124648.fb2
— Wiesz — powiedział Bykow, patrząc na Jurkowskiego znad okularów i Fizyki metali — przecież Szerszeń uważa się za niesłusznie oskarżonego. Jakby nie było, najlepsze obserwatorium i tak dalej…
— Szerszeń mnie nie interesuje — mruknął Jurkowski. Zatrzasnął aktówkę i przeciągnął się. — Interesuje mnie, jak ci ludzie mogli dojść do czegoś takiego… Szerszeń nie jest tu istotny.
Bykow zastanawiał się przez kilka minut.
— No i jak sądzisz? — spytał w końcu.
— Mam pewną teorię… a raczej hipotezę. Sądzę, że w nich zanikła już niezbędna w przeszłości odporność na szkodliwe pod względem społecznym działania, ale jeszcze pozostały osobiste antyspołeczne zadatki.
— Możesz jaśniej?
— Proszę bardzo. Weźmy ciebie. Co byś zrobił, gdyby podszedł do ciebie jakiś plotkarz i powiedział, że… powiedzmy, Michaił Kru-tikow kradnie i sprzedaje artykuły żywnościowe? Widziałeś w życiu wielu plotkarzy, wiesz, ile są warci. Kazałbyś się takiemu… o-oddalić. A teraz weźmy naszego kadeta. Co by zrobił on, gdyby mu powiedziano… n-no, powiedzmy to samo? Wziąłby to za dobrą monetę i natychmiast poleciał do Michaiła wyjaśnić sprawę. Wtedy od razu zrozumiałby, że to głupota, wróciłby i… p-pobił łajdaka.
— Aha — mruknął z zadowoleniem Bykow.
— Tak. Nasi przyjaciele na Dionie to już nie ty, ale jeszcze nie kadet. Przyjmują kłamstwo za dobrą monetę, ale resztki fałszywej dumy nie pozwalają im pójść wyjaśnić wszystko.
— Cóż — orzekł Bykow. — Może i tak.
Wszedł Jura, usiadł w kucki przed otwartą biblioteczką i zaczął wybierać sobie księżkę na wieczór. Wydarzenia na Dionie zupełnie wytrąciły go z równowagi, ciągle nie mógł dojść do siebie.
Pożegnanie z Ziną było milczące i bardzo wzruszające. Zina również nie mogła ochłonąć. Ale przynajmniej się uśmiechała. Jura chciał zostać na Dionie dopóty, dopóki Zina nie zacznie się śmiać na cały głos. Był przekonany, że umiałby ją rozweselić i w jakimś stopniu pomóc zapomnieć o strasznych dniach władzy Szerszenia. Bardzo żałował, że nie może zostać. Za to na korytarzu chwycił jeszcze Swirskiego i zażądał, żeby z Ziną szczególnie uważali. Swirski łypnął wściekle oczami i odpowiedział: „Jeszcze mu mordy nie obiliśmy”.
— A-Aleksieju — powiedział Jurkowski. — Czy nie będę komuś przeszkadzał na mostku?
— Jesteś generalnym inspektorem — odparł Bykow. — Komu mógłbyś przeszkadzać?
— Chcę się połączyć z Tytanem — tłumaczył Jurkowski. — 1 w ogóle posłuchać eteru.
— Idź śmiało.
— A ja mogę? — spytał Jura.
— Ty też możesz — zgodził się Bykow. — Wszyscy wszystko mogą. Rano Bykow przeczytał ostatnie czasopismo, długo i uważnie
obejrzał okładkę i nawet chyba zainteresował się ceną. Następnie westchnął, zaniósł czasopismo do swojej kajuty, a gdy wrócił, Jura zrozumiał, że „chłopiec dostrugał swój kijek do końca”. Bykow był teraz bardzo serdeczny, rozmowny i wszystkim na wszystko pozwalał.
— Pójdę z wami — powiedział Bykow.
Wszyscy trzej weszli na mostek. Michaił Antonowicz najpierw popatrzył na nich zdumiony ze swojego piedestału, a potem rozpłynął się w uśmiechu i pomachał im długopisem.
— Nie będziemy ci przeszkadzać — rzekł Bykow. — My do radiostacji.
— Tylko uważajcie, chłopcy — uprzedził Michaił Antonowicz. — Za pół godziny nieważkość.
Na żądanie Jurkowskiego „Tachmasib” szedł na stację „Pierścień 1”, sztucznego satelitę Saturna, poruszającego się w pobliżu Pierścienia.
— Nie dałoby się bez nieważkości? — spytał kapryśnie Jurkowski.
— Widzisz, Wołodieńka — odpowiedział przepraszającym tonem Michaił Antonowicz — tutaj dla „Tachmasiba” jest bardzo ciasno, przez cały czas trzeba manewrować.
Minęli Żylina, grzebiącego w kombajnie kontroli i usiedli przed radiostacją. Bykow zaczął manipulować gałkami. W głośniku zawyło i zatrzeszczało.
— Muzyka sfer — skomentował z tyłu Żylin. — Podłączcie deszyfrator, Aleksieju Pietrowiczu.
— Tak, rzeczywiście — przyznał Bykow. — Pomyślałem, że to zakłócenia.
— Radiotelegrafista — głos Jurkowskiego ociekał pogardą. Głośnik nagle zaryczał nienaturalnym głosem:
— …minut słuchacie Aleksandra Blumberga, retransmisja z Ziemi. Powtarzam…
Głos odpłynął, zamieniony w senne chrypienie. Potem ktoś powiedział:…nie mogę pomóc. Będziecie musieli, towarzysze, poczekać. A jeśli przyślemy swój bot? — Wtedy czekać będziecie krócej.
Bykow włączył automatyczny wyszukiwacz i strzałka popeł-zła po skali, zatrzymując się na każdej działającej stacji:…osiemdziesięt hektarów baterii selenowych dla oranżerii, czterdzieści kilometrów miedzianego drutu sześć setnych, dwadzieścia kilometrów……masła nie ma, cukru nie ma, zostało sto paczek „Herkulesa”, suchary i kawa. A, i jeszcze papierosów nie ma…..And hear me? I’m not going to stand this impudence… Hear me? I’m…[8]
Q-2, Q2 nic nie rozumiem… co on ma za radiostację?… Q-2 daje namiar. Raz, dwa, trzy……bardzo tęsknię. Kiedy wreszcie wrócisz? I dlaczego nie piszesz? Całuję, twoja Anna. Kropka. Czang, nie bój się, to bardzo proste. Bierzesz całkę wymienną… Siódmy, siódmy, dla was oczyszczono trzeci sektor. Siódmy, lądujcie w trzecim sektorze… Sasza, krążą plotki, że jakiś inspektor generalny przyleciał. Może nawet sam Jurkowski…
— Wystarczy — przerwał seans Jurkowski. — Szukaj Tytana. Parszywcy — warknął. — Już wiedzą.
— Ciekawe — rzekł wieloznacznie Bykow. — Jest ich w systemie zaledwie stu pięćdziesięciu, a tyle szumu…
Radiostacja trzeszczała i wyła. Bykow dostroił i zaczął mówić do mikrofonu:
— Tytan, Tytan, ja „Tachmasib”. Tytan, Tytan.
— Tytan słucha — odezwał się kobiecy głos.
— Generalny inspektor Jurkowski wzywa dyrektora systemu — Bykow popatrzył wesoło na Jurkowskiego. — Dobrze mówię, Wołodia? — spytał w mikrofon.
Jurkowski skinął głową przychylnie.
— Halo, halo, „Tachmasib”! — głos kobiety stał się drobinę zdenerwowany. — Poczekajcie chwileczkę, połączę was z dyrektorem.
— Czekamy — powiedział Bykow i podsunął mikrofon Jurkowskiemu.
Jurkowski odchrząknął.
— Lizoczka! — krzyknął ktoś w głośniku. — Daj no mi dyrektora, szybciutko!
— Zwolnijcie częstotliwość — odparła srogo kobieta. — Dyrektor jest zajęty.
— Jak to — zajęty? — spytał urażony głos. — Ferenc, to ty? Znowu bez kolejki?
— Zwolnijcie częstotliwość — powiedział surowo Jurkowski.
— Wszyscy mają zwolnić częstotliwość — rozległ się powolny, skrzypiący głos. — Dyrektor słucha generalnego inspektora Jurkowskiego.
— A niech mnie… — przestraszył się ktoś. Jurkowski zadowolony z reakcji spojrzał na Bykowa.
— Zajcew — rzekł. — Dzień dobry, Zajcew.
— Dzień dobry, Wołodia — zaskrzypiał dyrektor. — Co cię tu sprowadza?
— Ja… d-do ciebie na inspekcję. Przybyłem wczoraj. Prosto na Dionę. Szerszenia zdjąłem. Szczegóły później. Posłuchaj, zrobimy… t-tak. Na miejsce Szerszenia przyślij Millera… Szerszenia postaraj się jak można najszybciej odesłać na Ziemię. I jeszcze jednego, nazwisko Krawiec. Z młodych, ale wcześniejszy. Dopilnuj tego osobiście i weź pod uwagę, że jestem z ciebie niezadowolony. Mogłeś się z tym uporać wcześniej, sam. Dalej… — Jurkowski zamilkł. W eterze panowała pełna szacunku cisza. — Wyznaczyłem sobie dalszą trasę. Teraz idę na „Pierścień 1”, zatrzymam się tam na dwie, trzy doby, a potem zajrzę do ciebie na Tytana. Wydaj polecenie, żeby przygotowali paliwo dla „Tachmasiba”. I jeszcze jedno. — Jurkowski znowu zamilkł. — Mam na pokładzie jednego chłopaka, spawacza próżniowego. Z grupy ochotników, pracujących u ciebie na Rhei. Bądź tak dobry, poradź, gdzie go wysadzić, żeby natychmiast odesłali go na Rheę. — Jurkowski znowu zamilkł. W eterze było cicho. — Słucham cię — powiedział w końcu.
— Jedną chwilę — rzekł dyrektor. — Sprawdzamy. A ty co, jesteś na „Tachmasibie”?
— Tak — odparł Jurkowski. — Obok mnie siedzi Aleksiej. Michaił Antonowicz krzyknął:
— Pozdrowienia dla Fiedieńki!
— Misza przekazuje ci pozdrowienia. — A Grigorij też jest z tobą?
— Nie. To nie wiesz? — zdziwił się Jurkowski.
W eterze zapadła cisza. Potem skrzypiący głos ostrożnie zapytał:
— Coś się stało?
— Nie, nie — odparł Jurkowski. — Po prostu zabroniono mu latać. Już rok.
W eterze rozległo się westchnienie.
— Taak — powiedział dyrektor. — Nam wkrótce też zabronią.
— Mam nadzieję, że jeszcze nieprędko — rzekł sucho Jurkowski. — No, jak tam twoje informacje?
— Więc tak — zwlekał Zajcew. — Minutę. Słuchaj. Na Rheę spawacz nie ma po co lecieć. Ochotników przerzuciliśmy na „Pierścień 2”. Tam są potrzebniejsi. Jeśli się uda, wyślesz go na „Pierścień 2” prosto z „Pierścienia 1”. Jeśli nie — wyleci z Tytana.
— Co znaczy — uda się, nie uda się?
— Dwa razy na dekadę na Pierścień chodzą Szwajcarzy, wożą prowiant. Możliwe, że zastaniesz szwajcarski bot na „Pierścieniu 1”
— Rozumiem. No cóż, dobrze. Póki co, nic więcej do ciebie nie mam. Na razie.
— Spokojnej plazmy, Wołodia — żegnał go dyrektor. — Nie zwalcie się w Saturna.
— A niech cię — warknął Bykow i wyłączył radiostację.
— Wszystko jasne, kadecie? — spytał Jurkowski.
— Jasne — westchnął Jura.
— Co, niezadowolony?
— Nie, wszystko jedno gdzie się pracuje — powiedział Jura. — Nie w tym rzecz.
Obserwatorium „Pierścień 1” poruszało się w płaszczyźnie Pierścienia Saturna po orbicie kołowej i robiło pełny obrót w ciągu czternastu i pół godziny. Stacja była młoda, skończono ją budować dopiero przed rokiem. Załoga składała się z dziesięciu planetologów zajmujących się badaniem Pierścienia i czterech inżynierów kontrolnych. Inżynierowie mieli huk roboty: niektóre agregaty, systemy grzewcze, regeneratory tlenowe i hydrosystem ciągle jeszcze nie były wyregulowane. Związane z tym niewygody nie przeszkadzały zbytnio planetologom, zwłaszcza że większość czasu spędzali w kosmoskafach pływając nad Pierścieniem.
Praca planetologów Pierścienia w systemie Saturna miała ogromne znaczenie. Liczono, że w Pierścieniu odnajdą wodę, żelazo, rzadkie metale — to dałoby systemowi autonomię pod względem zaopatrzenia w paliwo i materiały. Co prawda, nawet gdyby poszukiwania zakończyły się sukcesem, wykorzystanie tych znalezisk i tak byłoby na razie niemożliwe. Nie mieli takiego urządzenia, pocisku, który mógłby wejść w lśniące warstwy pierścienia Saturna i powrócić nie uszkodzony.
Aleksiej Pietrowicz Bykow podprowadził „Tachmasiba” do zewnętrznej linii doków i ostrożnie przycumował. Podejście do sztucznych satelitów to sprawa delikatna, wymagająca mistrzostwa i zegarmistrzowskiej precyzji. W takich wypadkach Aleksiej Pietrowicz wstawał z fotela i sam wchodził na mostek. Przy zewnętrznych dokach stał już jakiś bot, sądząc po obrysach — tankowiec.
— Stażysto — powiedział Bykow. — Macie szczęście. Pakujcie walizkę.
Jura nie odezwał się.
— Załoga na ląd — ogłosił Bykow. — Jeśli zaproszą was na kolację, nie zapomnijcie o obowiązkach. To nie hotel. A najlepiej weźcie ze sobą konserwy i wodę mineralną.
— Zwiększymy cyrkulację — dodał półgłosem Żylin.
Z zewnątrz dało się słyszeć skrzypienie i zgrzyt — to dyżurny dyspozytor mocował do zewnętrznego luku „Tachmasiba” hermetyczne nadproże. Po pięciu minutach oznajmił przez radio: Można wychodzić. Tylko ubierzcie się ciepło.
— Dlaczego? — spytał Bykow.
— Regulujemy klimatyzację — odpowiedział dyżurny i wyłączył się.
— Co to znaczy ciepło? — zdenerwował się Jurkowski. — Co mam założyć — flanelę? Albo, jak to się nazywało? Walonki? Pikowane kurtki? Waciaki?
— Weź sweter. Włóż ciepłe skarpety. Kurtkę futrzaną z elektrycznym ogrzewaniem — powiedział Bykow.
— Włożę pulower — stwierdził Michaił Antonowicz. — Mam bardzo ładny pulower. Z żaglem.
— A ja nie mam nic — westchnął ze smutkiem Jura. — Mogę tylko włożyć kilka podkoszulków.
Skandal — oburzył się Jurkowski. — Ja też nic nie mam.
— Weź swój szlafrok — poradził Bykow i udał się do swojej kajuty.
Do obserwatorium weszli wszyscy razem, ubrani różnie i ciepło. Bykow miał na sobie grenlandzką futrzaną kurtkę. Michaił Antonowicz włożył kurtkę i unty. Unty były pozbawione magnetycznych podków i Michaiła Antonowicza ciągnęli jak balon na uwięzi. Żylin włożył jeden sweter, a jeden dał Jurze. Prócz tego Jura miał na sobie futrzane spodnie Bykowa, które sięgały mu pod pachy. Futrzane spodnie Żylina oraz pulower Michaiła Antonowicza z żaglem i białą marynarkę miał na sobie Jurkowski.
W kesonie powitał ich dyżurny dyspozytor w podkoszulku i kąpielówkach. W kesonie panował potworny upał, jak w łaźni szwedzkiej.
— Dzień dobry — powitał ich dyspozytor. Spojrzawszy na gości spochmurniał. — Przecież powiedziałem, żeby ubrać się ciepło. Zamarzniecie w pantoflach.
— Wy co, młody człowieku, żarty sobie stroicie? — powiedział złowieszczo Jurkowski.
Dyspozytor spojrzał na niego zdumiony.
— Jakie żarty? W mesie jest minus piętnaście stopni. Bykow otarł pot z czoła i powiedział:
— Idziemy.
Z korytarza buchnął lodowaty chłód, wdarły się kłęby pary. Dyspozytor objął się rękami i krzyknął:
— Błagam, szybciej!
Obicie korytarza było miejscami rozebrane i żółta siatka termoelementów bezwstydnie błyszczała błękitnym światłem. Obok mesy wpadli na inżyniera kontrolera. Inżynier miał na sobie bardzo drugie futro, spod którego wystawał błękitny podkoszulek. Na głowie widniała czapka uszanka.
Jurkowski drgnął ze złości i otworzył drzwi do mesy.
W mesie przy stole siedziało pięciu przypiętych pasami ludzi, w futrach z podniesionymi kołnierzami. Byli podobni do posterunkowych z czasów Aleksieja Tiszajszego i ciągnęli gorącą kawę z przezroczystych termosów. Na widok Jurkowskiego jeden z nich odchylił kołnierz i wypuszczając obłoczek pary powiedział:
— Dzień dobry, Władimirze Siergiejewiczu. Chyba ubraliście się za lekko. Siadajcie. Kawy?
— Co się tu u was dzieje? — spytał Jurkowski.
— Regulujemy — odparł ktoś.
— A gdzie Markuszyn?
— Markuszyn czeka na was w kosmoskafie. Tam jest ciepło.
— Zaprowadźcie mnie.
Jeden z planetologów wstał i wypłynął z Jurkowskim na korytarz. Drugi, chudy rozczochrany chłopak, zwrócił się do nich:
— Powiedzcie, czy wśród was są jeszcze jacyś generalni inspektorzy?
— Nie — odrzekł Bykow.
— W takim razie powiem wprost — pieskie życie. Wczoraj w całym obserwatorium było plus trzydzieści, w mesie nawet trzydzieści trzy. Nocą temperatura nagle spadła. Odmroziłem sobie piętę. Przy takich skokach temperatury nikt nie ma specjalnej ochoty pracować, dlatego pracujemy po kolei w kosmoskafach. Tam jest atomowa klimatyzacja. U was się to nie zdarza?
— Zdarza — rzekł Bykow. — W czasie awarii.
— I to tak przez cały rok? — spytał z przerażeniem i współczuciem Michaił Antonowicz.
— Nie, skąd! Dopiero z miesięc. Wcześniej skoki temperatur nie były tak duże. Ale zorganizowaliśmy brygadę pomagającą inżynierom i… sami widzicie.
Jura starannie ssał gorącą kawę. Czuł, że zamarza.
— Brr — wzdrygnął się Żylin. — Nie ma tu jakiejś oazy? Planetolodzy spojrzeli na siebie.
— Chyba tylko w kesonie — odparł jeden.
— Albo pod prysznicem — rzekł drugi. — Ale tam jest wilgoć.
— Bardzo niewygodnie — poskarżył się Michaił Antonowicz.
— Wiecie co — zaproponował Bykow. — Chodźmy wszyscy do nas.
— Ech — rzekł chudy planetolog. — A potem znowu tu wracać?
— Chodźmy, chodźmy — ponaglił Michaił Antonowicz. — Tam sobie porozmawiamy.
— To wbrew zasadom gościnności — opierał się chudy Zapadła cisza.
— Ale zabawnie siedzimy — cztery na cztery — powiedział Jura. — Jak w turnieju szachowym.
Wszyscy spojrzeli na niego.
— Chodźmy do nas — zdecydował Bykow, wstając.
— Jakoś niezręcznie — odezwał się jeden z planetologów. — Posiedźmy jednak u nas. Może uda nam się pogadać.
— U nas jest ciepło — powiedział Żylin. — Malutki ruch regulatora i będzie jeszcze cieplej. Posiedzimy w lekkich ubraniach i nie będziemy pociągać nosami.
Do mesy wsunął się posępny człowiek w futrze na gołym ciele. Patrząc w sufit, powiedział nieuprzejmie:
— Bardzo was przepraszam, ale musicie się jednak rozejść do kajut. Za pięć minut nie będzie tu powietrza.
Człowiek skrył się. Bykow bez słowa podążył w stronę wyjścia. Wszyscy ruszyli za nim.
W triumfalnej ciszy przeszli przez korytarz, zachłysnęli się gorącym powietrzem w pustym kesonie i weszli na pokład „Tachmasiba”. Chudy planetolog szybko ściągnął z siebie futro i marynarkę i zaczął odplątywać szalik. Ciepłą odzież wcisnęli do ściennej szafy. Potem nastąpiła wzajemna prezentacja i uściski lodowatych rąk. Chudy przedstawił się jako Rafael Gorczakow. Pozostali nazywali się: Josef Vlczek, Jewgienij Sadowski i Paweł Szemiakin. Gdy już odtajali, okazali się wesołymi i rozmownymi chłopakami. Dużo o sobie opowiadali. Okazało się, że Gorczakow i Sadowski zajmują się badaniem turbulentnych ruchów w Pierścieniu, nie są żonaci, lubią Grina i Strogowa, wolą kino od teatru, a obecnie czytaj ą Próby Montaigne’a, neorealistycznego malarstwa nie rozumieją, ale nie wykluczają, że coś w nim jest. Josef Ylczek szuka w Pierścieniu rudy żelaza metodą neutronowych odbić za pomocą bomb wybuchowych, z zawodu jest skrzypkiem, był mistrzem Europy w biegu na czterysta metrów przez płotki, a do systemu Saturna trafił, mszcząc się na dziewczynie za jej chłód i obojętność. Paweł Szemiakin natomiast jest żonaty i ma dzieci, pracuje jako asystent w instytucie planetologii, wściekle broni hipotezy sztucznego pochodzenia Pierścienia i ma zamiar położyć głowę, ale przemienić hipotezę w teorię.
— Cała bieda w tym — mówił z zapałem — że nasze kosmoskafy jako badawcze pociski nie wytrzymują krytyki. Są ciche i nietrwałe. Gdy siedzę w kosmoskafie nad Pierścieniem, chce mi się płakać ze złości. To wszystko jest na wyciągnięcie ręki… A schodzenia w Pierścień absolutnie nam zabroniono. A jestem pewien, że pierwszy zwiad w Pierścieniu od razu przyniósłby coś interesującego. Przynajmniej jakiś punkt zaczepienia…
— Jaki na przykład? — spytał Bykow. — Nno, nie wiem…
— Ja wiem — oświadczył Grigorij. — On ma nadzieją, że znajdzie na jakimś odłamku ślad bosej stopy. Wiecie, jak on pracuje? Spuszcza się jak najbliżej Pierścienia i ogląda odłamki przez powiększający czterdziestokrotnie binoktar. I wtedy podchodzi z tyłu potężny asteroid i wali go w rufę. Pasza wpada na binoktar i w czasie gdy on się składa, drugi asteroid…
— Głupoty — przerwał gniewnie Szemiakin. — Gdyby udało się udowodnić, że Pierścień jest efektem rozpadu jakiegoś ciała, to już by było coś, a nam zabroniono się zajmować połowem odłamków.
— To się tak łatwo mówi — złapać odłamek — powiedział Bykow. — Znam tę pracę. Pot się z ciebie leje i nigdy do końca nie wiesz, kto kogo złapał. W końcu się okazuje, że utrąciłeś awaryjną rakietą i paliwa do bazy ci nie starczy. Nie, dobrze robią, że zabraniają tej głupoty.
— Ale za to, chłopcy, jakie to pasjonujące! Jaka to żywa, delikatna praca! — rozmarzył się Michaił Antonowicz.
Planetolodzy popatrzyli na niego z pełnym szacunku zdumieniem. Jura nigdy by nie pomyślał, że gruby, poczciwy Michaił Antonowicz zajmował się kiedyś polowaniem na asteroidy. Bykow spojrzał chłodno na Michaiła Antonowicza i dźwięcznie odchrząknął. Michaił Antonowicz obejrzał się na niego przestraszony i pospiesznie oświadczył:
— Ale to oczywiście, bardzo niebezpieczne… Nieusprawiedliwione ryzyko. I w ogóle nie ma takiej potrzeby…
— Właśnie, a propos śladów — odezwał się w zadumie Żylin. — Jesteście tu daleko od źródeł informacji i pewnie nie wiecie… — Popatrzył na planetologów.
— O czym nie wiemy? — spytał Sadowski. Po wyrazie twarzy było widać, że czuje silny głód informacji.
— Na wyspie Honsiu — zaczął Żylin — niedaleko od Dano-ura, w wąwozie pomiędzy górami Siramine Titigatake, w nieprzebytym lesie archeolodzy odkryli system jaskiń. Znaleźli w nich mnóstwo pierwotnych narzędzi i sprzętów — i co najciekawsze — wiele skamieniałych śladów ludzi pierwotnych. Archeolodzy uważają, że w jaskiniach dwieście wieków temu żyli pierwotni Japończycy, których potomkami byli wycięci później w pień przez plemię Jamato prowadzonymi przez imperatora Dzimu-tenno, boskim wnukiem Ameterasu.
Bykow chrząknął i złapał się za podbródek.
— To znalezisko wstrząsnęło światem — mówił Żylin — pewnie o nim słyszeliście.
— Gdzie tam… — posmutniał Sadowski. — Żyjemy tu jak w głuszy…
— Sporo o tym pisano i mówiono. Najciekawsze znalezisko odkryto stosunkowo niedawno, gdy porządnie oczyszczono główną jaskinię. Wyobraźcie sobie: w skamieniałej glinie odnaleziono ponad dwadzieścia par śladów bosych stóp z daleko rozstawionymi wielkimi palcami, a wśród nich… — Żylin obrzucił słuchaczy znaczącym spojrzeniem. Jura już wiedział, ale tym nie mniej efektowna pauza również na nim wywarła wielkie wrażenie. — Ślad buta… — powiedział Żylin zwyczajnym głosem.
Bykow wstał i wyszedł z mesy.
— Aloszeńka — zawołał Michaił Antonowicz. — Dokąd idziesz?
— Znam tę historię — rzucił Bykow, nie odwracając się. — Czytałem. Zaraz wrócę.
— Buta? — spytał Sadowski. — Jakiego buta?
— Mniej więcej numer czterdziesty piąty — odparł Żylin. — Podeszwa żłobkowana, niski obcas, tępy kwadratowy nosek.
— Bzdura — powiedział zdecydowanie Ylczek. — Kaczka dziennikarska.
— A nie odbiła się tam przypadkiem nazwa producenta? — zaśmiał się Gorczakow.
— Nie. — Żylin pokręcił głową. — Żeby tam był jakiś napis! A to zwyczajny ślad buta… Lekko przykryty śladem bosej stopy — ktoś stanął na nim później.
— Kaczka! — zawołał Vlczek. — To oczywiste. Masowy wyłów rusałek na wyspie Mań, duch Bonapartego, zamieszkujący maszynę liczącą w Massachusetts.
— Plamy na Słońcu ułożone są w kształcie twierdzenia Pitagorasa! — wygłosił Sadowski. — Mieszkańcy Słońca szukają kontaktu z MZKK!
— Coś ty, Waniusza, troszeczkę, tego… — powiedział z niedowierzaniem Michaił Antonowicz.
Szemiakin milczał. Jura też.
— Czytałem przedruk z naukowego dodatku do „Asahisimbun” — ciągnął dalej Żylin. — Początkowo też myślałem, że to kaczka. W naszej prasie takiej informacji nie zamieszczono. Ale artykuł podpisany był przez profesora Usodzuki, a to wielki człowiek, słyszałem o nim od japońskich kolegów. W tym artykule między innymi pisze, że chce położyć kres potokowi dezinformacji, ale nie ma zamiaru dawać żadnych komentarzy. Zrozumiałem to tak, że oni sami nie wiedzą, jak to wyjaśnić.
— Dzielny Europejczyk w łapach rozjuszonych sinantropów! — wygłosił Sadowski. — Pozostał po nim jedynie ślad buta „Shoes Majestic”. Kupujcie wyroby „Shoes Majestic”, jeśli chcecie, by po was cokolwiek zostało.
— To nie były sinantropy — tłumaczył cierpliwie Żylin. — Wielki palec odróżnia się nawet na pierwszy rzut oka. Profesor Usodzuki nazywa ich nahonantropami.
Szemiakin w końcu nie wytrzymał.
— Dlaczego właściwie miałaby to być kaczka? — Spytał. — Dlaczego ze wszystkich hipotez wybieramy najbardziej prawdopodobną?
— Właśnie, dlaczego? — rzucił Sadowski. — Ślady zostawił zapewne kosmita. Oto jak tragicznie zakończył się pierwszy kontakt.
— A dlaczego nie? — spytał Szemiakin. — Kto inny mógł nosić buty dwieście stuleci temu?
— O rany — powiedział Sadowski. — To po prostu mógł być ślad jednego z archeologów.
Żylin pokręcił głową.
— Po pierwsze, glina była tam zupełnie skamieniała. Wiek śladu nie budził wątpliwości. Naprawdę myślicie, że profesor Usodzuki nie wziął pod uwagę takiej możliwości?
— W takim razie to kaczka — upierał się Sadowski.
— Powiedzcie, Iwan — odezwał się znów Szemiakin. — Nie było tam fotografii śladu?
— A jakże — powiedział Iwan. — I fotografia śladu, i fotografia jaskini, i fotografia Usodzuki… Nie zapominajcie, że Japończycy mają nieduże stopy, najwyżej czterdziesty trzeci numer.
— Więc tak — wtrącił się Gorczakow. — Naszym zadaniem jest stworzenie logicznie niesprzecznej hipotezy, objaśniającej japońskie znalezisko.
— Proszę bardzo — powiedział Szemiakin. — Proponuję kosmitę. Znajdźcie sprzeczność tej hipotezy.
— Znowu kosmita. — Sadowski machnął ręką. — Po prostu jakiś brontozaur.
— Najprościej zasugerować — powiedział Gorczakow — że to jednak ślad Europejczyka. Jakiegoś turysty.
— Tak, albo jakieś nieznane zwierzę, albo turysta — przyłączył się Vlczek. — Ślady zwierząt miewają zdumiewające kształty.
— Wiek, wiek — rzucił cichutko Żylin.
— Wobec tego nieznane zwierzę.
— Na przykład kaczka — dodał Sadowski. Wrócił Bykow, i zasiadłszy w fotelu spytał:
— No, i co tam u was?
— Towarzysze próbują jakoś wytłumaczyć japoński ślad — powiedział Żylin. — Zaproponowano: kosmitę, Europejczyka, nieznane zwierzę.
— I cóż? — spytał Bykow.
— Wszystkie te hipotezy — rzekł Żylin — nawet hipoteza o kosmicie zawierają jedną poważną sprzeczność.
— Jaką? — dociekał Szemiakin.
— Zapomniałem wam powiedzieć — rzekł Żylin. — Dno jaskini miało czterdzieści metrów kwadratowych. Ślad buta znajduje się pośrodku.
— I? — pytał Szemiakin.
— Jest tylko jeden — dodał Żylin. Zapadła cisza.
— Tak — odezwał się Sadowski. — Ballada o jednonogim kosmicie.
— Może inne ślady zostały starte? — zasugerował Vlczek. — Absolutnie wykluczone — odparł Żylin. — Dwadzieścia par
wyraźnych śladów bosych stóp i jeden wyraźny ślad buta pośrodku.
— Moja propozycja brzmi: kosmita był jednonogi — powiedział Bykow. — Przynieśli go do jaskini, postawili w pionie i po wyjaśnieniu stosunków, zjedli na miejscu.
— A co? — powiedział Michaił Antonowicz. — Według mnie, logicznie niesprzeczne. Co?
— Niedobrze, że jest jednonogi — zadumał się Szemiakin. — Trudno mi sobie wyobrazić jednonogą rozumną istotę.
— Może był inwalidą? — zaproponował Gorczakow.
— Jedną nogę mogli zjeść od razu.
— Co za bzdury — powiedział Szemiakin. — Wracajmy do pracy.
— Nie, nie — zaprotestował Ylczek — Trzeba to rozpatrzyć. Mam taką hipotezę: kosmita miał szeroki krok. Oni wszyscy są nienormalnie długonodzy.
— Rozwaliłby sobie głowę o sklepienie jaskini — sprzeciwił się Sadowski. — Może był skrzydlaty, przyleciał do jaskini, zobaczył, że nic dobrego go tu nie czeka, odbił się i odleciał. A wy co myślicie, Iwan? Żylin otworzył usta, ale zamiast odpowiedzieć podniósł palec i ostrzegł:
— Uwaga! Generalny inspektor!
Do mesy wszedł czerwony, rozczochrany Jurkowski.
— Fu! — powiedział. — Jak przyjemnie, jak chłodno… Planetolodzy, wzywa was kierownictwo. U was jest teraz około czterdziestu stopni. — Zwrócił się do Jury. — Zbieraj się, kadecie. Umówiłem się z kapitanem tankowca, że podrzuci cię na „Pierścień 2”. — Jura drgnął i przestał się uśmiechać. — Tankowiec staruje dopiero za kilka godzin, ale lepiej być tam wcześniej. Wania, odprowadzisz go. Tak! Planetolodzy! Gdzie planetolodzy? — Wyjrzał na korytarz. — Szemiakin! Pasza! Przygotuj fotografie, które zrobiłeś nad Pierścieniem. Muszę je obejrzeć. Michaił, nie odchodź, poczekaj chwileczkę. Aleksiej, rzuć książkę, muszę z tobą pomówić.
Bykow odłożył księżkę. W mesie został tylko on, Jurkowski i Michaił Antonowicz. Jurkowski, kołysząc się, przebiegł z kąta w kąt.
— Co z tobą? — spytał Bykow, patrząc podejrzliwie na jego ewolucje.
Jurkowski zatrzymał się gwałtownie.
— Oto co, Aleksiej — powiedział. — Umówiłem się z Markuszy-nem, daje mi kosmoskaf. Chcę polecieć nad Pierścieniem. Absolutnie bezpieczny rejs, Aleksieju — Jurkowski nieoczekiwanie się rozzłościł. — No i co tak patrzysz? Chłopaki latają tak po dwa razy na dobę, już od roku. Wiem, że jesteś uparty. Ale nie mam zamiaru schodzić w Pierścień. Podporządkuję się twoim zarządzeniom. I ty uszanuj moją prośbę. Proszę cię w sposób najbardziej uniżony, do licha. W końcu jesteśmy przyjaciółmi czy nie?
— Właściwie o co ci chodzi? — spytał spokojnie Bykow. Jurkowski znowu przeszedł się po pokoju.
— Daj mi Michaiła — wyrzucił z siebie.
— Coo? — zdumiał się Bykow, prostując się powoli.
— Albo polecę sam — odparł natychmiast Jurkowski. — A nie znam zbyt dobrze kosmoskafów.
Bykow milczał. Michaił Antonowicz stropiony patrzył to na jednego, to na drugiego.
— Chłopcy — odezwał się. — Ja z przyjemnością… O czym tu mówić?
— Mógłbym wziąć pilota ze stacji — ciągnął Jurkowski. — Ale proszę o Michaiła. Dlatego, że Michaił jest sto razy bardziej doświadczony i ostrożny. Rozumiesz? Ostrożny!
Bykow milczał. Jego twarz pociemniała i sposępniała.
— Będziemy bardzo ostrożni — zapewniał Jurkowski. — Będziemy iść na wysokości dwudziestu, trzydziestu kilometrów nad płaszczyzną, nie niżej. Zrobię kilka zdjęć w dużej skali, popatrzę sobie i za dwie godziny wrócimy.
— Aloszeńka — rzekł nieśmiało Michaił Antonowicz. — Przecież przypadkowe odłamki nad Pierścieniem są bardzo rzadko spotykane. I wcale nie takie straszne…
Bykow w milczeniu patrzył na Jurkowskiego. No i co z nim robić? — myślał. Co robić z tym szaleńcem? Michaił ma chore serce. To jego ostami rejs. Przytępiła mu się reakcja, a w kosmoskafie jest ręczne sterowanie. Ja nie mogę sterować kosmoskafami, Żylin też nie. A młodego pilota z nimi puścić… Już oni by się na pewno nawzajem przekonali, żeby wejść w Pierścień. Dlaczego ja, stary dureń, nie nauczyłem się sterować kosmoskafami?
— Alosza — nalegał Jurkowski. — Bardzo cię proszę. Pewnie już nigdy nie zobaczę Pierścienia Saturna. Jestem stary, Alosza.
Bykow wstał i, nie patrząc na nikogo, w milczeniu wyszedł z mesy. Jurkowski zasłonił twarz dłońmi.
Co za nieszczęście! — powiedział z żalem. — Dlaczego ja mam taką okropną reputację? Co, Misza?
— Bardzo jesteś nieostrożny, Wołodieńka — rzekł Michaił Antonowicz. — Naprawdę, sam jesteś sobie winien.
— A po co być ostrożnym? — spytał Jurkowski. — Proszę, powiedz mi, po co? Żeby dożyć do pełnej duchowej i cielesnej niemocy? Doczekać momentu, gdy życie ci obrzydnie i umrzeć z nudów w łóżku? To śmieszne, Michaił, żeby tak się trząść nad własnym życiem.
Michaił Antonowicz pokręcił głową.
— Jakiś ty, Wołodieńka — powiedział cicho. — Jak możesz tego nie rozumieć. Ty sobie umrzesz i po wszystkim. A po tobie ludzie zostaną, przyjaciele. Wiesz, jak im będzie gorzko? A ty tylko o sobie, Wołodieńka, zawsze tylko o sobie.
— Ech, Misza — westchnął Jurkowski. — Nie będę się z tobą kłócił. Powiedz mi lepiej, zgodzi się Aleksiej, czy nie?
— Ależ on już się zgodził — stwierdził Michaił Antonowicz. — Nie widzisz tego? Ja z nim latam piętnaście lat, dobrze go znam.
Jurkowski znowu przebiegł się po pokoju.
— A czy chociaż ty, Misza, chcesz lecieć czy nie? — krzyknął. — Czy ty też… zgadzasz się?
— Bardzo chcę — powiedział Michaił Antonowicz i poczerwieniał. — Na pożegnanie.
Jura pakował walizkę. Nigdy nie umiał spakować się jak należy, a teraz w dodatku się spieszył, żeby nikt nie zauważył, jak bardzo nie chce schodzić z „Tachmasiba”. Iwan stał obok i Jurze było tak strasznie smutno na myśl, że zaraz będą się żegnać i że nigdy więcej się nie spotkają.
Jak leci wrzucał do walizki bieliznę, zeszyty z notatkami, książki — również Drogą nad drogami, o której Bykow powiedział: Z chwilą gdy ta książka zacznie ci się podobać, możesz uważać się za dorosłego. Iwan pogwizdując, obserwował Jurę wesołymi oczami. Jura w końcu zamknął walizkę, obejrzał ze smutkiem kajutę i powiedział:
— To chyba wszystko.
— Jak wszystko, to chodź się pożegnać — rzekł Żylin.
Wziął od Jury nieważką walizkę i poszli korytarzem, mijając pływające w powietrzu dziesięciokilogramowe hantle, mijając prysznic i kuchnię, skąd pachniało kaszą owsianą. Weszli do mesy. W mesie był tylko Jurkowski. Siedział przy pustym stole, obejmując rękami łysiejącą głowę. Przed nim leżała przymocowana zaciskami samotna, pusta kartka papieru.
— Władimirze Siergiejewiczu — powiedział Jura. Jurkowski podniósł głowę.
— A, kadet — uśmiechnął się ze smutkiem. — Cóż, pożegnajmy się.
Uścisnęli sobie dłonie.
— Jestem wam bardzo wdzięczny — powiedział Jura.
— No, no — rzekł Jurkowski. — No, co też ty, naprawdę. Wiesz przecież, że nie chciałem cię brać. Ale nie miałem racji. Czego ci życzyć na pożegnanie? Dużo pracuj, Jura. Pracuj rękami, pracuj głową. Zwłaszcza nie zapominaj pracować głową. I pamiętaj, że prawdziwi ludzie to ci, którzy dużo myślą o wielu rzeczach. Nie pozwól leniuchować komórkom. — Jurkowski popatrzył na Jurę ze znajomym wyrazem twarzy, jakby czekał, że Jura właśnie teraz, na jego oczach zmieni się na lepsze. — Idź.
Jura skłonił się niezręcznie i wyszedł z mesy. Przed drzwiami na mostek obejrzał się. Jurkowski patrzył w zadumie za nim, ale już go chyba nie widział. Jura wszedł na mostek. Michaił Antonowicz i Bykow rozmawiali przy pulpicie sterowniczym. Gdy Jura wszedł, zamilkli i popatrzyli na niego.
— Tak — rzekł Bykow. — Jesteś gotów, Jura. Iwan, odprowadzisz go.
— Do widzenia — powiedział Jura. — Dziękuję. Bykow w milczeniu podał mu swą ogromną dłoń.
— Bardzo wam dziękuję, Aleksieju Pietrowiczu — powtórzył Jura. — 1 wam, Michaile Antonowiczu.
— Nie ma za co, Jurik, nie ma za co — odparł Michaił Antonowicz. — Szczęśliwej pracy. I koniecznie napisz list. Adresu nie zgubiłeś?
Jura w milczeniu poklepał się po kieszeni na piersi.
— To i dobrze, to pięknie. Napisz, a jak zechcesz, przyjedź. Naprawdę, gdy tylko wrócisz na Ziemię od razu przyjedź. U nas jest wesoło. Dużo młodzieży. Moje memuary poczytasz.
Jura uśmiechnął się słabo.
— Do widzenia — powiedział.
Michaił Antonowicz pomachał długopisem, a Bykow zahuczał:
— Spokojnej plazmy, stażysto.
Jura i Żylin wyszli z mostku. Ostatni raz otworzyły się i zamknęły za Jurą drzwi kesonu.
— Żegnaj, „Tachmasibie” — powiedział Jura.
Szli niekończącym się korytarzem obserwatorium, gdzie było gorąco jak w saunie, i dotarli na drugi pokład dokowy. Przed otwartym lukiem tankowca siedział na malutkiej bambusowej ławeczce długonogi rudy mężczyzna w rozpiętym mundurze ze złotymi guzikami i pasiastych szortach. Przeglądając się w malutkim lusterku rozczesywał palcami rude bokobrody i wysuwając szczękę, śpiewał jakiś tyrolski motyw. Na widok Jury i Bylina, schował lusterko do kieszeni i wstał.
— Kapitan Korf? — spytał Żylin.
— Ja — odparł rudy.
— Na „Pierścień 2” dostarczycie tego oto towarzysza — powiedział Żylin. — Zdaje się, że generalny inspektor z wami rozmawiał?
— Ja — potwierdził rudy kapitan Korf. — Barco dopsze. Bagasz? Żylin pokazał walizkę.
— Ja — przemówił kapitan Korf po raz trzeci.
— No to żegnaj, Jurik — powiedział Żylin. — Nie zwieszaj nosa na kwintę. No, co ty, jak słowo daję?
— Niczego nie zwieszam — odrzekł smętnie Jura.
— Już ja dobrze wiem, dlaczego zwieszasz nos — domyślał się Żylin. — Wyobraziłeś sobie, że już nigdy się nie spotkamy i natychmiast zrobiłeś z tego tragedię. A żadnej tragedii tu nie ma. Jeszcze sto razy będziesz spotykał dobrych i złych ludzi. A możesz mi powiedzieć, czym różni się jeden porządny człowiek od drugiego?
— Nie wiem — westchnął Jura.
— A ja ci powiem — powiedział Żylin. — Niczym szczególnym. Jutro będziesz ze swoimi przyjaciółmi, wszyscy ci będą zazdrościć, a ty będziesz się chwalił. Ja z inspektorem Jurkowskim… Opowiesz, jak strzelałeś do pijawek na Marsie, jak własnymi rękami takim krzesłem rąbnąłeś mistera Richardsona na Bamberdze, jak uratowałeś niebieskooką dziewczynę przed łajdakiem Szerszeniem. O śmierć-planeciarzach też coś na pewno nakłamiesz…
— No, co wy, Wania — Jura uśmiechnął się słabo.
— Dlaczego nie? Wyobraźnię masz bujną. Już to widzę, jak im śpiewasz balladę o jednonogim kosmicie. Tylko pamiętaj — tam były dwa ślady. O drugim nie zdążyłem opowiedzieć. Był na suficie, dokładnie nad pierwszym. Nie zapomnij. No, żegnaj.
— Tilalalala ia! — cichutko zajodłował za ich plecami kapitan Korf.
— Do widzenia, Wania — powiedział Jura.
Obiema rękami uścisnął dłoń Żylina. Żylin poklepał go po ramieniu, odwrócił się i wyszedł na korytarz. Jura usłyszał, jak w korytarzu ktoś krzyknął:
— Iwan! Jest jeszcze jedna hipoteza! W jaskini nie było żadnego kosmity. Był tylko jego but.
Jura uśmiechnął się słabo.
— Tilalalala ia! — śpiewał za nim kapitan Korf, rozczesując rude bokobrody.
(ang.)…Słyszycie mnie? Nie mam zamiaru znosić podobnej bezczelności… Słyszycie? Nie mam…