124648.fb2 Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 31

Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 31

13. „Pierścień 1”. Powinien żyć

— Wołodieńka, posuń no się troszeczkę — prosił Michaił Antonowicz. — Boja się łokciem o ciebie opieram. Jeśli nagle przyjdzie nam na przykład zrobić wiraż…

— Bardzo chętnie… — powiedział Jurkowski. — Tylko niestety nie mam gdzie. Tu jest zdumiewająco ciasno. Kto budował… te… a-aparaty…

— O, tak… I starczy, starczy, Wołodieńka…

W kosmoskafie było bardzo ciasno. Malutka, okrągła rakieta obliczona była na jednego człowieka, ale zwykle wsiadało dwóch. Ponadto, zgodnie z zasadami bezpieczeństwa, przy pracach nad Pierścieniem załoga powinna być w skafandrach z odchylonymi hełmami. Dwie osoby w skafandrach, z hełmami wiszącymi za plecami prawie nie mogły się ruszyć. Michaił Antonowicz miał szczęście siedzieć w wygodnym fotelu sterującego, z szerokimi miękkimi pasami i bardzo przeżywał, że jego przyjaciel Wołodieńka musi gnieść się pomiędzy futerałem regeneratora i pulpitem wyrzutnika bombowego.

Jurkowski, przyciskając twarz do binoktara, od czasu do czasu trzaskał migawką aparatu fotograficznego.

— Trochę przyhamuj, Misza — mówił. — Tak… zatrzymaj się… Jak tu niewygodnie…

Michaił Antonowicz, wpatrzony w ekran teleprojektora, z przyjemnością trzymał ster. Kosmoskaf płynął powoli dwadzieścia pięć kilometrów od średniej płaszczyzny Pierścienia. Przed nimi wznosił się ogromny żółty garb Saturna. Niżej, z prawej i lewej strony, przez cały ekran ciągnęło się płaskie, lśniące pole. W dali zasnuwała je zielona mgiełka i wydawało się, że gigantyczna planeta jest przecięta na pół. Pod kosmoskafem płynęło kamieniste kruszywo. Tęczowe roje kanciastych odłamków, drobnego żwiru, lśniącego, skrzącego się pyłu. Czasem w tym kruszywie powstawały dziwne wiry i wtedy Jurkowski mówił: Przyhamuj, Michaił… O, tak… — i kilka razy trzaskał migawką. Nieokreślone, niezrozumiałe ruchy zwracały szczególną uwagę Jurkowskiego. Pierścień nie był garścią kamieni, rzuconych w martwy inercyjny ruch wokół Saturna, żył swoim niepojętym życiem i jego zasady trzeba było dopiero zrozumieć.

Michaił Antonowicz czuł się szczęśliwy. Delikatnie ściskał rękojeść steru, z rozkoszą czując, jak miękko i posłusznie reaguje rakieta na każdy ruch jego palców. Jak by to było pięknie — prowadzić statek bez cybernawigatora, bez tej całej elektroniki, cybernetyki i bioniki, licząc tylko na siebie, upajać się pełną i bezgraniczną pewnością siebie i wiedzieć, że pomiędzy tobą a statkiem jest tylko miękki, wygodny ster i nie trzeba jak zwykle całym wysiłkiem woli tłumić myśli, że pod twoimi nogami drzemie, wprawdzie poskromiona, ale straszna siła, zdolna roznieść w pył całą planetę. Michaił Antonowicz miał bogatą wyobraźnię, w duszy zawsze był trochę konserwatystą i powolny kosmoskaf z jego słabymi silnikami wydawał mu się przytulny i swojski w porównaniu z fotonowym potworem „Tachmasibem” i innymi takimi monstrami, z którymi Michaił Antonowicz miał do czynienia w ciągu dwudziestu pięciu lat pracy nawigatora.

Diamentowy, mieniący się tęczowo rój Pierścienia, jak zwykle budził w nim cichy zachwyt. Michaił Antonowicz zawsze miał słabość do Saturna i jego pierścieni. Pierścień był zdumiewająco piękny, znacznie piękniejszy, niż mógłby to wyrazić Michaił Antonowicz, jednak za każdym razem, gdy go widział, miał ochotę o nim opowiedzieć…

— Jak pięknie — powiedział w końcu. — Jak się wszystko mieni. Ja może nie powinienem…

— Zahamuj no, Misza — rzekł Jurkowski. Michaił Antonowicz zahamował.

— Są na przykład lunatycy — zaczął znowu. — A ja mam taką samą słabość…

— Zahamuj jeszcze — powiedział Jurkowski.

Michaił Antonowicz zamilkł i przyhamował. Jurkowski trzasnął migawką. Michaił Antonowicz milczał przez chwilę, po czym odezwał się do mikrofonu:

— Aloszeńka, słyszysz nas?

— Słucham — odezwał się basem Bykow.

— Aloszeńka, u nas wszystko w porządku — oznajmił szybko Michaił Antonowicz. — Po prostu chciałem się podzielić. Bardzo tu pięknie, Aloszeńka. Słońce się tak mieni na kamieniach i pył tak się srebrzy… Jak to wspaniale, Aloszeńka, żeś nas puścił. Chociaż na koniec popatrzeć… Ach, żebyś ty widział, jak tu jeden kamyczek lśni! — Zamilkł przepełniony uczuciami.

Bykow odczekał chwilę, po czym spytał:

— Długo jeszcze macie zamiar iść na Saturna?

— Długo, długo! — powiedział rozdrażniony Jurkowski. — Poszedłbyś gdzieś, Aleksieju, zajął się czymś. Nic nam się nie stanie.

— Iwan jest tutaj w ramach profilaktyki — Bykow zamilkł i po chwili dodał: — Ja też.

— Nie martw się, Aloszeńka — rzekł Michaił Antonowicz. — Nie ma szalejących kamieni, jest bardzo spokojnie i bezpiecznie.

— To dobrze, że nie ma kamieni — stwierdził Bykow. — Ale ty i tak bądź bardziej uważny.

— Przyhamuj, Michaił — polecił Jurkowski.

— Co się stało? — spytał Bykow.

— Turbulencja — odparł Michaił Antonowicz.

— A — odezwał się Bykow i zamilkł.

Piętnaście minut upłynęło w milczeniu. Kosmoskaf oddalił się od krawędzi Pierścienia na trzysta kilometrów. Michaił Antonowicz trzymał ster i walczył z pragnieniem, by rozpędzić się tak, żeby lśniące odłamki zlały się w jeden błyszczący pas. To byłby piękny widok. Michaił Antonowicz lubił robić takie rzeczy, gdy był młodszy.

— Zatrzymaj się, Michaił — wyszeptał nagle Jurkowski. Michaił Antonowicz przyhamował.

— Zatrzymaj się, mówię! — zawołał Jurkowski. — No? Kosmoskaf zawisł bez ruchu. Michaił Antonowicz obejrzał się na Jurkowskiego. Jurkowski wcisnął twarz w binoktar, jakby chciał wypchnąć korpus kosmoskafa i wyjrzeć na zewnątrz.

— Co tam? — spytał Michaił Antonowicz.

— Co u was? — spytał Bykow. Jurkowski nie odpowiedział.

— Michaił! — krzyknął nagle. — Po ruchu Pierścienia… Widzisz, pod nami jest długi czarny odłamek… Idź prosto nad nim… dokładnie nad nim, nie wyprzedzaj go…

Michaił Antonowicz odwrócił się do ekranu, znalazł czarny długi odłamek na dole i poprowadził kosmoskaf, starając się nie wypuszczać odłamka z krzyża celowniczego.

— Co tam u was? — spytał znowu Bykow.

— Jakiś odłamek — powiedział Michaił Antonowicz. — Czarny i długi.

— Odchodzi — wycedził Jurkowski przez zęby. — Wolniej o metr! — krzyknął.

Michaił Antonowicz zmniejszył prędkość.

— Nie, tak nie da rady… Misza, patrz, czarny odłamek widzisz? — zaszeptał pospiesznie Jurkowski.

— Widzę.

— Prosto po kursie o dwa stopnie od niego jest grupa kamieni…

— Widzą — powiedział Michaił Antonowicz. — Tam coś tak ładnie błyszczy…

— Otóż to… Trzymaj kurs na ten blask… Nie strać go tylko… Czy to ja mam w oczach coś takiego…

Michaił Antonowicz wprowadził błyszczącą kropkę w krzyż celowniczy i dał maksymalne powiększenie na teleprojektor. Zobaczył pięć okrągłych, dziwnie jednakowych białych kamieni, a pomiędzy nimi coś błyszczącego, nie do końca widocznego, przypominającego srebrzysty cień pająka z rozcapierzonymi łapami. Jakby kamienie rozjeżdżały się, a pająk czepiał się ich rozstawionymi łapami.

— Jak zabawnie! — zachwycił się Michaił Antonowicz.

— No, co się tam u was dzieje? — wrzasnął Bykow.

— Poczekaj, Aleksieju, poczekaj — wymamrotał Jurkowski. — Tutaj trzeba by było zejść niżej…

— Zaczyna się — powiedział Bykow. — Michaił, ani na metr niżej!

Zdenerwowany Michaił Antonowicz, sam tego nie zauważając już schodził kosmoskafem w dół. To było tak zdumiewające i niezrozumiałe — pięć jednakowych białych kamieni i dziwny srebrzysty cień pomiędzy nimi.

— Michaił! — ryknął Bykow i zamilkł.

Michaił Antonowicz opamiętał się i gwałtownie zahamował.

— Co robisz?! — krzyknął nieswoim głosem Jurkowski. — Stracisz je!

Długi, czarny odłamek powoli, ledwie zauważalnie dla oczu nasuwał się na dziwne kamienie.

— Aloszeńka! — zawołał Michaił Antonowicz. — Tutaj rzeczywiście jest coś dziwnego! Mogę zejść jeszcze odrobinę niżej? Źle widać!

Bykow milczał.

— Stracisz je, stracisz — ryczał Jurkowski.

— Aloszeńka! — krzyknął z rozpaczą Michaił Antonowicz. — Zejdę! Na pięć kilometrów, dobrze?

Kurczowo ściskał rękojeść steru, starając się nie wypuszczać błyszczącego punktu z krzyża celownika. Czarny odłamek nasuwał się powoli i nieubłaganie. Bykow nie odpowiadał.

— No schodźże, schodź — powiedział Jurkowski niespodziewanie spokojnie.

Michaił Antonowicz w rozpaczy popatrzył na migoczący ekran lokatora meteorytów i poprowadził kosmoskaf w dół.

— Aloszeńka — mamrotał — ja tylko odrobinę, żeby nie stracić z oczu. Dookoła jest spokojnie, pusto.

Jurkowski pospiesznie trzaskał migawkami aparatów. Czarny długi odłamek nasuwał się powoli i w końcu zasłonił białe kamienie i błyszczącego pająka pomiędzy nimi…

— Ech — powiedział Bykow. — Z twoim Bykowem… Michaił Antonowicz zahamował.

— Aloszeńka! — zawołał. — Już po wszystkim.

Bykow przez cały czas milczał i wtedy Michaił Antonowicz spojrzał na radiostację. Odbiór był wyłączony.

— Ajajajaj! — krzyknął Michaił Antonowicz. — Jak ja mogłem… Pewnie łokciem?

Włączył odbiór.

— …chaił, wracaj! Michaił, wracaj! Michaił, wracaj! — powtarzał monotonnie Bykow.

— Słyszę, Aloszeńka, słyszę! Ja tu niechcący odbiór wyłączyłem!

— Natychmiast wracaj — powiedział Bykow.

— Zaraz, zaraz, Aloszeńka! — zapewniał Michaił Antonowicz. — Już skończyliśmy i wszystko jest w porządku… — Zamilkł. Podłużny, czarny kształt powoli odpływał, odsłaniając grupę białych kamieni. Znowu błysnął w Słońcu srebrzysty pająk.

— Co tam się u was dzieje? — spytał Bykow. — Możecie mi wreszcie wytłumaczyć?

Jurkowski odepchnął Michaiła Antonowicza i nachylił się nad mikrofonem.

— Aleksieju! — krzyknął. — Pamiętasz bajkę o gigantycznej fluktuacji? Zdaje się, że mamy szansę jedną na miliard!

— Jaką szansę?

— Zdaje się, że znaleźliśmy…

— Patrz, patrz Wołodieńka! — wymamrotał Michaił Antonowicz, z przerażeniem patrząc na ekran. Masa szczelnego szarego pyłu nasuwała się z boku i nad nią płynęły w poprzek dziesiętki błyszczących, kanciastych kamieni. Jurkowski aż jęknął — zaraz wszystko zasłonią, pochłoną, zgniotą i odciągną nie wiadomo dokąd i te dziwne białe kamienie, i tego srebrzystego pająka, i nikt nigdy nie dowie się, co to było…

— Na dół! — ryknął. — Michaił, na dół!… Kosmoskaf drgnął.

— Z powrotem! — krzyknął Bykow. — Michaił, to rozkaz — z powrotem!

Jurkowski wyciągnął rękę i wyłączył odbiór.

— Na dół, Misza, na dół. Tylko na dół, szybko!

— Co ty, Wołodieńka! Nie można — rozkaz! Co ty! — Michaił Antonowicz sięgnął do radiostacji. Jurkowski schwycił go za rękę.

— Popatrz na ekran, Misza. — Powiedział. — Za dwadzieścia minut będzie już za późno… — Michaił Antonowicz, nic nie mówiąc, wyrywał się do radiostacji. — Michaił, nie bądź głupcem… mamy szansę jedną na miliard… Nigdy nam nie wybaczą… Zrozum że to, stary durniu!

Michaił Antonowicz sięgnął jednak do radiostacji i włączył odbiór. Usłyszeli, jak ciężko dyszy Bykow.

— Oni nas nie słyszą — zwrócił się do kogoś.

— Misza — wyszeptał ochryple Jurkowski. — Nie wybaczę ci tego nigdy w życiu. Zapomnę, że byłeś moim przyjacielem. Zapomnę, że byliśmy razem na Golkondzie… Misza, to przecież sens mojego życia, zrozum… Czekałem na to przez całe życie… Wierzyłem w to… To kosmici, Misza…

Michaił Antonowicz popatrzył na twarz przyjaciela i aż zmrużył oczy — nie poznał go.

— Misza, pył się nasuwa… Wejdź pod ten pył, proszę cię, błagam… Szybko się uwiniemy, tylko postawimy radioboję i wrócimy. To bardzo proste i bezpieczne, i nikt się nie dowie…

— No i co z takim robić! — wykrzyknął Bykow.

— Coś znaleźli — usłyszeli głos Żylina.

— Nie można przecież. Nie proś. Nie można. Ja obiecałem. On oszaleje z niepokoju. Nie proś…

Szara ściana pyłu nasuwała się coraz bardziej.

— Puść mnie — rzekł Jurkowski. — Sam będę sterował. Zaczął w milczeniu wydzierać Michaiła Antonowicza z fotela.

To było tak dzikie i straszne, że Michaił Antonowicz zupełnie się stropił.

— No dobrze… — wymamrotał. — Dobrze… Poczekaj… — Przez cały czas nie mógł poznać Jurkowskiego. To było jak zły sen.

— Michaile Antonowiczu! — zawołał Żylin.

— Słucham — powiedział słabo Michaił Antonowicz i Jurkowski z całych sił uderzył w przełącznik pancerną pięścią. Metalowa rękawica ścięła przełącznik niczym brzytwa.

— Na dół! — zaryczał Jurkowski.

Michaił Antonowicz przerażony rzucił kosmoskaf w dwudziestopięciokilometrową przepaść. Przez cały czas drżał z żalu i strasznych przeczuć. Minęła minuta, druga…

— Misza, Misza, przecież ja rozumiem… — powiedział jasnym głosem Jurkowski.

Porowate głazy na ekranie rosły, poruszając się powoli. Jurkowski mechanicznie nasunął na głowę przezroczysty hełm skafandra.

— Misza, Misza, ja rozumiem. — Dobiegł Żylina głos Jurkowskiego.

Bykow zgarbiony siedział przed radiostacją, obiema rękami wczepiony w bezużyteczny już mikrofon. Mógł tylko słuchać i próbować rozumieć, co się dzieje, i czekać, i mieć nadzieję. Jak wrócą, stłukę do krwi. I tego generalnego łajdaka i tego cacanego nawigatora. Nie, nie stłukę. Niech tylko wrócą. Niech wrócą. Obok, z rękami w kieszeniach, milczał ponury Żylin.

— Kamienie — mówił żałośnie Michaił Antonowicz. — Kamienie…

Bykow zamknął oczy. Kamienie w Pierścieniu. Ostre, ciężkie. Lecą, pełzną, wirują. Otaczają. Popychają, ohydnie skrzypią, trąc o metal. Pchnięcie. Potem jeszcze silniejsze. To jeszcze głupstwo, nic strasznego. Niczym groch sypią się po poszyciu statku pełznące drobiny, i to też głupstwo, ale gdzieś z tyłu już nadciąga ten najcięższy i najszybszy, jakby puszczony z gigantycznej katapulty, lokatory go nie widzą za ścianą pyłu, a gdy zobaczą, będzie już za późno… Pęka korpus, przedziały zwijają się w harmonię, przenikliwie świszczy powietrze i ludzie stają się biali i łamliwi jak lód… No nie, przecież są w skafandrach. Bykow otworzył oczy.

— Żylin — powiedział. — Idź do Markuszyna, spytaj, gdzie jest drugi kosmoskaf. Niech przygotują dla mnie pilota.

Żylin ulotnił się.

— Misza — zawołał bezdźwięcznie Bykow. — Jakoś… Misza… jakoś…

— Oto on — powiedział Jurkowski.

— Ajajajajaj… — zajęczał Michaił Antonowicz.

— Pięć kilometrów?

— Coś ty, Wołodieńka? Znacznie mniej. Dobrze, że kamieni nie ma, co?

— Wyhamuj powoli. Ja przygotuję boję. Głupi byłem, że zepsułem radiostację…

— Co to może być, Wołodieńka? Patrz, jaki potwór!…

— On je trzyma, widzisz? Tu są kosmici. A ty jęczałeś.

— Coś ty, Wołodieńka? Czy ja jęczałem? Ja tylko…

— Stań jakoś tak, żeby go nie daj Boże nie zahaczyć… Zapadła cisza. Bykow słuchał w napięciu. Może im się uda, pomyślał.

— Co się tak grzebiesz?

— Nie wiem… jakieś to wszystko dziwne… jakoś mi tak nieswojo…

— Wyjdź pod łapę i wyrzuć magnetycznego kota.

— Dobrze, Wołodieńka…

Co oni tam znaleźli, zastanawiał się Bykow. Co to za łapa? Czemu się tak guzdrzą? Czy naprawdę nie można szybciej?

— Nie trafiłeś — powiedział Jurkowski.

— Poczekaj, Wołodieńka, nie umiesz. Daj mnie.

— Patrz, jakby wrosła w kamień… Zauważyłeś, że wszystkie są jednakowe?

— Tak, wszystkie pięć. Mnie się to od razu wydało dziwne… Wrócił Żylin.

— Nie ma kosmoskafu — oznajmił.

Bykow nawet nie pytał, co to znaczy, że nie ma kosmoskafu. Odłożył mikrofon, wstał i powiedział:

— Chodźmy do Szwajcarów.

— W ten sposób nic nam nie wyjdzie — usłyszeli głos Michaiła Antonowicza.

Bykow zatrzymał się.

— Tak… rzeczywiście… Co by tu wymyślić?

— Poczekaj, Wołodieńka. Czekaj, ja wyjdę i zrobię to ręcznie.

— Słusznie — stwierdził Jurkowski. — Wyjdźmy.

— Nie, Wołodieńka, ty siedź tutaj. I tak się nie przydasz…

— Dobrze. Zrobię jeszcze kilka zdjęć — powiedział Jurkowski po namyśle.

Bykow pospiesznie ruszył do wyjścia. Żylin wyszedł za nim z mostka i zamknął drzwi na klucz.

— Weźmiemy tankowiec — mówił idąc Bykow — po namiarze dotrzemy do tego miejsca i będziemy na nich czekać.

— Słusznie, Aleksieju Pietrowiczu — zgodził się Żylin. — Ale co oni tam znaleźli?

— Nie wiem — syknął Bykow przez zęby. — I nie chcę wiedzieć. Gdy będę rozmawiał z kapitanem, ty wejdziesz na mostek i zajmiesz się namiarem.

W korytarzu obserwatorium Bykow złapał rozgrzanego dyżurnego i polecił:

— Idziemy teraz na tankowiec. Zdejmiesz grodź i zamkniesz luk.

Dyżurny skinął głową.

— Drugi kosmoskaf wraca — powiedział. Bykow zatrzymał się.

— Nie, nie — dodał dyżurny z żalem. — Będą nieprędko. Za jakieś trzy godziny.

Bykow w milczeniu poszedł dalej. Minęli keson i bambusowe krzesełko i weszli na mostek tankowca. Kapitan Korf i jego nawigator pochyleni nad niskim stolikiem oglądali błękitny szkic.

— Dzień dobry — rzekł Bykow.

Żylin, nie mówiąc ani słowa, podszedł do radiostacji i zaczął nastrajać się na częstotliwość kosmoskafu. Kapitan i nawigator wpatrywali się w niego zdumieni. Bykow zbliżył się do nich.

— Kto z was jest kapitanem? — Spytał.

— Kapitan Korf— przedstawił się rudy mężczyzna. — Kim wy są? Dlaszego?

— Jestem Bykow, kapitan „Tachmasiba”. Proszę o pomoc.

— Cieszę się — rzekł kapitan Korf i popatrzył na Żylina przy radiostacji.

— Dwóch naszych towarzyszy weszło w Pierścień — poinformował Bykow.

— O! — Na twarzy kapitana pojawiła się konsternacja. — Jaka nieostroszność!!

— Potrzebny mi statek. Proszę was o niego.

— Mój statek — chciał wiedzieć zdezorientowany Korf — iść w Pierścień?

— Nie — zaprzeczył Bykow. — W Pierścień tylko w ostateczności. Jeśli zdarzy się nieszczęście.

— A gdzie wasz statek? — spytał Korf podejrzliwie.

— Mam fotonowy frachtowiec — odparł Bykow.

— A — powiedział Korf. — Tak, to nie moszna. Na mostku rozległ się głos Jurkowskiego:

— Poczekaj, ja zaraz wyjdę.

— A ja ci mówię, siedź, Wołodieńka — odezwał się Michaił Antonowicz.

— Długo się z tym grzebiesz. Michaił nie odpowiedział.

— To oni? W Pierścieniu? — spytał Korf, wskazując palcem radiostację.

— Tak — powiedział Bykow. — Zgadzacie się? Żylin podszedł i stanął obok.

— Tak — rzekł kapitan Korf w zadumie. — Trzeba pomóc. Nawigator zaczął mówić tak szybko, że Bykow rozumiał tylko pojedyncze słowa. Korf słuchał i kiwał głową. Czerwony na twarzy odwrócił się do Bykowa:

— Nawigator nie chce lecieć. Nie ma obowiązku.

— Niech zejdzie — powiedział Bykow. — Dziękują, kapitanie Korf.

Nawigator powiedział jeszcze kilka zdań.

— Mówi, że idziemy na pewną śmierć.

— Powiedzcie mu, żeby wyszedł — powiedział Bykow. — Musimy się. spieszyć.

— Może lepiej by było, gdyby pan Korf też zszedł? — spytał ostrożnie Żylin.

— Ho, ho! — zawołał Korf. — Ja jestem kapitanem!

Machnął nawigatorowi ręką i podszedł do pulpitu sterowniczego. Nawigator wyszedł, nie patrząc na nikogo. Po chwili huknął zewnętrzny luk.

— Dziefczyny — stwierdził kapitan Korf, nie odwracając się. — One robią nas słabymi. Słabymi jak one. Ale trzeba stawiać opór. Przygotujmy się.

Sięgnął do bocznej kieszeni, wyciągnął fotografię, postawił na pulpicie przed sobą.

— O tak — powiedział. — 1 tylko tak. Inaczej nie można. Na miejsca, panowie.

Bykow usiadł przy pulpicie obok kapitana. Żylin przypiął się pasami przed radiostacją.

— Dyspozytor! — zawołał kapitan.

— Dyspozytor, słucham — odezwał się dyżurny obserwatorium.

— Proszę o pozwolenie na start!

— Pozwalam!

Kapitan Korf nacisnął starter i wszystko się przesunęło. I wtedy Żylin przypomniał sobie o Jurze. Przez kilka sekund patrzył na radiostację, wzdychającą głosem Michaiła Antonowicza. Nie wiedział, jak postąpić. Tankowiec już opuścił strefę obserwatorium i kapitan Korf, manewrując sterami, wyprowadzał statek na namiar. Nie panikujmy, myślał Żylin. Jeszcze nie jest źle. Na razie nie stało się nic strasznego.

— Michaił! — usłyszeli Jurkowskiego. — Długo tam jeszcze?

— Zaraz, Wołodieńka — powiedział Michaił Antonowicz. Jego głos brzmiał dziwnie, jakby był zmęczony czy roztargniony.

— Hej! — rozległ się z tyłu głos Jury.

Żylin odwrócił się. Na mostek wszedł Jura, zaspany i bardzo ucieszony.

— Wy też na „Pierścień 1”? Bykow spojrzał na niego dziko.

— Himmel Donnerweter! — wyszeptał Korf. On też zupełnie zapomniał o Jurze. — Pasażer! Do kajuta! — krzyknął groźnie, a jego rude bokobrody zjeżyły się.

Michaił Antonowicz nagle głośno powiedział:

— Wołodia… Bądź tak dobry, odsuń kosmoskaf na trzydzieści metrów. Będziesz umiał?

Jurkowski mruknął coś z niezadowoleniem.

— Spróbuję — powiedział. — A po co to?

— Tak mi będzie wygodniej, Wołodia. Proszę cię.

Bykow nagle wstał i szarpnął na sobie zapięcie kurtki. Jura popatrzył na niego z przerażeniem. Twarz Bykowa, zawsze czerwonoceglasta, nagle zrobiła się sinobiała. Jurkowski krzyknął:

— Kamień! Misza! Kamień! Wracaj! Rzuć wszystko!

Dał się słyszeć słaby jęk i Michaił Antonowicz powiedział drżącym głosem:

— Odejdź, Wołodieńka. Szybko. Ja nie mogę.

— Prędkość — wychrypiał Bykow.

— Co to znaczy — nie mogę? — zawył Jurkowski. Słychać było, jak ciężko dyszy.

— Odejdź, odejdź, tu nie można — mamrotał Michaił Antonowicz. — Nic z tego nie wyjdzie… Nie trzeba, nie trzeba…

— Więc o to chodzi… — powiedział Jurkowski. — Czemu nie mówiłeś? Nic nie szkodzi. Zaraz… Chwila… Ale ci się zachciało…

— Prędkość, prędkość — ryczał Bykow.

Kapitan Korf wykrzywił piegowatą twarz i zawisł nad klawiaturą sterowania. Wzrastało przeciążenie.

— Zaraz, Miszeńka, zaraz — mówił raźnym głosem Jurkowski. — O, tak… Ech, żeby tak mieć łom…

— Za późno — powiedział niespodziewanie spokojnie Michaił Antonowicz.

W ciszy, jaka zapadła, słychać było jak ciężko, ochryple dyszą.

— Tak — powiedział Jurkowski. — Za późno.

— Odejdź — powiedział Michaił Antonowicz. — Nie.

— To nie ma sensu.

— To nic — rzekł Jurkowski. — Szybko pójdzie. Rozległ się suchy śmieszek.

— Nawet nie zauważymy. Zamknij oczy, Misza.

Po krótkiej przerwie ktoś — nie wiadomo, kto — cicho i żałośnie zawołał:

— Alosza… Aleksiej…

Bykow w milczeniu odepchnął kapitana Korfa jak kociaka i wpił się palcami w klawisze. Tankowcem szarpnęło. Żylin, wciśnięty w fotel strasznym przeciążeniem, zdążył tylko pomyśleć: Dopalanie! I na sekundę stracił przytomność. Po czym przez szum w uszach usłyszał krótki, urywany krzyk bólu i przez czerwoną zasłonę zobaczył, jak strzałka autonamiaru drgnęła i zaczęła się kołysać.

— Misza! — krzyknął Bykow. — Chłopaki!

Opadł głową na pulpit i głośno zapłakał.

Jura źle się czuł. Mdliło go, bardzo bolała głowa. Męczył go jakiś dziwny podwójny koszmar. Leżał na swoim łóżku w ciasnej, ciemnej kajucie „Tachmasiba” i jednocześnie to był jego duży jasny pokój na Ziemi. Do pokoju wchodziła mama, kładła mu na policzku przyjemnie chłodną rękę i mówiła głosem Żylina: Nie, jeszcze śpi. Jura chciał powiedzieć, że nie śpi, ale nie mógł. Jacyś ludzie, znajomi i nieznajomi, przechodzili obok niego i jeden z nich — w białym fartuchu — nachylił się i bardzo mocno uderzył Jurę w bolącą, rozbitą głowę, a po chwili Michaił Antonowicz żałośnie powiedział: Alosza… Aloszeńka…, a Bykow, straszny i blady jak trup, schwycił rękami pulpit i Jurę rzuciło na korytarz, na twarde kanty. Grała przejmująco smutna muzyka i czyjś głos mówił: Podczas badania Pierścienia Saturna zginęli inspektor Międzynarodowego Zarządu Kosmicznej Komunikacji Władimir Siergiejewicz Jurkowski i najstarszy nawigator, kosmonauta Michaił Antonowicz Krutikow… I Jura płakał, jak płaczą we śnie nawet ludzie dorośli, gdy przyśni im się coś smutnego…

Gdy Jura doszedł do siebie, zobaczył, że leży w kajucie „Tachmasiba”, a obok stoi lekarz w białym fartuchu.

— No proszę — powiedział Żylin, uśmiechając się smutno. — Dawno tak trzeba było.

— Oni naprawdę zginęli? — spytał Jura. Żylin w milczeniu skinął głową. — A Aleksiej Pietrowicz? — Żylin nic nie powiedział.

— Głowa bardzo boli? — spytał lekarz. Jura zastanowił się.

— Nie — odpowiedział. — Nie bardzo.

— To dobrze — rzekł lekarz. — Poleżysz pięć dni i będziesz zdrów.

— Nie odeślą mnie na Ziemię? — spytał Jura. Nagle bardzo się przestraszył, że go odeślą.

— Nie, dlaczego? — zdumiał się lekarz, a Żylin chcąc mu dodać otuchy, oznajmił:

— Już się o ciebie pytali z „Pierścienia 2”, chcą cię odwiedzić.

— Niech odwiedzają — powiedział Jura.

Lekarz powiedział Żylinowi, że Jurę trzeba co trzy godziny poić miksturą, uprzedził, że przyjdzie pojutrze i wyszedł. Żylin powiedział, że zaraz wróci i poszedł go odprowadzić. Jura znowu zamknął oczy. Zginęli, pomyślał. Nikt więcej nie nazwie mnie kadetem i nie poprosi, żeby porozmawiać ze starcem. Nikt nie zacznie dobrym głosem czytać nieśmiało swoich memuarów o przemiłych i wspaniałych ludziach. Tego już nigdy nie będzie. I to jest najstraszniejsze. Można sobie rozbić głowę o ścianę, można rwać koszulę — wszystko jedno, nigdy już nie zobaczy Władimira Siergiejewicza jak stoi przed prysznicem w swoim wytwornym szlafroku, z ogromnym ręcznikiem na ramieniu, jak Michaił Antonowicz z łagodnym uśmiechem nakłada na talerze odwieczną owsiankę. Nigdy, nigdy, nigdy… Dlaczego nigdy? Jak to może być, żeby nigdy? Jakiś idiotyczny kamień w jakimś idiotycznym Pierścieniu idiotycznego Saturna… I ludzi, którzy powinni być, którzy mają obowiązek być, dlatego że bez nich świat jest gorszy… tych ludzi już nie ma i nigdy nie będzie…

Jura pamiętał jak przez mgłę, że oni coś tam znaleźli. Ale to było nieważne, to nie było to najważniejsze, chociaż oni uważali, że było… Oczywiście, każdy, kto ich nie znał, też będzie myślał, że to najważniejsze. Zawsze tak jest. Jeśli nie znasz tego, kto dokonał wielkiego czynu, najważniejszy jest czyn. A jeśli go znasz, co wtedy znaczy czyn? Mogłoby go w ogóle nie być, żeby tylko był człowiek. Człowiek powinien żyć.

Jura pomyślał, że za kilka dni spotka się z chłopakami i oni zaczną pytać, co i jak. Nie będą pytać ani o Jurkowskiego, ani o Krutikowa, będą pytać, co Krutikow i Jurkowski znaleźli. Będą płonąć z ciekawości. Przede wszystkim będzie ich interesować, co Jurkowski i Krutikow zdążyli przekazać o swoim znalezisku. Oni będą zachwycać się męstwem Jurkowskiego i Krutikowa, ich ofiarnością i będą wykrzykiwać z zawiścią: To byli ludzie! A najbardziej będzie ich zachwycać, że zginęli na posterunku. Jurę dławiły żal i złość. Już wiedział, co im odpowie. Żeby nie krzyczeć na nich: Głupcy! Żeby nie zapłakać, żeby nie pobić się z nimi, powie im: Poczekajcie. Jest jedna historia… I zacznie tak: Na wyspie Honsiu, w wąwozie góry Titigatake, w nieprzebytym lesie znaleziono jaskinię…

Wszedł Żylin, usiadł w nogach łóżka Jury. I poklepał go po kolanie. Żylin był w kraciastej koszuli, z podwiniętymi rękawami. Twarz miał zapadłą i zmęczoną. Był nieogolony. A co z Bykowem, pomyślał Jura.

— Wania, a co z Aleksiejem Pietrowiczem?

Żylin nie odpowiedział.