124648.fb2
Dyrektora obserwatorium na Dionie Jurkowski znał od dawna, jeszcze z czasów jego aspirantury w Instytucie Planetologii. Władysław Kimowicz Szerszeń chodził wówczas na wykłady Jurkowskiego „Planety giganty”. Jurkowski pamiętał go i lubił za żywość umysłu oraz wyjątkową konsekwencję w dążeniu do celu.
Szerszeń wyszedł prosto na keson powitać starego mentora.
— Nie spodziewałem się, nie spodziewałem — mówił, prowadząc Jurkowskiego pod łokieć do swojego gabinetu.
Szerszeń zmienił się. Nie był już tym zgrabnym, ciemnowłosym chłopakiem, zawsze opalonym i trochę mrukowatym. Teraz Szerszeń był blady, wyłysiał, przytył i ciągle się uśmiechał.
— Nie spodziewałem się! — powtarzał z przyjemnością. — Że też się do nas wybraliście, Władimirze Siergiejewiczu! I nikt nas nie powiadomił…
W gabinecie posadził Jurkowskiego przy swoim stole, odsunął na bok teczkę ze stertą fotokorekty, a sam siadł na taborecie naprzeciwko. Jurkowski rozglądał się, życzliwie kiwając głową. Gabinet był niewielki, ściany gołe. Prawdziwe miejsce pracy uczonego na międzyplanetarnej stacji. Sam Władysław idealnie pasował do tego miejsca. Miał na sobie znoszony, ale wyprasowany kombinezon z podwiniętymi rękawami, pulchna twarz była gładko ogolona, a rzadkie posiwiałe włosy starannie uczesane.
— Postarzeliście się, Władysławie — rzekł Jurkowski z żalem. — I… f-figura już nie ta. Kiedyś wyglądaliście jak sportsmen.
— Sześć lat tutaj, niemal bez wyjazdów, Władimirze Siergiejewiczu — odparł Szerszeń. — Przyciąganie jest pięćdziesięt razy mniejsze niż na Planecie, znęcać się nad sobą ekspanderami, jak to robi nasza młodzież, nie mam czasu, poza tym serce nie pozwala, no to tyję. Zresztą, ładna figura mi niepotrzebna, Władimirze Siergiejewiczu. Żonie i tak wszystko jedno, a dla dziewcząt się odchudzać… I temperament nie ten, i nie wypada…
Śmiali się przez chwilę.
— A wy, Władimirze Siergiejewiczu, prawie się nie zmieniliście.
— Tak — powiedział Jurkowski. — Włosów ubywa, rozumu przybywa.
— Co nowego w instytucie? — spytał Szerszeń. — Co nowego u Abdula Kadyrowicza?
— Abdul ugrzązł — odparł Jurkowski. — Czekają na wasze rezultaty, Władysławie. Właściwie cała planetologia Saturna opiera się na was. Rozpieściliście ich… r-rozpieściliście.
— Cóż — rzekł Szerszeń. — Na nas możecie polegać. W następnym roku zaczniemy głębinowe badania… Dobrze by było, gdybyście mi ludzi podrzucili Władimirze Siergiejewiczu, specjalistów. Doświadczonych specjalistów.
— Specjaliści — uśmiechnął się Jurkowski. — Specjalistów wszyscy potrzebują. Ale to przecież właśnie wy macie przygotowywać specjalistów. To wy, wy powinniście dawać ich instytutom, a nie instytuty wam. A ja słyszałem, że puściliście Millera na Tetydę. Nawet to, co wam dajemy, tracicie. Szerszeń pokręcił głową.
— Drogi Władimirze Siergiejewiczu — oświadczył — ja mam pracować, a nie przygotowywać specjalistów. Rzeczywiście, Miller. Nie powiem, porządny atmosfernik, dwadzieścia niezłych prac. Ale na Dionie trzeba realizować program, a nie nadskakiwać Millerom. I takich jak on niech instytut trzyma u siebie. Nam tutaj potrzebna jest zdyscyplinowana młodzież… Kto tam siedzi w dziale koordynacji? Ciągle Barkan?
— Tak — powiedział Jurkowski.
— Właśnie widać.
— No, no, Barkan to porządny pracownik. Ale teraz otwarto pięć nowych obserwatoriów w przestrzeni. I wszyscy potrzebują ludzi.
— Towarzysze! — wykrzyknął Szerszeń. — Trzeba umieć planować! Obserwatoriów naotwierali, a specjalistów nie przybywa! Przecież tak nie można!
— Dobrze-przyznał rozbawiony Jurkowski. — Waszego… n-niezadowolenia, nie omieszkam przekazać Barkanowi. Właśnie, Władysławie, szykujcie wasze pretensje i skargi. W sprawie ludzi, sprzętu. Korzystajcie z okazji, macie przed sobą przedstawiciela władzy, zdolnego decydować i karać, wyższej władzy, Władysławie — Szerszeń w zdumieniu uniósł brwi. — Rozmawiacie z generalnym inspektorem MZKK.
Szerszeń drgnął.
— Więc to tak! — powiedział powoli. — Tego się nie spodziewałem! — uśmiechnął się. — A ja dureń zachodzę w głowę, jak to się stało, że szef światowej planetologii, tak nagle, bez uprzedzenia… Ciekawe, w wyniku jakich oszczerstw nasza malutka Diona dostąpiła zaszczytu generalnej wizyty?
Znowu się roześmiali.
— Posłuchajcie, Władysławie — rzekł Jurkowski. — Jesteśmy zadowoleni z pracy waszego obserwatorium i o tym wiecie. Jestem z was bardzo zadowolony. Dobrze… p-pracujecie. I wcale nie miatem zamiaru niepokoić was w moim… o-oficjalnym charakterze. Ale chodzi o ludzi. Niejakie, powiedziałbym, zrozumiałe zdumienie budzi fakt, że u was… W u-ubiegłym roku zakończono u was dwadzieścia prac. Dobrych prac. Niektóre znamienite. Na przykład… t-ta o określeniu głębokości ezosferycznych warstw po konfiguracji cienia pierścieni. To dobre prace. Ale nie ma wśród nich ani jednej samodzielnej. Szerszeń i Szatrowa… Szerszeń i Awerin… Powstaje pytanie: czemu nie po prostu Awerin i Szatrowa? Czemu nie po prostu Swirski? Można odnieść wrażenie, że prowadzicie swoją młodzież na pasku. Zgadzam się, że najważniejszy jest rezultat, zwycięzców się nie sądzi… a-ale przy całym waszym obciążeniu, nie macie prawa zapominać, że przygotowujecie specjalistów, którzy prędzej czy później będą musieli zacząć samodzielną pracę. I uczyć następnych. Co wy na to?
— Słuszne pytanie, Władimirze Siergiejewiczu — rzekł Szerszeń po chwili milczenia. — Ale jak na nie odpowiedzieć — nie mam pojęcia. Wiem, że wygląda to podejrzanie. Powiedziałbym, ohydnie. Kilka razy próbowałem odmówić współautorstwa, żeby po prostu zachować twarz. I wyobraźcie sobie, nie pozwalają mi. Ale ja ich rozumiem! Na przykład Tola Krawiec. — Poklepał dłonią po fotokorekcie. — Wspaniały obserwator. Mistrz pomiarów precyzyjnych. Doskonały inżynier. Ale… — Rozłożył ręce. — Czy ma za mało doświadczenia, czy co… Ogromny, niebywale interesujący materiał obserwacyjny i praktycznie absolutna niezdolność przeprowadzenia wykwalifikowanej analizy rezultatów. Rozumiecie, Władimirze Siergiejewiczu, przecież jestem uczonym, boli mnie sama myśl, że można było zmarnować taki materiał, publikując go w stanie surowym, żeby wnioski wyciągał Abdul Kadyrowicz… A dlaczego, z jakiej niby racji? Nie wytrzymuję, siadam, zaczynam interpretować sam. A chłopak ma ambicję. W ten sposób mamy Szerszeń i Krawiec.
— Taak — powiedział Jurkowski. — Zdarza się. Ale wy się nie denerwujcie, nikt niczego strasznego nie podejrzewa… Przecież was znamy. Tak. Anatolij Krawiec. Wydaje się, że go sobie… p-przypominam. Taki potężny. Bardzo uprzejmy. Tak, tak, przypominam sobie. Pamiętam, był z niego bardzo pilny student. Ale myślałem, że on jest na Ziemi, w Abastumani… t-tak. Opowiedzcie mi, proszę, o waszych pracownikach. Już ich wszystkich zapomniałem.
— Cóż — rzekł Szerszeń. — To nie będzie trudne. Jest nas tu ośmiu ludzi na całej Dionie. Ditza i Oleniewą pomijam, to inżynierowie, kontrolerzy. Zdolni, kompetentni, ani jednej awarii w ciągu trzech lat. O mnie też nie będziemy mówić, w sumie zostanie nam pięcioro, właściwie samych astronomów. Awerin, astrofizyk. Bardzo obiecujący, cenny robotnik, ale na razie zbytnio się rozprasza. Osobiście nigdy mi się to w ludziach nie podobało. Dlatego właśnie nie dogadaliśmy się z Millerem. Tak. Witalij Swirski. Też astrofizyk.
— Pozwólcie — przerwał mu Jurkowski, rozjaśniony. — Awerin i Swirski! Jakże… co to byli za przyjaciele! Pamiętam, byłem w kiepskim nastroju i ściąłem na egzaminie Awerina. Swirski odmówił zdawania u mnie. Bardzo dobrze pamiętam ten wzruszający bunt… To była przyjaźń!
— Teraz trochę się od siebie odsunęli — stwierdził ze smutkiem Szerszeń.
— A co się… s-stało?
— Dziewczyna — odparł gniewnie Szerszeń. — Obaj zakochali się po uszy w Zinie Szatrowej…
— Pamiętam! — Wykrzyknął Jurkowski. — Malutka, wesoła, oczy niebieskie, jak… n-niezapominajki. Wszyscy ją adorowali, a ona tylko z nich żartowała. Taka z niej była żartownisia.
— Teraz się zmieniła — powiedział Szerszeń. — Zaplątałem się w tych sercowych sprawach. Tak, Władimirze Siergiejewiczu, w tej kwestii zawsze występowałem i będę występował przeciwko wam. Odległe bazy to nie miejsce dla młodych dziewcząt.
— Zostawmy to, Władysławie. — Jurkowski sposępniał.
— Ale nie w tym rzecz. Ja też dużo się spodziewałem po tej parze. Awerin i Swirski… A oni zażądali różnych tematów. Teraz ich stary temat opracowujemy ja i Awerin, a Swirski pracuje oddzielnie. Właśnie, Swirski. Spokojny, opanowany, może nieco zbyt flegmatyczny. Chcę postawić go na moim miejscu, gdy pójdę na urlop. Jeszcze nie do końca samodzielny, trzeba mu pomagać. O Toli Krawcu wam opowiadałem. Zina Szatrowa… — Szerszeń zamilkł i podrapał się po karku. — Dziewczyna! — wykrzyknął. — Mądra, zna się na swojej robocie, ale… taka dziewczyńska. Emocje. Zresztą, nie zgłaszam pretensji do jej pracy. Na swój chleb na Dionie zarabia. I wreszcie, Bazanow.
Szerszeń zamilkł i zamyślił się. Jurkowski zerknął na fotokorektę, po czym nie wytrzymał, zsunął wieko zacisku, zasłaniające kartę tytułową. „Szerszeń i Krawiec — przeczytał. — Pyłowa składowa pasów Saturna”. Westchnął i przeniósł wzrok na Szerszenia.
— No więc? — spytał. — Co z tym… B-Bazanowem?
— Bazanow to doskonały pracownik — powiedział zdecydowanie Szerszeń. — Trochę niepokorny, ale jasny, świeży umysł. Tylko ciężko z nim współpracować.
— Bazanow… nie pamiętam. Czym się zajmuje?
— Atmosferą. Problem polega na rym, że straszny z niego skrupulant. Praca gotowa, jeszcze Miller mu pomagał, pora publikować — a on nie! Ciągle z czegoś niezadowolony, coś mu się wydaje nieuzasadnione… Są tacy samokrytyczni ludzie. Samokrytyczni i uparci. Od dawna korzystamy z jego rezultatów, a powołać się na niego nie możemy, głupia sytuacja… Ale szczerze mówiąc, nie bardzo się tym przejmuję. Poza tym, on jest taki uparty i drażliwy.
— Tak — przyznał Jurkowski — taki był z niego… b-bardzo samodzielny student. Tak… bardzo. — Jakby niechcący sięgnął po fotokorektę i niby w roztargnieniu zaczął kartkować. — Tak… i-interesujące. A tej pracy jeszcze nie widziałem.
— To moja ostatnia — uśmiechnął się Szerszeń. — Korektę zapewne sam zawiozę na Ziemię, jadąc na urlop. Paradoksalne rezultaty, Władimirze Siergiejewiczu. Fascynujące. Spójrzcie tylko…
Szerszeń obszedł stół i pochylił się nad Jurkowskim. Do drzwi ktoś zastukał.
— Przepraszam, Władimirze Siergiejewiczu — powiedział Szerszeń i wyprostował się.
Przez niski owalny luk wszedł zgięty wpół kościsty blady chłopak. Jurkowski poznał go — to był Pietia Bazanow, dobroduszny, bardzo sprawiedliwy, mądry i serdeczny. Jurkowski już zaczął się do niego życzliwie uśmiechać, ale Bazanow tylko chłodno skinął głową, po czym podszedł do stołu i położył teczkę przed Szerszeniem.
— Oto wyliczenia — powiedział. — Współczynniki absorpcji.
— Cóż to, Piotrze… n-nawet przywitać się ze mną nie chcecie? — rzekł Jurkowski spokojnie.
Bazanow powoli zwrócił do niego swoją chudą twarz i popatrzył na niego, mrużąc oczy.
— Przepraszam, Władimirze Siergiejewiczu-powiedział. — Dzień dobry. Obawiam się, że trochę się zapomniałem.
— Obawiam się, że rzeczywiście trochę się zapomnieliście, Bazanow — odezwał się półgłosem Szerszeń.
Bazanow wzruszył ramionami i wyszedł, zatrzaskując za sobą luk. Jurkowski wyprostował się gwałtownie i wyrzuciło go zza stołu. Szerszeń schwycił go za rękę.
— U nas magnetyczne podkowy trzyma się na podłodze, towarzyszu generalny inspektorze — powiedział z uśmiechem. — To nie „Tachmasib”.
Jurkowski patrzył na zamknięty luk. Czy to naprawdę Bazanow, pomyślał ze zdumieniem. Szerszeń spoważniał.
— Nie dziwcie się zachowaniu Bazanowa — powiedział. — Pokłóciłem się z nim trochę. On uważa, że obliczanie jest poniżej jego godności i już drugą dobę terroryzuje całe obserwatorium.
Jurkowski ściągnął brwi, próbując coś sobie przypomnieć. Po czym machnął ręką.
— Nie mówmy o tym — powiedział. — Dajcie, Władysławie, swoje paradoksy.
Cienka lina windy była przeciągnięta od reaktywnego pierścienia „Tachmasiba” przez kamieniste ruiny do cylindrycznej wieży. Jura powoli, ostrożnie szedł wzdłuż liny, z zadowoleniem czując, że okres przygotowawczy w warunkach nieważkości nie minął bez śladu. Jakieś pięćdziesięt metrów przed nim połyskiwał w żółtym świetle Saturna skafander Michaiła Antonowicza.
Ogromny żółty sierp Saturna wyzierał mu zza ramienia. Przed nimi nad bliskim horyzontem płonął zielonkawy, wyszczerbiony księżyc — Tytan, największy satelita Saturna i największy satelita w Układzie Słonecznym. Jura obejrzał się na Saturna. Pierścieni z Diony nie było widać. Zobaczył tylko cienki srebrzysty promień, przecinający sierp na pół. Nie oświetlona część tarczy Saturna migotała zielenią. Gdzieś z tyłu poruszała się teraz Rhea.
Michaił Antonowicz poczekał na Jurę i razem przecisnęli się przez niskie półokrągłe drzwi. Obserwatorium mieściło się pod ziemią, na powierzchni były tylko wieże interferometrów i paraboloidy anten, przypominające ogromne talerze. W kesonie, wychodząc ze skafandra, Michaił Antonowicz powiedział:
— Pójdę, Jurik, do biblioteki, a ty się tu pokręć, popatrz, pracownicy tu młodzi, szybko się z nimi zaznajomisz… A za dwie godziny się spotkamy… Albo wrócisz prosto na statek…
Poklepał Jurę po ramieniu i grzmocąc magnetycznymi podkowami poszedł korytarzem w lewo. Jura skierował się na prawo. Korytarz był okrągły, obity matowym plastikiem. Pod nogami leżał niezbyt szeroki stalowy chodnik, pokiereszowany podkowami. Wzdłuż korytarza ciągnęły się rury, w których coś chlupotało i bulgotało. Pachniało sosnowym lasem i nagrzanym metalem.
Jura minął otwarty luk. W środku nie było nikogo, migotały jedynie kolorowe światełka na pulpitach. Jak cicho, pomyślał Jura. Nikogo nie widać i nie słychać. Skręcił w poprzeczny korytarz i usłyszał muzykę. Ktoś gdzieś grał na gitarze smętną melodię. Czyżby i na Rhei tak było? — pomyślał nagle. Lubił, żeby wokół było gwarno, żeby wszyscy byli razem, śmiali się, żartowali i śpiewali. Zrobiło mu się smutno. Potem pomyślał, że pewnie wszyscy teraz pracują. Ale to mu nie pomogło. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że ludzie muszą się nudzić w tych okrągłych pustych korytarzach — tutaj i na innych dalekich planetach. To pewnie przez tę gitarę.
Nagle nad samym uchem usłyszał wyraźnie czyjś głos: To cię zupełnie nie powinno obchodzić! Rozumiesz? Zupełnie! Jura zatrzymał się. Korytarz był pusty. Drugi głos, miękki i przepraszający powiedział: Nie miałem nic złego na myśli, Witalij. To rzeczywiście nie jest potrzebne ani tobie, ani jej, ani Władysławowi Kimowiczowi. Nikomu to niepotrzebne. Chciałem tylko powiedzieć… Zły głos przerwał: Już to słyszałem, już mi to obrzydło! Odczepcie się ode mnie z waszym Awerinem, nie wtrącajcie się do moich spraw! Proszę tylko o jedno: pozwólcie mi odpracować moje trzy lata i niech was pochłoną najgłębsze tartary…
Po lewej stronie Jury otworzył się luk i na korytarz wyskoczył białowłosy chłopak, mniej więcej dwudziestopięcioletni. Czuprynę miał rozczochraną, twarz czerwoną i wykrzywioną. Z przyjemnością trzasnął lukiem i zatrzymał się przed Jurą. Przez chwilę przyglądali się sobie.
— Kim jesteście? — spytał jasnowłosy.
— Ja… — powiedział Jura. — Jestem z „Tachmasiba”.
— A — rzekł ze wstrętem jasnowłosy. — Jeszcze jeden pupilek! Ominął Jurę i szybko poszedł korytarzem, co chwila podlatując pod sufit i mamrocząc: Niech was tartary pochłoną!… Niech was wszystkich tartary pochłoną… Jura rzucił chłodno:
— Co, przytłukliście sobie palec? Jasnowłosy nie odwrócił się.
No, no, pomyślał Jura. Wcale tu nie tak nudno…
Odwrócił się do luku i zobaczył, że przed nim stoi jeszcze jeden człowiek, pewnie ten, który mówił przepraszającym tonem. Przysadzisty, barczysty i ubrany nie bez elegancji. Miał ładną fryzurę i rumianą smutną twarz.
— Wy z „Tachmasiba”? — zagadnął cicho i serdecznie skinął głową.
— Tak.
— Z Władimirem Siergiejewiczem Jurkowskim? Dzień dobry. — Człowiek wyciągnął rękę. — Nazywam się Krawiec, Anatolij. Będziecie u nas pracować?
— Nie — powiedział Jura. — Jestem tu przejazdem.
— Ach, przejazdem? — spytał Krawiec, wciąż trzymając dłoń Jury. Jego ręka była sucha i chłodna.
— Jurij Borodin — przedstawił się Jura.
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł Krawiec i puścił rękę Jury. — Więc przejazdem. Powiedzcie mi, Jura, czy Władimir Siergiejewicz rzeczywiście przyjechał do nas na inspekcję?
— Nie wiem — powiedział Jura.
Rumiana twarz Anatolija Krawca posmutniała.
— No, oczywiście, skąd mielibyście wiedzieć… Rozumiecie, u nas zaczęła krążyć ta dziwna pogłoska… Dawno znacie Władimira Siergiejewicza?
— Miesięc — odparł niechętnie Jura.
Krawiec mu się nie podobał. Może dlatego, że rozmawiał z jasnowłosym takim przepraszającym tonem. Albo dlatego, że przez cały czas zadawał pytania.
— A ja znam go dłużej — powiedział Krawiec. — Uczyłem się u niego. — Nagle się spostrzegł. — Ale dlaczego my tu stoimy? Wejdźcie!
Jura wszedł do luku. To było widocznie laboratorium obliczeniowe. Wzdłuż ścian ciągnęły się przezroczyste stelaże elektronicznej maszyny. Pośrodku stał matowobiały pulpit i wielki stół zawalony papierami i schematami. Stało na nim kilka niewielkich maszyn elektronicznych do ręcznych obliczeń.
— To nasz mózg — wyjaśnił Krawiec. — Siadajcie. Jura stał. Milczenie przeciągało się.
— Na „Tachmasibie” też jest taka maszyna — oznajmił Jura.
— Teraz wszyscy prowadzą obserwacje — rzekł Krawiec. — Dlatego nikogo nie ma. Prowadzimy wiele obserwacji, bardzo dużo pracujemy. Czas mknie jak strzała. Czasem z powodu pracy dochodzi do sporów i zadrażnień… — machnął ręką ze śmiechem. — Nasi astrofizycy zupełnie się pokłócili. Każdy z nich ma swoją ideę i każdy uważa tego drugiego za idiotę. Rozmawiają przeze mnie i obrywam od obydwu.
Krawiec zamilkł i popatrzył wyczekująco na Jurę.
— Cóż — stwierdził Jura, patrząc w bok. — Zdarza się. Pewnie, pomyślał, nikt nie ma ochoty wyrzucać śmieci.
— Mało nas tutaj — rzucił Krawiec. — I wszyscy jesteśmy bardzo zajęci. Nasz dyrektor, Władysław Kimowicz, to bardzo dobry człowiek, ale też zajęty. Więc na pierwszy rzut oka może się wydać, że tu u nas nudno. A tak naprawdę przez okrągłą dobę każdy siedzi nad swoją pracą.
Znowu popatrzył wyczekująco na Jurę. Jura odezwał się uprzejmie:
— No jasne, czym innym można się zajmować w kosmosie. Kosmos jest przecież po to, żeby pracować. Chociaż tu u was rzeczywiście trochę pusto. Tylko gitara gdzieś gra.
— Aa — uśmiechnął się Krawiec. — To nasz Ditz zagłębił się w rozmyślaniach.
Luk otworzył się, do laboratorium weszła niewysoka dziewczyna z wielką stertą papierów. Ramieniem zamknęła luk i popatrzyła na Jurę. Chyba się przed chwilą obudziła, bo oczy miała lekko podpuchnięte.
— Dzień dobry — powitał ją Jura.
Dziewczyna bezdźwięcznie poruszyła wargami i cichutko podeszła do stołu.
— To Zina Szatrowa — odezwał się Krawiec. — A to, Zinoczka, Jurij Borodin, przybył razem z Władimirem Siergiejewiczem Jurkowskim.
Dziewczyna skinęła głową, nie podnosząc oczu. Jura zastanawiał się, czy wszystkich przybyłych na „Tachmasibie” z Jurkowskim pracownicy obserwatorium traktują tak dziwnie. Spojrzał na Krawca. Krawiec patrzył na Zinę, która w milczeniu przekładała kartki. Gdy przysunęła do siebie elektroniczną maszynę i zaczęła stukać w klawisze, Krawiec odwrócił się do Jury i powiedział:
— No co, Jura, chcecie…
Przerwał mu delikatny trel wezwania radiofonu. Krawiec przeprosił i pospiesznie wyciągnął z kieszeni radiofon.
— Anatolij? — spytał głęboki głos.
— Tak, to ja, Władysławie Kimowiczu. — Anatolij, odwiedź Bazanowa. Jest w bibliotece. Krawiec zerknął na Jurę.
— U mnie… — zaczął.
Głos w radiofonie nagle się oddalił.
— Dzień dobry, Władimirze Siergiejewiczu… Tak, tak schematy przygotowane…
Połączenie zostało przerwane, dały się słyszeć krótkie sygnały. Krawiec wsunął radiofon do kieszeni i niezdecydowanie patrzył na Zinę i Jurę.
— Będę musiał pójść — powiedział. — Dyrektor prosi, żebym pomógł naszemu specjaliście od atmosfery… Zina, bądź tak miła, pokaż naszemu gościowi obserwatorium. Weź pod uwagę, że to dobry przyjaciel Władimira Siergiejewicza. Trzeba przyjąć go jak najlepiej.
Zina nie odzywała się słowem, jakby nie słyszała słów Krawca. Pochyliła się nad maszyną. Krawiec uśmiechnął się smutnie do Jury, uniósł brwi, lekko rozłożył ręce i wyszedł.
Jura podszedł do pulpitu i ukradkiem popatrzył na dziewczynę. Miała miłą i jakby znużoną twarz. Co to wszystko znaczy: Władimir Siergiejewicz rzeczywiście przyjechał tu na inspekcję? Weź pod uwagę, że to dobry przyjaciel Władimira Siergiejewicza. Niech was tartary pochłoną! Jura czuł, że to wszystko oznacza coś niedobrego i odczuwał silną potrzebę włączenia się do wydarzeń. Po prostu nie mógł odejść i zostawić tego wszystkiego tak, jak było. Znowu popatrzył na Zinę. Dziewczyna pilnie pracowała. Jura jeszcze nigdy nie widział, żeby taka miła dziewczyna była równie smutna i milcząca. Ktoś ją musiał skrzywdzić, pomyślał nagle. Jasne jak Słońce, że ktoś ją skrzywdził. Jeśli na twoich oczach skrzywdzono człowieka, ty też jesteś winien, przypomniało mu się machinalnie. No dobra…
— Co to? — spytał głośno Jura i wskazał palcem pierwszą z brzegu migającą lampkę.
Zina drgnęła i podniosła głowę.
— To? — Po raz pierwszy podniosła na niego oczy. Miała intensywnie niebieskie, ogromne oczy.
— Tak, właśnie to — powiedział odważnie Jura. Zina nie odrywała od niego wzroku.
— Powiedzcie mi — zaczęła — będziecie u nas pracować?
— Nie — rzekł Jura i podszedł do stołu. — Nie będę u was pracował. Jestem tu przejazdem. Nie jestem żadnym przyjacielem Władimira Siergiejewicza, ledwie się znamy. I nie jestem żadnym pupilkiem, tylko spawaczem próżniowym.
Przesunęła dłonią po twarzy.
— Chwileczkę — wyszeptała. — Spawaczem? Dlaczego spawaczem?
— A dlaczego nie? — spytał Jura.
Czuł, że w jakiś niezrozumiały dla niego sposób jego zawód ma teraz ogromne znaczenie i że dla tej dziewczyny to dobrze, że on jest właśnie spawaczem, a nie kimś innym. Jeszcze nigdy Jura nie cieszył się tak, że jest spawaczem.
— Przepraszam — tłumaczyła się dziewczyna. — Pomyliłam was z kimś.
— Z kim?
— Nie wiem. Myślałam… Nie wiem. To nieważne. Jura obszedł stół dookoła i zatrzymał się obok niej.
— Opowiadajcie — zażądał. — Co?
— Wszystko. Wszystko, co się tu dzieje.
Nagle Jura zobaczył, że na błyszczącą wypolerowaną powierzchnię stołu kapią małe kropelki. Poczuł, że zaczyna go dławić w gardle.
— No nie — powiedział gniewnie.
Zina potrząsnęła głową. Jura przestraszony obejrzał się na luk i rzekł groźnie:
— Przestańcie beczeć! Co za wstyd!
Podniosła głowę. Miała żałosną, mokrą twarz, a oczy jeszcze bardziej podpuchnięte.
— Gdyby… was… tak — wykrztusiła.
Jura wyciągnął chusteczkę i położył na jej mokrej dłoni. Zaczęła ocierać policzki.
— Ktoś was skrzywdził? — spytał cicho Jura. — Krawiec? Zaraz pójdę i mordę mu obiję, chcecie?
Złożyła chusteczkę i spróbowała się uśmiechnąć.
— Powiedzcie, naprawdę jesteście spawaczem próżniowym? — spytała.
— Tak. Tylko proszę, nie płaczcie już. Pierwszy raz widzę człowieka, który płacze na widok spawacza.
— Czy to prawda, że Jurkowski przywiózł do obserwatorium swojego protegowanego?
— Jakiego protegowanego? — zdumiał się Jura.
— U nas mówili, że Jurkowski chce posadzić na Dionie swojego pupila, astrofizyka…
— Co za brednie! — zdumiał się Jura. — Na pokładzie jest tylko Jurkowski, załoga i ja. Żadnych astrofizyków.
— Naprawdę?
— Naprawdę, naprawdę! I w ogóle — Jurkowski i pupile! Co za pomysł! Kto wam to powiedział? Krawiec? — Pokręcił głową. — Dobrze. — Jura wymacał nogą taboret i usiadł. — Opowiadajcie. Wszystko opowiadajcie. Kto was skrzywdził?
— Nikt — szepnęła cicho. — Po prostu jestem złym pracownikiem. W dodatku obdarzonym chwiejną psychiką. — Uśmiechnęła się niewesoło. — Nasz dyrektor w ogóle jest przeciwny kobietom w obserwatorium. Dobrze, że nie odesłał mnie od razu. Chyba bym się ze wstydu spaliła. Na Ziemi musiałabym zmienić specjalizację, a wcale nie mam ochoty. Tutaj wprawdzie i tak nic mi nie wychodzi, ale za to jestem w obserwatorium, u wielkiego uczonego. Kocham to wszystko. — Gorączkowo przełknęła ślinę. — I myślałam, że mam powołanie…
— Pierwszy raz słyszę — syknął przez zęby Jura — żeby człowiek kochał swoją pracę i żeby mu nic nie wychodziło.
Wzruszyła ramionami.
— Przecież kochacie to, co robicie? — Tak…
— I nic wam nie wychodzi?
— Nie mam talentu — powiedziała.
— Jak to możliwe?
— Nie wiem.
Jura przygryzł wargi i zamyślił się.
— Posłuchajcie — powiedział. — Posłuchajcie, Zina, a jak inni? — Kto?
— Inni w obserwatorium… Zina westchnęła.
— Wszyscy się bardzo zmienili. Bazanow wszystkich nienawidzi, a tych dwóch głupków wyobraziło sobie nie wiadomo co, pokłócili się i teraz ani ze mną, ani ze sobą nie rozmawiają…
— A Krawiec?
— Krawiec to sługus — oświadczyła obojętnie. — Jego to nie obchodzi. — Nagle popatrzyła na Jurę stropiona. — Tylko nie mówcie tego nikomu. Wtedy już zupełnie nie będę miała życia. Zaczną się różne uwagi, pretensje, rozważania o istocie kobiecej natury…
Jura patrzył na nią zwężonymi oczami.
— Jak to? — powiedział. — 1 nikt o tym nie wie?
— A kogo to interesuje? — Uśmiechnęła się żałośnie. — Przecież to najlepsze z dalekich obserwatoriów…
Luk otworzył się na oścież. Ten sam jasnowłosy chłopak wsunął się po pas do pokoju, utkwił wzrok w Jurze, nieprzyjemnie zmarszczył nos, spojrzał na Zinę, potem znowu na Jurę. Zina wstała.
— Poznajcie się — powiedziała drżącym głosem. — To Swirski, Witalij Swirski, astrofizyk. A to Jurij Borodin…
— Przekazujesz pracę? — spytał nieprzyjemnym tonem Swirski. — To nie przeszkadzam.
Zaczął zamykać luk, ale Jura podniósł rękę.
— Jedną chwileczkę — powiedział.
— Nawet nie jedną — wyszczerzył się uprzejmie Swirski. — Ale innym razem. Teraz nie chciałbym zakłócać waszego tete-a-tete, kolego.
Zina jęknęła i zasłoniła twarz dłonią.
— Nie jestem dla ciebie kolegą, durniu — powiedział cicho Jura i podszedł do Swirskiego. Swirski patrzył na niego wściekle. — I porozmawiamy teraz, jasne? Ale najpierw przeprosisz dziewczynę, bydlaku.
Jura był pięć metrów od luku, gdy Swirski wysunął szczękę i ruszył w jego stronę przez pokój.
Bykow chodził po mesie z rękami założonymi za plecy i opuszczoną głową. Żylin stał oparty o drzwi. Jurkowski złączył palce i siedział przy stole. Zdenerwowany Michaił Antonowicz opowiadał namiętnie, przyciskając do lewej strony piersi krótką rękę.
— Uwierz mi, Wołodieńka, nigdy w życiu nie wysłuchałem tylu nieprzyjemnych rzeczy o ludziach. Wszyscy są wstrętni, głupi, jeden Bazanow dobry. Szerszeń to, uważacie, tyran i dyktator, wszystkich wykończył, bezczelnie narzuca swoją wolę. Wszyscy się go boją. Był jeden śmiały człowiek na Dionie, Miller, to i jego, uważacie, Szerszeń wygryzł. Nie, nie, Bazanow nie neguje naukowych zasług Szerszenia, on, uważacie, nawet jest pod wrażeniem, i to prawda, że sława obserwatorium jest zasługą właśnie Szerszenia, ale za to, uważacie, wewnątrz panuje upadek moralny. Szerszeń ma swojego prowokatora i informatora, niejakiego pozbawionego talentu Krawca. Ten Krawiec, uważacie, wszędzie podsłuchuje, następnie donosi, a potem według wytycznych dyrektora rozprzestrzenia plotki i wszystkich ze sobą skłóca. Gdy rozmawialiśmy, ten nieszczęsny Krawiec przyszedł do biblioteki po jakąś księżkę. A tu jak Bazanow na niego nie wrzaśnie: Poszedł won! — drze się. Biedny Krawiec, taki miły, sympatyczny chłopak, nawet nie zdążył się przedstawić. Poczerwieniał i wyszedł, nawet książki nie wziął. Oczywiście nie mogłem tego wytrzymać i zdrowo objechałem Bazanowa. Powiedziałem mu wprost: No jakże wy tak, Pietia? Jak tak można?
Michaił Antonowicz łapał oddech, ocierając twarz chusteczką.
— No i tak — ciągnął. — Bazanow, uważacie, jest niezwykle czysty moralnie. Nie może znieść, żeby ktoś kogoś adorował. Tutaj jest taka młoda pracownica, Zina, astrofizyk, to on do niej przykleił od razu dwóch kawalerów, i jeszcze sobie wydumał, że oni się przez nią pokłócili. Dziewczyna, uważacie, robi awanse i jednemu, i drugiemu, a ci jak koguciki… Zresztą, zauważ Wołodieńka, że on sam dodał, że to tylko plotki, ale fakt pozostaje faktem — cała trójka skłócona ze sobą. Mało tego, że Bazanow kłóci się ze wszystkimi astronomami, to jeszcze wciągnął w te swary inżynierów kontrolerów. Wszystkich uważa za kretynów, mazgajów, pracować nikt nie umie, sami ignoranci… Włosy mi dęba stanęły, gdy tego słuchałem! Wyobraź sobie tylko, Wołodieńka… Czy ty wiesz, kogo on uważa za sprawcę tych wszystkich bied?
Michaił Antonowicz zrobił efektowną pauzę. Bykow stanął i popatrzył na niego. Jurkowski zmrużył oczy. Widać było jak silnie drgaj ą mu zuch wy.
— Ciebie! — powiedział Michaił Antonowicz, głos mu się załamał. — Uszom nie wierzyłem! Generalny inspektor MZKK wycisza te wszystkie skandale, wozi po obserwatoriach jakichś swoich tajemniczych pupilów, załatwia im tam stanowiska, a prostych pracowników pod byle pretekstem zwalnia i odsyła na Ziemię. Wszędzie pozasadzał swoich podopiecznych, tak jak tego Szerszenia! Tego już nie wytrzymałem. Powiedziałem mu: Przepraszam kochany, ale licz się ze słowami.
Michaił Antonowicz znowu westchnął głęboko, po czym zamilkł. Bykow zaczął chodzić po mesie.
— Tak — rzekł. — Czym się skończyła wasza rozmowa? Michaił Antonowicz odparł dumnie:
— Nie mogłem go dłużej słuchać. Nie mogłem słuchać jak ciebie, Wołodieńka, i kolektyw najlepszego obserwatorium obrzuca się błotem. Wstałem, pożegnałem się zgryźliwie i wyszedłem. Mam nadzieję, że zrobiło mu się wstyd.
Jurkowski siedział wpatrzony w stół. Bykow powiedział z uśmieszkiem.
— Dobrze tu u ciebie żyją w bazach, generalny inspektorze. W przyjaźni.
— Na twoim miejscu, Wołodieńka, podjąłbym odpowiednie kroki — zatroskał się Michaił Antonowicz. — Bazanowa trzeba odesłać na Ziemię bez prawa pracy na pozaziemskich stacjach. Tacy ludzie są niebezpieczni, Wołodieńka, sam wiesz…
— Dobrze. Dziękuję, Michaił. Podejmę pewne środki — powiedział Jurkowski, nie podnosząc oczu.
— Może po prostu jest zmęczony? — powiedział cicho Żylin.
— Czy to coś zmienia? — spytał Bykow.
— Tak — odpowiedział mu Jurkowski i ciężko westchnął. — Baza — nowa trzeba będzie zabrać.
W korytarzu dały się słyszeć pospieszne kroki ciężkich magnetycznych podków.
— Jura wraca — rzekł Żylin.
— Cóż, zjedzmy obiad — zaproponował Bykow. — Jesz z nami, Władimir?
— Nie. Będę na obiedzie u Szerszenia. Muszę z nim jeszcze sporo rzeczy omówić.
Żylin stał przy wejściu na mostek kapitański i pierwszy zobaczył Jurę. Wytrzeszczył oczy i podniósł brwi. Wtedy w stronę wchodzącego odwrócili się pozostali.
— Co to znaczy, stażysto? — spytał Bykow.
— Co z tobą, Jurik? — wykrzyknął Michaił Antonowicz.
Jura wyglądał okropnie. Lewe oko otoczone czerwono-niebieskim siniakiem. Nos zdeformowany, wargi spuchnięte i poczerniałe. Lewa ręka zwisała, palce prawej oblepione były plastrami. Na przedzie kurtki widać było zmyte w pośpiechu ciemne palmy.
— Biłem się — odparł posępnie Jura.
— Z kim się biliście, stażysto?
— Ze Swirskim.
— Kto to?
— Młody astrofizyk w obserwatorium — wyjaśnił niespiesznie Jurkowski. — Dlaczego się biliście, kadecie?
— Obraził dziewczynę — oświadczył Jura, patrząc Żylinowi prosto w oczy. — Zażądałem, żeby przeprosił.
— No?
— No i pobiliśmy się.
Żylin ledwie zauważalnie skinął z aprobatą. Jurkowski wstał, przeszedł się po mesie i zatrzymał przed Jurą, głęboko wsuwając ręce w kieszenie szlafroka.
— Rozumiem, kadecie — powiedział chłodno — że urządziliście w obserwatorium ohydną burdę.
— Nie — odparł Jura.
— Pobiliście pracownika obserwatorium.
— Tak — przyznał Jura. — Ale nie mogłem inaczej. Musiałem go zmusić, żeby przeprosił.
— Zmusiłeś? — spytał szybko Żylin.
Jura wahał się przez chwilę, po czym udzielił wymijającej odpowiedzi.
— Generalnie tak. Potem.
— Do diabła, co to ma do rzeczy, Iwan! — zawołał rozdrażniony Jurkowski.
— Przepraszam, Władimirze Siergiejewiczu — mruknął pokornie Żylin.
Jurkowski znowu zwrócił się do Jury.
— Jakby na to patrzeć — burda. Tak to przynajmniej wygląda — stwierdził. — Posłuchajcie, kadecie, chętnie wierzę, że kierowały wami najszlachetniejsze pobudki, ale będziecie musieli przeprosić.
— Kogo? — spytał natychmiast Jura.
— Po pierwsze, oczywiście Swirskiego.
— A po drugie?
— Po drugie musicie przeprosić dyrektora obserwatorium.
— Nie — sprzeciwił się Jura.
— Będziecie musieli. — Nie.
— Co znaczy — nie? Urządziliście bójkę w jego obserwatorium. To wstrętne. I odmawiacie przeprosin?
— Nie będę przepraszał łajdaka — powiedział pewnym głosem Jura.
— Milczeć, stażysto! — wrzasnął Bykow.
Zapadła cisza. Michaił Antonowicz wzdychał ze smutkiem i kiwał głową. Jurkowski popatrzył zdumiony na Jurę.
Żylin nagle odbił się od ściany, podszedł do Jury i położył mu rękę na ramieniu.
— Wybaczcie, Aleksieju Pietrowiczu — powiedział. — Wydaje mi się, że trzeba pozwolić Borodinowi opowiedzieć wszystko po kolei.
— A kto mu broni? — rzekł gniewnie Bykow. Widać było, że jest bardzo niezadowolony z tej całej sytuacji.
— Opowiadaj, Jura — zachęcał Żylin.
— Co tu opowiadać? — zaczął po cichu Jura. Po czym krzyknął: — To trzeba było widzieć! I słyszeć! Tych idiotów trzeba natychmiast ratować! Obserwatorium, obserwatorium! To melina! Tutaj ludzie płaczą, rozumiecie? Płaczą!
— Spokojnie, kadecie — strofował Jurkowski.
— Nie mogę spokojnie! Mówicie, przeprosić… Nie będę przepraszał inkwizytora! Łobuza, który napuszcza dwóch głupków na siebie i na dziewczynę! Gdzie macie oczy, generalny inspektorze? Tę instytucję trzeba ewakuować na Ziemię, bo niedługo zaczną biegać na czworaka i gryźć!
— Uspokój się i opowiedz wszystko po kolei — powiedział Żylin.
Jura opowiedział. Jak spotkał się z Ziną Szatrową i jak ona płakała. Jak zaczął od Swirskiego, który tak zdziczał, że wierzył w każdą bzdurę o ukochanej dziewczynie. Jak zmusił Awerina, żeby pogadał ze Swirskim „od serca” i jak się wyjaśniło, że Swirski nigdy nie nazywał Awerina beztalenciem i wazeliniarzem i że Awerin nawet nie podejrzewał, że niejednokrotnie wyprowadzano go nocą z pokoju Ziny. Jak odebrali Ditzowi gitarę i dowiedzieli się, że on nigdy nie rozpuszczał plotek o Bazanowie i Tani Oleninej… I jak od razu okazało się, że to wszystko sprawki Krawca i że Szerszeń musi o nich wiedzieć… Że to on jest największym łajdakiem…
— Przysłali mnie do was, Władimirze Siergiejewiczu, żebyście coś zrobili. I już lepiej coś zróbcie, bo inaczej oni zrobią… Są gotowi na wszystko.
Jurkowski siedział w fotelu przy stole, a jego twarz była tak stara i żałosna, że Jura zamilkł i stropiony obejrzał się na Żylina. Ale Żylin znowu ledwie zauważalnie skinął.
— Za te słowa też odpowiecie — wycedził przez zęby Szerszeń.
— Milcz! — krzyknął malutki, smagły Awerin siedzący obok Jury. — Nie śmiej przerywać! Towarzysze, jak on śmie przez cały czas przerywać?
Jurkowski przeczekał szum i ciągnął:
— To wszystko jest tak ohydne, że wykluczałem nawet ewentualność takiego zjawiska. Musiał wtrącić się postronny człowiek, chłopiec, żeby… Tak. Ohydne. Nie spodziewałem się tego po was, młodych. Jakie to się okazało proste: cofnąć was w rozwoju, postawić na czworaka… Trzy lata, jeden maniak z ambicjami i jeden prowincjonalny intrygant. I wy się ugięliście, zdziczeliście, straciliście ludzką twarz. Młodzi, weseli, uczciwi ludzie… Wstyd!
Jurkowski zrobił pauzę i popatrzył na astronomów. Teraz to nie ma sensu, pomyślał. Teraz oni wcale o mnie nie myślą. Siedzą zbici w gromadkę, patrząc z nienawiścią na Szerszenia i Krawca.
— Dobrze. Nowego dyrektora przyślą wam z Tytana. Macie dwa dni na mityngi i myślenie. Myślcie. Wy, biedni i słabi, do was mówię: myślcie! A teraz idźcie.
Wstali i ze spuszczonymi głowami wyszli z gabinetu. Szerszeń też wstał i chwiejąc się na magnetycznych podkowach, podszedł bardzo blisko do Jurkowskiego.
— To samowola — wychrypiał. — Zakłócacie pracę obserwatorium. Jurkowski odsunął go ze wstrętem.
— Posłuchajcie, Szerszeń — powiedział. — Na waszym miejscu zastrzeliłbym się.