124735.fb2 M?zg - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

M?zg - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

ROZDZIAŁ 7

Mózg ciągle leżał w wydrążonym pniu. Nie zmienił miejsca pobytu, odkąd poprzedniego dnia zostawił go tu pies, zanim rzucił się pod samochód.

Od tego czasu miał tylko jednego żywiciela, a to z potrzeby dokonania rekonesansu. Chciał mieć lepszy obraz okolicy, niż uzyskał z umysłu Tommy’ego — obraz z lotu ptaka. Przed świtem opanował więc wronę. Znał jej nazwę z wiadomości zawartych w głowie chłopca. Spała na drzewie tuż nad nim. Wypróbował wzrok ptaka w nocy — był kiepski. Poczekał, aż się rozwidni, pofrunął wysoko i się rozejrzał. Leciał najpierw wzdłuż drogi, dokładnie zapamiętując położenie wszystkich mijanych domów. Ze wspomnień Tommy’ego wiedział, ilu ludzi mieszka w każdym z nich i mniej więcej, co to za jedni. Leciał na wschód, aż do końca drogi. Według młodego Hoffmana ostatnie gospodarstwo było puste. Ale Tommy się mylił — na podwórku stała furgonetka.

Potem wrona zatoczyła koło i poleciała wzdłuż drogi do Bartlesville, mijając farmy Garnera i Hoffmana. Mózg pozwolił jej odpocząć chwilę nad drzewie przy skraju miasta, a potem zaczął krążyć nad miejscowością. Porównywał wiadomości chłopaka z tym, co sam zobaczył.

Najbardziej interesował go zakład naprawy sprzętu elektrotechnicznego. Człowiek, który go prowadzi, z pewnością zna choćby podstawy elektroniki i z tego względu będzie dobrym żywicielem, przynajmniej w pierwszej fazie realizacji jego planu. Ale Tommy nie wiedział, jak ów właściciel się nazywa i gdzie mieszka, choć był pewien, że nie sypia w warsztacie. Zebranie wiadomości wymagałoby wielu poszukiwań. Ponadto, gdyby swoim nosicielem uczynił zwierzę, przetransportowanie i ukrycie własnego ciała gdzieś w mieście, w bliskości śpiącego rzemieślnika, byłoby zanadto ryzykowne.

Kiedy wrona nie była mu już potrzebna, kazał jej roztrzaskać się o chodnik. Nie musiał wracać drogą powietrzną. Jego umysł natychmiast znalazł się we własnej skorupie ukrytej w wydrążonym pniu.

Został tam, ale nie próżnował. Stwierdził, że trafnie dokonał wyboru drugiej kryjówki. Znajdowała się głęboko w lesie, w bardziej odludnym miejscu niż jaskinia. W zasięgu jego zmysłu postrzegania przechodziło znacznie więcej stworzeń, i to na tyle blisko, że mógł je dokładnie zbadać. Najpierw przemknął jeleń, potem niedźwiedź, żbik, skunks. Były też ptaki, w tym dwa, które już znał — sowa i jastrząb, duże drapieżniki zdolne do uniesienia go, a zatem zapewniające transport powietrzny w nocy lub w dzień, zależnie od potrzeb. Od tej chwili każde z tych zwierząt, jeżeli dopadnie je śpiące w promieniu dziesięciu mil, może zostać jego żywicielem.

Gdy w okolicy nie było akurat większej zwierzyny, badał mniejszą. Nawet węże, choć nie wzbudziły w nim specjalnego zainteresowania — przemieszczały się i umierały powoli. Trudny do zabicia żywiciel był kłopotliwy. Żeby uśmiercić takiego, musiał tracić czas na podpełznięcie do drogi, potem czekać na samochód, a wreszcie na śmierć węża, który zresztą żył jeszcze przez chwilę mimo pogruchotanego kręgosłupa.

Tak spędził czas do popołudnia, kiedy to zaczęło się dziać coś, co zapowiadało jego następne posunięcie. Poczuł głód, a dokładniej — jedzenie miało bowiem dla niego inne znaczenie niż dla ludzi — zaczął odczuwać brak pokarmu. Czas upływał mu tak szybko, odkąd w swoim świecie dokonał czynu, za który go wygnano, że zapomniał, kiedy po raz ostatni pobierał pożywienie. Musiał to robić raz na kilka miesięcy. Wydawało mu się, że ma jeszcze dużo czasu i zdąży uporządkować swoje sprawy na Ziemi, zanim głód znów się odezwie, ale się przeliczył.

Jego gatunek ewoluował w wodzie. Pokarm zdobywał, absorbując mikroorganizmy bezpośrednio z otoczenia. W związku z tym nie miał rozwiniętego systemu trawiennego. W wyniku ewolucji wykształciły się skorupy ochronne, które — pomimo wzrastającej odporności — były wystarczająco porowate, by kontynuować przyswajanie. Zanim jednak wytworzył się pancerz, jedyną bronią, którą dysponowali przedstawiciele gatunku przeciwko naturalnym wrogom, była szybkość. Na planecie o niskiej grawitacji, w łagodzącym ciążenie środowisku wodnym, zdolność lewitowania w dowolnym kierunku dawała zdumiewające rezultaty podczas ucieczki. Ta cecha, razem ze zmysłem odbioru, wiązała się trwale z gatunkiem w całym dającym się prześledzić procesie ewolucji.

Zdolność kontrolowania innych umysłów, czynienia z odmiennych stworzeń żywicieli, rozwinęła się później, wraz ze świadomością. Wyprowadziła najzdolniejsze osobniki z głębin na wody szelfu. W innym kierunku postępowała ewolucja na kontynentach. Organizmy żyjące na lądzie, które czasami spały wystarczająco blisko brzegu, by dać się opanować, lepiej nadawały się na żywicieli niż to, co pływało w oceanach. Miały ręce dość podobne do małpich. Kierowane intelektem, potrafiły wytwarzać narzędzia. Zresztą, gdyby człowiek mógł kontrolować umysł małpy, ona też wytwarzałaby przedmioty niemal równie wydajnie jak Homo sapiens.

Używając odpowiednich żywicieli, gatunek, do którego należał Mózg, rozwinął cywilizację i naukę. Początkowo jego przedstawiciele musieli prawie przez cały czas pozostawać w morzu. Na lądzie mogli działać wyłącznie za pośrednictwem żywicieli. W końcu opanowali technikę, która usuwała tę trudność. Odkryli, że sporadyczne zanurzenie w odżywczym roztworze pozwala na tysiąckroć szybsze i skuteczniejsze przyswajanie pokarmu niż ciągłe przebywanie w wodzie. Teraz, z pomocą żywicieli, mogli już oderwać się od dotychczasowego środowiska i zaspokajać głód raz na kilka miesięcy. Niektórzy z nich jednak nadal mieszkali w oceanach. Były to dość prymitywne plemiona, równie oddalone w rozwoju cywilizacyjnym od lądowych współbraci jak australijscy aborygeni czy afrykańscy Pigmeje od laureata Nagrody Nobla.

Najwyżej rozwinięte grupy gatunku odżywiały się przez zanurzenie w roztworze od tylu tysięcy lat, że straciły zdolność absorbowania pokarmu z wody. W przybliżeniu przypominało to sytuację człowieka, którego tak długo karmiono dożylnie, że jego organy trawienne uległy atrofii i nie potrafiłby już utrzymać się przy życiu, odżywiając się normalnie.

Mózg mógłby znaleźć pokarm w lesie za pośrednictwem odpowiednio kierowanych zwierząt. Musiałby tak postąpić, gdyby nie napotkał gatunku rozumnego. Operacja polegająca na spożytkowaniu długiego łańcucha zwierzęcych żywicieli byłaby długa i żmudna. Człowiek w przeciętnie wyposażonej kuchni mógł przygotować odpowiedni roztwór znacznie szybciej. Składniki nie odgrywały szczególnej roli — ciało Mózgu przyswajało tylko to, czego potrzebował, a smak nie miał dla niego znaczenia, ponieważ był pozbawiony tego zmysłu. Pożywienie musiało być tylko bogate w białko. Mogła to być zatem zupa, najlepiej rosół, lub sos z mięsa. Nawet mleko miało pewną wartość, ale musiałby je chłonąć znacznie dłużej.

Kiedy tylko zdał sobie sprawę, że musi jak najszybciej zaspokoić głód, postanowił zrobić to natychmiast. Pobranie żywności na kilka miesięcy warte było niewielkiego ryzyka związanego z opanowaniem istoty ludzkiej wcześniej, niż z początku zamierzał.

Rozważał wybór odpowiedniego obiektu. Najlepszy byłby ktoś mieszkający samotnie, ktoś, kto nie musiałby wyjaśniać swojego postępowania innym, gdyby przyłapano go na robieniu dziwnych rzeczy w kuchni, w środku nocy.

Samotnie mieszkającą osobą był Gus Hoffman, ojciec Tommy’ego, ale jego gospodarstwo było nazbyt oddalone; każda dodatkowa mila zwiększała ryzyko. Najbliżej natomiast położone zabudowanie zajmowało tylko dwoje ludzi, starsze małżeństwo, Siegfried i Elsa Grossowie. Mąż, jak to zwykle u Niemców, dominował w związku. Gdyby żona się obudziła i zeszła do kuchni, żeby zobaczyć, co on robi po nocy, każe jej po prostu wracać do łóżka.

Oczywiście, najlepiej byłoby, gdyby spała, bo jeśli Gross podczas działania ściągnie na siebie uwagę, wiele straci jako żywiciel. Ale wyjście z takiej sytuacji nie stanowiłoby problemu.

Atak nastąpi w nocy. W związku z tym najlepszym środkiem transportu będzie sowa. Najpierw, rzecz jasna, Mózg sprawdzi, czy udźwignie ciężar jego ciała. Gdyby się do tego nie nadawała, wybrałby jastrzębia. W takim wypadku musiałby zbadać również jego zdolności widzenia w nocy. Nie chciał, żeby żywiciel wpadł na drzewo, gdy będzie go niósł w szponach. A gdyby i jastrząb się nie nadawał… Nie było sensu rozważać teraz wszystkich ewentualności. Alternatywne plany będą konieczne, jeśli oba ptaki okażą się nieodpowiednie do jego celu.

Zanim się ściemniło, gdy większość nocnych stworzeń już spała, skoncentrował się i wszedł w mózg sowy. Był pewien, że teraz mu się powiedzie, aczkolwiek dokładny wybór pory doby nie był zbyt istotny. Znał już na tyle mieszkańców Ziemi, żeby wiedzieć, iż ich sen nie podlega sztywnym regułom. Aktywny w czasie dnia człowiek śpi w nocy, ale bywa, że zdrzemnie się — jak Tommy i dziewczyna — przed zapadnięciem zmroku. Zwierzęta, które mają lżejszy sen, wykazują nawet skłonność do drzemki poza stałymi okresami wypoczynku. Buck zasnął w jaskini w chwilę po tym, jak się położył, jeleń, który przechodził nie opodal Mózgu, poskubał trochę trawę i zasnął na stojąco. Dopiero po paru minutach obudziło go nagłe stukanie siedzącego na pobliskim drzewie dzięcioła. Ta sama reguła dotyczyła zapewne również stworzeń nocnych. Po zdobyciu i pożarciu łupu (wszystkie były, zdaje się, drapieżnikami) drzemały one przez chwilę. Mózg może zatem zdobyć żywiciela za dnia czy w nocy, bez względu na to, jak rozkładają się jego czynności życiowe.

Gdy już opanował sowę, pozwolił jej na powrót zasnąć. Musiał odpocząć przed czekającym go zadaniem. Obudził ją, gdy się ściemniło; i tak by to sama zrobiła. Potem kazał jej lecieć. Wypróbował siłę skrzydeł, umiejętność manewrowania i nabierania wysokości. Nie przejmował się takimi sprawami w wypadku wrony — miała lecieć prosto i wysoko. Natomiast sowa, która niosła jego ciało, musiała trzymać się blisko ziemi, wymijać drzewa i przelatywać pod ich koronami. Biorąc poprawkę na ziemską grawitację — jak sądził, czterokrotnie silniejszą niż na jego planecie — obliczył, że upadek z sześciu stóp nie wyrządziłby mu krzywdy. Gdyby spadł z wysokości półtora raza większej na miękkie trawiaste podłoże, też nic by mu się nie stało. Dopiero upadek z poziomu wierzchołka drzewa mógłby być zgubny. Chyba że szczęśliwie trafiłby na amortyzator w postaci gęstego krzaka.

Zdolność manewrowania sowy okazała się jednak znakomita. Wypatrzył jej oczami kamień odpowiednich rozmiarów — ważył prawdopodobnie więcej niż on sam i miał podobny, spłaszczony kształt. Naprowadził ptaka na obiekt i kazał uchwycić go szponami. Start był trudny, ale lot z brzemieniem poszedł łatwo, chwyt zaś był pewny. Przeleciała jeszcze kawałek, żeby mógł się upewnić, a potem — na jego rozkaz — odrzuciła kamień i usiadła na drzewie obok wydrążonego pnia.

Czekał do dziesiątej — miał równie doskonałe poczucie czasu jak orientację w terenie. Ocenił, że podróż, biorąc pod uwagę okrężną drogę i slalom wśród drzew, zajmie około godziny. O jedenastej na farmie z pewnością będą spali.

Gdy nadszedł czas, kazał sowie sfrunąć z drzewa i wyjąć się z dziury w pniaku. To było trudne. Przez moment nawet zastanawiał się, czy nie powinien zabić ptaka i znaleźć innego żywiciela, na przykład królika, który wpełznąłby z drugiej strony otworu i wypchnął go na zewnątrz. W końcu jednak sowie udało się sięgnąć krótkimi nogami, wystarczająco głęboko, by zacisnąć pazury na brzegu skorupy i wyciągnąć go ze schowka.

Podróż trwała dłużej, niż przewidywał. Sowa nie była przystosowana do tak drugiego lotu z obciążeniem. Kiedy czuł, że mięśnie skrzydeł się męczą, pozwalał jej opaść i odpoczywać przez chwilę. Oczywiście, nie ze względu na wygodę ptaka — nie był rozmyślnie okrutny, ale współczucie miał tylko dla istot swojego gatunku. Powodowały nim troska o własne bezpieczeństwo oraz brak czasu na szukanie nowego żywiciela w połowie drogi. Osiągnął farmę Grossów tuż przed północą.

Kazał sowie położyć skorupę w trawie pod płotem i oblecieć gospodarstwo kilka razy, by zbadać teren i wybrać stosowną kryjówkę. W domu było ciemno i cicho. Nie wyglądało na to, żeby w podwórku był pies — jedna przeszkoda mniej. Najlepsze schronienie znajdzie chyba pod drewnianymi schodami prowadzącymi do drzwi kuchennych. Dodatkową korzyść stanowiła bliskość stajni. Będzie miał okazję poznać zwierzęta, które tam przebywają. Jak do tej pory — nie licząc psa — miał do czynienia tylko z dziką zwierzyną. Nowe doświadczenia spożytkuje być może w przyszłości. Kto wie, co się jeszcze przydarzy? Zwierzęta domowe mogą się przydać do jakichś specjalnych celów. W każdym razie, oprócz odrobiny czasu, nic nie straci na spenetrowaniu budynku.

Sowa wróciła i przeniosła Mózg za płot, pod schody. Potem ptak wepchnął go głęboko, poza zasięg wzroku.

Na tym kończyła się przydatność nocnego drapieżnika. Sowa wzbiła się wysoko, by z całej siły uderzyć w ścianę domu, prawdopodobnie znacznie twardszą niż ziemia. Uderzenie mogło obudzić domowników, ale to nie miało znaczenia. Prędzej czy później i tak się położą, a tymczasem on zbada stajnię i wszystkie zwierzęta, które się w niej znajdują.

Sowa zanurkowała. W ostatniej jednak chwili zdarzyło się coś nieprzewidzianego. Widząc przed sobą ścianę, ptak zamknął oczy. Była to nie kontrolowana reakcja mięśni. Mózg nie miał czasu, żeby ją sprostować. Zapomniał o tym szczególe. A powinien pamiętać. To samo przecież zdarzyło się w czasie samobójczego pikowania wrony na ulicy w Bartlesville. Nie zwrócił wtedy na to uwagi. Sowa, lecąc przez ostatnie sekundy na ślepo, rozbiła szybę w oknie na pierwszym piętrze i wpadła do środka.

Leżała na podłodze ciągle żywa, z lekka tylko oszołomiona i ze złamanym skrzydłem. W pokoju obok pstryknął wyłącznik. Drzwi się otworzyły, wpuszczając smugę światła, która prawie oślepiła ptaka. No, niezupełnie, trochę bowiem widział. Siegfried i Elsa Grossowie stali w progu i się gapili. Oboje byli we flanelowych koszulach nocnych.

— Cholerna sowa — odezwał się Gross. — Wpadła przez okno. Wezmę flintę i…

— Siegfried, ale dlaczego ją zabijać? Przecież jest pożyteczna, łowi myszy i…

Sowa zebrała siły. Udało jej się wstać. Była gotowa do ataku, jeśli to miało doprowadzić do jej śmierci. Kobieta podeszła o krok, ale mąż odezwał się twardo:

— Do łóżka, Elsa! Ugryzie cię albo podrapie pazurami, jak będziesz próbowała ją podnieść. Te cholery są fałszywe. Zresztą zobacz, ma złamane skrzydło.

Oboje zniknęli z pola widzenia. Za chwilę mężczyzna pojawił się w progu sam, z karabinem kalibru dwadzieścia dwa w rękach. Wycelował prosto między oczy ptaka.

Sowa spokojnie czekała na wystrzał.

Mózg był znowu w swojej skorupie, ale ciągle obserwował przebieg wypadków. Tym razem za pomocą zmysłu postrzegania — tysiąckroć skuteczniejszego na tę odległość niż wzrok.

Gross szturchnął zabitą sowę lufą karabinu, potem podniósł ją i wyrzucił przez rozbite okno. Wrócił do sypialni i odstawił broń do kąta. Żona była już w łóżku. Wyłączył światło i położył się obok niej.

— Cholerna sowa — mruknął. — Musiała zwariować albo co. W dodatku ślepa.

— Ale oczy…

— Ludzie albo zwierzaki mogą oślepnąć, a ich oczy wyglądają jak trzeba. Pamiętasz tego konia, co go zastrzeliliśmy pięć lat temu, bo oślepł. Oczy wyglądały dobrze. Z sową mogło być tak samo.

— Chyba masz rację. Zostawiłeś ją tam?

— Wyrzuciłem przez okno. Zakopię jutro. Cholera!

Znowu zaczął utyskiwać.

— Muszę jechać do miasta po nową szybę.

— Nie ma pośpiechu przy tej pogodzie, Siegfried. Można poczekać do zakupów w przyszłą sobotę. Przypnę pluskiewkami kawałek gazy, żeby nie naleciało much. Gdybyś założył zasłonę…

— Po co, kiedy nie używamy tego pokoju, a okno przez cały czas było zamknięte? Zresztą sowa i tak wpadłaby przez zasłonę i musiałbym na powrót ją zakładać. Nie zauważyłaś, o której się obudziliśmy?

— Parę minut po północy.

— No, śpijmy.

W sypialni zapanowała cisza. Mózg zaprzestał obserwacji. Nawet jeśli mężczyzna zasnął od razu, kobieta musiała zapaść w głęboki sen — tak głęboki, żeby się nie obudziła, gdy mąż będzie schodził na parter. Tymczasem jednak Mózg zajął się stajnią.

Po jednej stronie znajdowały się kojce dla świń, po drugiej był kurnik, wybieg dla kurcząt. Świnia nie rokowała nadziei na bycie dobrym żywicielem, zresztą gdyby nawet opanował jej centralny układ nerwowy, przez cały dzień przebywałby w chlewie i nie mógłby się nią posłużyć. To samo dotyczyło kurcząt. Stworzenia przebywające w zagrodach mają trudności z popełnieniem samobójstwa. Niezmiernie denerwujące, a czasem i niebezpieczne jest przebywanie w żywicielu, którego nie można się pozbyć, gdy już wypełnił swoje zadanie.

Wewnątrz stajni, oprócz kilku myszy, były trzy krowy, koń i kot. Nie trudził się badaniem myszy. Nie mogły zdziałać więcej niż jego pierwszy ziemski żywiciel. Zresztą, wszędzie było ich pełno.

Krowy wydawały się lepsze. Zajął się jedną. Była przynajmniej silnym zwierzęciem. Odpowiednio kierowana, mogła wydostać się z każdej obory, używając rogów do podważenia haczyka, albo po prostu wyważyć drzwi łbem. Gdyby wrota były za mocne, po prostu by się zabiła, a więc nic by na tym nie stracił. Mogła też być bardzo sprawną maszyną do zabijania, niebezpieczniejszą nawet od byka. Wreszcie łatwo ją było opanować za dnia. Często drzemała, skubiąc trawę, albo spała głęboko w cieniu drzew. Mało który płot wytrzymałby szarżę tego zwierzęcia.

Następnie zbadał konia. I ten mógłby się przydać w pewien sposób. Może nawet bardziej niż krowa. Biegał od niej znacznie szybciej. Mógł przeskakiwać przez niższe płoty i obalać wyższe. A jego kopyta były równie śmiercionośnym orężem jak krowie rogi.

Wreszcie kot. Przestudiował jego budowę i, tak jak to czynił poprzednio, porównał wyniki badań z wiadomościami zgromadzonymi w mózgu Tommy’ego. Stopniowo uświadomił sobie, że dla pewnego, bardzo ważnego, celu znalazł doskonałego żywiciela.

Kot może być jego szpiegiem. Nie zauważony, potrafił się zakraść prawie wszędzie. Poruszał się szybko i cicho, w nocy widział niemal tak dobrze jak sowa, a za dnia znacznie lepiej. Miał też świetny słuch. W okolicy i w mieście włóczyło się mnóstwo kotów, a ponieważ sypiały o różnych porach, nie było trudno je opanować.

Miał dużo czasu, postanowił więc wypróbować jeden okaz, by się przekonać o jego możliwościach. Opanował mózg śpiącego w stodole Mruczka.

Otworzył jego oczy. Tak, zwierzę dobrze widziało w ciemnościach, choć nieco gorzej niż sowa. Podprowadził kota do okna, posługując się jego ciałem — wskoczył na parapet i wydostał się na zewnątrz. Przy nikłym świetle młodego księżyca widział doskonale.

Przebiegł kilka razy wokół domu, by się przekonać, że zwierzę rzeczywiście porusza się bezszelestnie — nawet na wysypanej żwirem ścieżce prawie nie było go słychać. Sprawdził szybkość. Na krótkich dystansach kot przemieszczał się błyskawicznie i z łatwością mógł wyprzedzić psa. Natomiast w długiej gonitwie dałby się złapać, chyba że wcześniej znalazłby ukrycie albo wdrapał się na drzewo, a wspinał się znakomicie. Mózg sprawdził i to na rosnącym za stajnią drzewie.

Z wysokiej gałęzi zobaczył światło w oknie na piętrze pobliskiego domu. Nie miał co prawda zamiaru dłużej trzymać kota, ale nadarzyła się świetna okazja, by wypróbować jego zdolności szpiegowskie.

Kazał mu zejść z drzewa i ruszyć przez pola do sąsiednich zabudowań. Kot przemykał jak cień.

Z bliska Mózg stwierdził, że światło pali się w dwóch oknach tego samego narożnego pokoju. Dlatego z farmy Grossów, z boku, widział tylko jedno. Drugie było tuż nad werandą. W pobliżu rosło drzewo. Kot wspiął się na nie i przeskoczył na dach werandy, po czym zakradł się do okna i usiadł na zewnętrznym parapecie.

Oczy szybko przystosowały się do światła w pokoju. W łóżku leżało dziecko i kaszlało chrapliwie. Kobieta w szlafroku i pantoflach pochylała się nad nim, a chudy mężczyzna w wymiętej piżamie stał w progu. Z ich rozmowy — kot słyszał ją mimo zamkniętego okna — Mózg dowiedział się, że dziecko ma krup. Mężczyzna zastanawiał się, czy dadzą sobie radę sami, czy lepiej zadzwonić po doktora Gruena.

Sama scena nie zainteresowała Mózgu. Wiedział teraz, że właściwie ocenił wartość kota jako doskonałego szpiega, tropiciela faktów.

Gdyby nie musiał się teraz pożywić, zatrzymałby go na całą noc i wykorzystał następnego dnia, by zebrać więcej wiadomości o innych gospodarstwach. Wysłałby go nawet do miasta, żeby wyśledził dom właściciela warsztatu naprawy sprzętu elektrotechnicznego. Ale najpierw musiał się najeść. Kotów w okolicy nie brakowało, mógł ich znaleźć do woli. Teraz pozbędzie się tego. Kontrolował go już od godziny, dłużej, niż zamierzał. Dokonał przeglądu mózgu stworzenia, by znaleźć najszybszą i najlepszą metodę uśmiercenia go. Znalazł ją.

W obejściu był zły pies, trzymany na łańcuchu w stajni. Nie miało to co prawda znaczenia, ale zdziwił się, dlaczego go uwiązano. Jako stróż stawał się w ten sposób bezwartościowy.

Kot zeskoczył z dachu nad werandą i pobiegł do stajni. Okno było otwarte. Kiedy pies zobaczył go na parapecie, zaczął wściekle ujadać. Kot odczekał, aż jego oczy przywykły do ciemności i mógł wyraźnie zobaczyć swojego naturalnego wroga, po czym wskoczył do środka, podbiegł i lekkim łukiem rzucił się prosto w rozwarty pysk psa.