124915.fb2
Po zamknięciu się drzwi Alvin opadł na najbliższy fotel. Miał wrażenie, że cała siła uszła mu z nóg: poznał wreszcie ten strach przed nieznanym, który dręczył jego współobywateli, a którego do tej pory nie doświadczył. Czuł, jak drży mu każdy mięsień, a wzrok staje się zamglony i nie może go na dłużej skupić na żadnym przedmiocie. Gdyby mógł teraz czmychnąć z tej pędzącej maszyny, zrobiłby to skwapliwie, nawet za cenę rezygnacji z urzeczywistnienia swych marzeń.
Nie ogarniał go sam tylko strach, ale i poczucie nie dającej się znieść samotności. Wszystkim, co znał i kochał, było Diaspar. Nawet jeśli nie natknie się na żadne niebezpieczeństwo, może już nigdy nie ujrzeć swego świata. Wiedział teraz, co to znaczy opuścić na zawsze swój dom rodzinny. Nie obchodziło go w tej chwili, co go czeka na końcu tej podróży; ważne było tylko, że oddala się od domu.
Nastrój przygnębienia z wolna mijał; opuściły go mroczne myśli. Zaczął rozglądać się w koło po nieprawdopodobnie starym pojeździe, który unosił go w dal. Nie dziwiło zbytnio Alvina, że ten podziemny system komunikacyjny funkcjonuje bez zarzutu po upływie tylu wieków. Nie był on chroniony przez układy wieczności samego miasta, ale musiały gdzieś istnieć podobne systemy zabezpieczające go przed awarią czy zniszczeniem.
Dopiero teraz zauważył tablicę wskaźników, stanowiącą część przedniej ściany. Na znajdującym się na niej ekranie widniał krótki, ale treściwy komunikat:
LYS 35 MINUT
Na jego oczach liczba „35” zmieniła się na „34”. To była już użyteczna informacja, chociaż nie znając szybkości, z jaką poruszała się maszyna, nie mógł sobie wyrobić pojęcia co^ do odległości dzielącej go jeszcze od kresu podróży. Ściany tunelu stanowiły nieprzerwaną smugę szarości, a jedynym wrażeniem ruchu była lekka wibracja, której nawet by nie zauważył, gdyby jej nie szukał.
Diaspar musiało już pozostać o mile za nim i mknęli teraz pewnie pod powierzchnią pustyni z jej ruchomymi piaskowymi wydmami. Być może znajduje się już pod popękanymi wzgórzami, które tak często obserwował z Wieży Loranne.
Wyobraźnia Alvina pomknęła przodem do Lys. Co to za miasto? Pomimo starań potrafił sobie tylko wyobrazić drugą, mniejszą wersję Diaspar. Ciekaw był, czy jeszcze istnieje, ale przecież gdyby było inaczej, ta maszyna nie niosłaby go z taką prędkością w tamtym kierunku.
Wyczuł nagle wyraźną zmianę wibracji pod stopami. Pojazd zwalniał — nie było co do tego żadnych wątpliwości. Czas musiał płynąć szybciej, niż myślał. Zdziwiony nieco, zerknął na wyświetlacz.
LYS 23 MINUTY
Zaintrygowany i nieco przestraszony przycisnął twarz do szyby. Prędkość, z jaką pędzili, rozmazywała ściany tunelu w szarą smugę, ale teraz od czasu do czasu dostrzegał na mgnienie oka znaki, które znikały niemal tak szybko, jak się pojawiały, przy czym każdy kolejny znak zdawał się pozostawać w polu widzenia nieco dłużej.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, ściany tunelu umknęły na boki. Maszyna, rozwijając wciąż wielką prędkość, mijała wielką, pustą halę, daleko większą od sali ruchomych dróg.
Wyglądając z zachwytem przez przezroczystą burtę swego pojazdu, Alvin dostrzegał pod sobą pajęczynę prętów prowadzących, prętów, które przecinały się w wielu miejscach i krzyżowały, aby potem niknąć w labiryncie tuneli po obu stronach hali. Z góry, ze sklepionej łukowato kopuły sufitu, spływała powódź jaskrawego niebieskiego światła. W blasku tym odróżniał sylwetki wielkich maszyn. Światło było tak jasne, że raziło oczy, i Alvin domyślił się, że nie było to miejsce przeznaczone dla człowieka. W chwilę później jego pojazd minął w wielkim pędzie rząd cylindrów spoczywających w bezruchu nad swymi szynami prowadzącymi. Były dużo większe od tego, w którym podróżował, i Alvin doszedł do wniosku, że musiały służyć do transportu towarów. Wokół nich tłoczyły się niewiadomego przeznaczenia wieloprzegubowe mechanizmy, wszystkie ciche i nieruchome.
Prawie tak szybko, jak się pojawiła, ogromna hala zniknęła za pędzącym pojazdem. Przejazd przez nią odcisnął się w umyśle Alvina piętnem grozy; po raz pierwszy zrozumiał znaczenie wielkiej pociemniałej mapy z podziemi Diaspar. Świat krył w sobie więcej dziwów, niż kiedykolwiek odważył się marzyć.
Zerknął znowu na wyświetlacz. Wskazanie nie zmieniło się. Przejazd przez ogromną halę nie trwał nawet minuty. Maszyna znów przyspieszyła; chociaż wrażenie ruchu było nikłe, ściany tunelu po obu bokach umykały w tył z niewyobrażalną prędkością.
Wydawało mu się, że upłynął wiek, zanim znowu nastąpiła nieokreślona zmiana wibracji. Wyświetlacz wskazywał teraz:
LYS l MINUTA i ta minuta była najdłuższa w życiu Alvina. Maszyna zwalniała coraz bardziej, aż wreszcie zatrzymała się.
Długi cylinder wysunął się bezgłośnie z tunelu i wpadł do sali, która mogłaby być bliźniaczką tej spod Diaspar. Alvin był w pierwszej chwili zbyt podniecony, aby skupić na czymś wzrok; drzwi stały już dłuższy czas otworem, gdy zdał sobie sprawę, że może wysiąść z pojazdu.Opuszczając spiesznie maszynę, po raz ostatni rzucił okiem na wyświetlacz. Widniejący na nim komunikat uspokoił go:
DIASPAR 35 MINUT
Przystępując do poszukiwania drogi wyjścia z sali, Alvin natrafił na pierwsze oznaki świadczące o tym, iż trafił do różnej od jego cywilizacji. Droga na powierzchnię wiodła tutaj niskim, szerokim tunelem, wejście do której widniało w jednej ze ścian sali. W górę tunelu pięło się pasmo schodów. Schody spotykało się w Diaspar niezwykle rzadko; tam gdzie występowała różnica poziomów, architekci miasta wprowadzali rampy lub pochyłe korytarze. Przetrwało to z czasów, gdy większość robotów poruszała się na kołach i schody stanowiły dla nich przeszkodę nie do przebycia.
Pasmo schodów było bardzo krótkie i kończyło się przed drzwiami, które otworzyły się automatycznie, gdy tylko Alvin się do nich zbliżył. Chłopiec wszedł do małej klatki, podobnej do tej, która zwiozła go w podziemia pod Grobowcem Yarlana Zeya, i nie zdziwił się zbytnio, kiedy po upływie kilku minut drzwi otworzyły się ponownie, a za nimi ukazał się sklepiony, pochyły korytarz, wznoszący się ku widniejącej na jego końcu bramie. Nie czuł żadnego ruchu, wiedział jednak, że musiał się wznieść kilkaset stóp, by tu dotrzeć. Pobiegł korytarzem w kierunku zalanego słońcem otworu zapominając zupełnie o strachu.
Znalazł się na szczycie niewysokiego wzgórza i przez chwilę wydawało mu się, że jest nadal w centralnym parku Diaspar. Ale jeśli nawet był to park, to nie sposób było objąć umysłem jego ogromu. Miasta, które spodziewał się ujrzeć, nie było nigdzie widać. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się tu lasy i porośnięte trawą równiny.
Alvin przeniósł wzrok na horyzont; tam, ponad drzewami, otaczając wielkim łukiem cały ten świat, wznosiło się kamienne pasmo, przy którym najpotężniejsze giganty Diaspar wyglądałyby jak karzełki. Odległość była tak wielka, że nie dało się rozróżnić szczegółów, ale w tych zarysach tkwiło coś, co zaintrygowało Alvina. Jego oczy przywykły wreszcie do skali tego kolosalnego krajobrazu i wiedział już, że te dalekie ściany nie zostały wzniesione przez człowieka.
Czas nie zniszczył wszystkiego; Ziemia nosiła jeszcze na sobie góry, z których mogła być dumna.
Przez dłuższy jeszcze czas stał Alvin u wylotu tunelu, przyzwyczajając się z wolna do świata, w którym się znalazł. Był na wpół oszołomiony wstrząsem, jaki wywarł na nim widok tych niezmierzonych przestrzeni. Odległy pierścień gór mógł opasać tuzin miast tak wielkich jak Diaspar. Nie dostrzegał jednak śladów życia ludzkiego. Ale droga, która prowadziła zboczem wzgórza w dół, wyglądała na dobrze utrzymaną; nie miał lepszego wyboru, jak zdać się na nią.
U stóp wzgórza droga znikała między wielkimi drzewami, które niemal przesłaniały słońce. Gdy Alvin wszedł w ich cień, przywitała go dziwna mieszanina zapachów i dźwięków. Szelest wiatru wśród liści znał już wcześniej, ale oprócz niego rozbrzmiewało tam tysiące innych odgłosów, które niczego mu nie przypominały. Jego oczy zaatakowały nieznane barwy, w nozdrza uderzyły wonie zapomniane na równi z historią jego rasy. Ciepło, bogactwo zapachów i kolorów, niewidzialna obecność milionów żywych stworzeń poraziły go z niemal fizyczną gwałtownością.
Na jezioro natknął się bez żadnego ostrzeżenia. Drzewa po prawej nagle się urwały i ujrzał przed sobą wielkie rozlewisko wody, poznaczone kleksami wysepek. Nigdy w życiu Alvin nie widział tyle wody naraz; w porównaniu największe baseny w Diaspar były niewiele większe od kałuży. Podszedł powoli do brzegu jeziora, zaczerpnął ciepłej wody w złożone w muszelkę dłonie i pozwolił przeciekać jej przez palce.
Wtem z podwodnych trzcin wyprysnęła srebrzysta ryba. Była pierwszą nieludzką istotą, jaką spotkał w swym życiu Alvin. To dziwne, ale jej kształty coś mu przypominały. Unosząc się tak w bladozielonej wodzie, wyglądała jak ucieleśnienie szybkości i siły. W tym żywym ciele zawarte były smukłe linie wielkich statków, które panowały niegdyś nad przestworzami. Ewolucja i nauka doszły do tego samego, jednak dzieło Natury przetrwało dłużej. Alvin zrzucił z siebie w końcu czar jeziora i ruszył dalej. Las znowu go otoczył, ale tylko na chwilę, bo droga kończyła się na skraju wielkiej polany szerokiej na pół mili i dwa razy tak długiej — i Alvin zrozumiał, dlaczego wcześniej nie dostrzegł śladów bytności człowieka.
Polana zapełniona była niskimi, jednopiętrowymi budynkami pomalowanymi na jasne odcienie, które nawet w pełnym blasku dnia nie raziły oczu. Większość miała proste kształty, ale kilka wyróżniało się przemyślnym stylem architektonicznym, podkreślanym rzeźbionymi kolumienkami i podmurówkami ze zdobnych we wzory kamieni.
Idąc wolno w kierunku ludzkich siedzib, Alvin starał się pojąć to nowe otoczenie. Wszystko było tutaj obce; inne było nawet powietrze pulsujące tętnem nieznanego życia. Między chatami z niewymuszoną gracją krzątali się wysocy, złotowłosi ludzie. Byli najwyraźniej z innej gliny niż mieszkańcy Diaspar.
Nie zwracali na Alvina najmniejszej uwagi i było to dziwne, gdyż ubiorem różnił się od nich całkowicie. Ze względu na niezmienność temperatury strój był w Diaspar elementem czysto dekoracyjnym i przyjmował często bardzo wyszukane formy. Tutaj ubranie wydawało się spełniać rolę funkcjonalną i służyło raczej do noszenia niż na pokaz. Składało się przeważnie z jednego kawałka materiału udrapowanego wokół ciała.
Ludzie z Lys zareagowali na obecność Alvina dopiero wtedy, gdy ten dotarł do środka wsi, a i wtedy ich reakcja przybrała niecodzienną formę. Z jednej z chat wyszła grupka mężczyzn i ruszyła mu na spotkanie — tak jakby spodziewano się tu jego przybycia. Alvina ogarnęło silne podniecenie i krew szybciej zaczęła mu krążyć w żyłach. Pomyślał o tych wszystkich spotkaniach z innymi rasami na odległych światach, które musiały być udziałem ludzi. Ci, których teraz spotykał, należeli do jego rasy — ale jak dalece zmieniły ich eony dzielące Lys od Diaspar?
Delegacja zatrzymała się na krok przed Alvinem. Mężczyzna stojący na jej czele uśmiechnął się i wyciągnął rękę w starożytnym geście powitania. — Pomyśleliśmy sobie, że najlepiej będzie, jeśli przywitamy cię tutaj — powiedział. — Nasza kraina różni się bardzo od Diaspar i droga z terminalu daje przybyszom okazję do… aklimatyzacji.
Alvin uścisnął wyciągniętą dłoń, ale był tak zaskoczony, że przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. Zrozumiał teraz, dlaczego pozostali wieśniacy tak całkowicie go ignorowali.
— Spodziewaliście się mnie? — wykrztusił wreszcie.
— Oczywiście. Zawsze wiemy, kiedy wagony rozpoczynają jazdę. Powiedz mi — jak odkryłeś drogę? Od ostatniej wizyty upłynęło już tak wiele czasu, że sądziliśmy, iż sekret został zapomniany.
Mówcy przerwał jeden z jego towarzyszy.
— Lepiej chyba będzie, jeśli powściągniemy swą ciekawość, Gerane. Seranis czeka.
Imię Seranis poprzedzone zostało nie znanym Alvinowi słowem i ten domyślił się, że był to jakiegoś rodzaju tytuł. Nie miał żadnych trudności ze zrozumieniem tych ludzi i nawet nie przyszło mu do głowy, że to dziwne. Diaspar i Lys odziedziczyły w spadku po przodkach tę samą mowę.
Gerane westchnął z rezygnacją.
— No dobrze — uśmiechnął się. — Seranis ma niewiele przywilejów, nie należy więc ograbiać jej jeszcze z tego. Chodźmy.
Alvin przyglądał się po drodze prowadzącym go mężczyznom. Sprawiali wrażenie miłych i inteligentnych, ale były to cnoty, które przez całe życie uważał za naturalne, szukał więc w nich cech odróżniających mieszkańców Lys od podobnych grup w Diaspar. Te różnice istniały, ale trudno je było wyraźnie określić. Wszyscy mężczyźni byli nieco wyżsi od Alvina, a dwóch z nich zdradzało nieomylne oznaki podeszłego wieku. Ich skóra była brązowa, a ze wszystkich ruchów emanowały krzepkość i werwa, co trochę onieśmielało Alvina. Uśmiechnął się na wspomnienie słów Khedrona, który twierdził, że jeśli kiedykolwiek dotrze do Lys, to zobaczy, że jest bardzo podobne do Diaspar.
Wieśniacy obserwowali teraz Alvina podążającego w eskorcie swoich przewodników z nie skrywaną ciekawością; nie udawali już, że biorą jego obecność za coś normalnego. Nagle w kępie krzaków po prawej stronie drogi rozległy się przenikliwe, piskliwe okrzyki; wypadła stamtąd gromadka małych, ruchliwych istot i stłoczyła się wokół Alvina. Zatrzymał się osłupiały. Miał przed sobą coś, co jego świat utracił już tak dawno temu, że przetrwało to tylko w mitach. Tak właśnie rozpoczynało się kiedyś życie; te hałaśliwe, fascynujące stworzonka były ludzkimi dziećmi.
Alvin obserwował je z niemym niedowierzaniem i z jeszcze innym uczuciem, które ściskało go za serce, ale którego nie potrafił na razie nazwać. Żaden inny widok nie uświadomiłby mu tak wyraźnie jego odrębności od świata, w którym się znalazł. Diaspar zapłaciło i płaciło nadal cenę nieśmiertelności.
Orszak zatrzymał się przed największym budynkiem, jaki do tej pory Alvin tu widział. Stał w samym środku wioski, a na maszcie, sterczącym ze szczytu niskiej, okrągłej wieżyczki, łopotała na wietrze zielona chorągiew.
Gerane wprowadził Alvina do wnętrza budynku, a pozostali mężczyźni zatrzymali się przed wejściem. W środku było cicho i chłodno; promienie słoneczne, przefiltrowane przez półprzeźroczyste ściany oświetlały wnętrze łagodną, rozproszoną poświatą. Weszli na górę krótkimi, krętymi schodkami, które zaprowadziły ich na płaski dach budynku. Widać było stąd całą wioskę i Alvin zauważył, że tworzy ją około stu budynków. W oddali drzewa rzedły i odsłaniały szeroką łąkę, na której pasło się kilka gatunków zwierząt. Większość była czworonogami, ale niektóre wydawały się mieć po sześć, a nawet osiem odnóży.
W cieniu wieżyczki czekała na niego Seranis. Alvin nie potrafił określić wieku kobiety. Jej długie złociste włosy przyprószone były siwizną, która jak się domyślał Alvin, musiała być jakąś oznaką zbliżającej się starości. Obecność dzieci, z wszystkimi tego konsekwencjami, wprawiła go w oszołomienie, które jeszcze nie minęło. Tam gdzie istniały narodziny, musiała też istnieć śmierć, a więc długość życia tu, w Lys, musiała się bardzo różnić od długości życia w Diaspar. Nie mógł się zorientować, czy Seranis miała pięćdziesiąt, pięćset czy pięć tysięcy lat, ale patrząc w jej oczy, czuł mądrość i głębię doświadczenia, jakie odbierał przebywając w towarzystwie Jeseraca.
Seranis wskazała na małe krzesełko, ale chociaż jej oczy uśmiechały się zapraszająco, nie odezwała się ani słowem, dopóki Alvin nie usadowił się na nim wygodnie — czy też na tyle wygodnie, na ile mógł to uczynić pod tym przyjaznym, ale przenikliwym spojrzeniem. Wtedy dopiero Seranis westchnęła i zwróciła się do Alvina niskim, łagodnym głosem:
— Taka okazja nieczęsto się nadarza, wybacz więc, jeśli nie zachowam się odpowiednio. Istnieją jednak pewne prawa należne gościowi, nawet gościowi niespodziewanemu. Zanim zaczniemy naszą rozmowę, powinnam cię chyba o czymś uprzedzić. Potrafię czytać twoje myśli.
Uśmiechnęła się widząc konsternację Alvina i dodała szybko:
— Nie musisz się obawiać. Nie ma bardziej przestrzeganego prawa niż prywatność myśli. Wejdę w twój umysł tylko wtedy, gdy mnie do niego zaprosisz. Ale ukrywanie przed tobą tego faktu nie byłoby w porządku. Wyjaśnia to poza tym, dlaczego nasza mowa jest powolna i sprawia nam czasem trudności. Nieczęsto jej używamy.
Ta rewelacja, chociaż trochę alarmująca, nie zdziwiła Alvina. Kiedyś zdolność tę posiadali zarówno wszyscy ludzie, jak i maszyny. Te maszyny, które nie uległy zmianie, mogły nadal odczytywać rozkazy z myśli swoich operatorów. Ale w Diaspar człowiek sam utracił ten dar, który dzielił niegdyś ze swymi niewolnikamirobotami.
— Nie wiem, co przywiodło cię do nas z twego świata — ciągnęła Seranis — ale jeśli szukasz życia, twoje poszukiwania dobiegły końca. Nie licząc Diaspar, za naszymi górami jest tylko pustynia.
Alvin, który tak często kwestionował przyjęte powszechnie prawdy, nie wątpił w prawdziwość słów Seranis. Jego jedynym na nie odruchem był tylko żal, że wszystko, czego go uczono, było tak bliskie prawdy.
— Opowiedz mi o Lys — poprosił. — Dlaczego tak długo byliście odcięci od Diaspar, skoro okazuje się, że dużo o nas wiecie?
Seranis uśmiechnęła się.
— Wkrótce — odparła. — Ale najpierw chciałabym się dowiedzieć czegoś o tobie. Powiedz mi, jak znalazłeś do nas drogę i dlaczego tu przybyłeś?
Zacinając się z początku, potem z rosnącą pewnością siebie, Alvin opowiedział jej całą historię. Nigdy przedtem nie mówił z taką swobodą; tutaj znalazł nareszcie kogoś, kto nie będzie się śmiał z jego marzeń, ponieważ ci ludzie wiedzieli, że te marzenia są prawdą.
Kiedy skończył, zapadła chwila milczenia. Potem Seranis spojrzała nań i zapytała cicho:
— Po co przybyłeś do Lys? Alvin spojrzał na nią zdumiony.
— Przecież ci powiedziałem — odparł. — Chciałem zbadać świat. Wszyscy mówili mi, że tam, za murami miasta, jest tylko pustynia, ale musiałem się sam o tym przekonać.
— Czy to był jedyny powód?
Alvin zawahał się. Kiedy się wreszcie odezwał, nie mówił już jak nieugięty badacz, ale jak zagubione dziecko, które narodziło się w obcym świecie.
— Nie — powiedział wolno — to nie była jedyna przyczyna, chociaż do tej pory nie zdawałem sobie z tego sprawy. Byłem samotny.
— Samotny? W Diaspar? — Na ustach Seranis pojawił się uśmiech niedowierzania, ale jej oczy spoglądały z sympatią i Alvin wyczuł, że ona nie spodziewa się już dalszego ciągu opowieści.
Teraz, kiedy opowiedział już swoją historię, pozostawało mu tylko czekać, aż ona wypełni swoją część umowy. Seranis wstała i zaczęła przechadzać się tam i z powrotem po dachu.
— Wiem, jakie pytania chcesz mi zadać — zaczęła. — Na niektóre z nich potrafię odpowiedzieć, ale będę miała trudności z wyrażeniem ich słowami. Jeśli otworzysz przede mną swój umysł, przekażę ci wszystko, co chcesz wiedzieć. Możesz mi zaufać: nie zabiorę ci stamtąd niczego bez twojego pozwolenia.
— Co chcesz, abym uczynił? — spytał ostrożnie Alvin.
— Nastaw się na przyjęcie moich myśli… spójrz mi w oczy… i zapomnij o wszystkim — rozkazała Seranis.
Alvin nigdy nie był pewien, co się wtedy stało. Wszystkie jego zmysły uległy nagle zupełnemu zaćmieniu i chociaż nie pamiętał nawet, kiedy się ocknął, to gdy wejrzał w swój umysł, była już w nim cała wiedza.
Niewyraźnie, jak ktoś patrzący ze szczytu góry na majaczącą w dole równinę, widział przeszłość. Zrozumiał, że Człowiek nie zawsze był mieszkańcem miast i że od czasu, kiedy maszyny uwolniły go od ciężkiej pracy, istniała rywalizacja między dwoma odmiennymi typami cywilizacji. W Wiekach Zarania istniało tysiące miast, ale duża część ludzkości wolała żyć w stosunkowo małych społecznościach. Wszechstronna komunikacja i możliwość nawiązania natychmiastowej łączności dawały wszystkim kontakt z resztą świata i nie odczuwali potrzeby tłoczenia się z milionami podobnych im ludzi.
W tych dawnych czasach Lys było nieco inne od reszty społeczeństw. Ale z upływem wieków rozrosło się stopniowo w niezależną kulturę, jedną z najwyżej postawionych w dziejach Człowieka. Była to kultura oparta w wielkim stopniu na bezpośrednim wykorzystaniu potęgi umysłu i to właśnie oddzieliło ich od reszty społeczeństwa ludzkiego, które coraz bardziej zdawało się na maszyny.
Ten trwający eony rozwój dwoma odmiennymi drogami poszerzył przepaść między Lys a miastami. Most ponad nią przerzucano tylko w wypadku wielkich kryzysów. Kiedy na Ziemię spadał Księżyc, zniszczyli go naukowcy z Lys. Tak samo było z obroną Ziemi przed Najeźdźcami, którym stawiono czoło w rozstrzygającej bitwie o Shalmirane.
Była to ciężka próba wyczerpanej ludzkości; jedno po drugim wyludniały się miasta i pochłaniała je pustynia. Gdy populacja drastycznie spadła, ludzkość rozpoczęła migrację, której ostatecznym celem było uczynienie Diaspar ostatnim i największym ze wszystkich miast. Większość zachodzących wtedy zmian nie dotyczyła Lys. Miało ono do stoczenia swą własną walkę — walkę z pustynią. Nie wystarczała tu naturalna bariera tworzona przez łańcuch górski i minęło wiele wieków, zanim zabezpieczono tę wielką oazę. Tutaj, być może celowo, obraz stawał się bardziej zamazany. Alvin nie mógł się zorientować, co zrobiono, aby dać Lys potencjalną wieczność, jaką osiągnęło Diaspar.
Głos Seranis zdawał się docierać doń z wielkiej odległości — i nie był to tylko jej głos, gdyż mieszał się w symfonię słów, jakby nuciło z nią unisono wiele innych głosów.
— To, w wielkim skrócie, nasza historia. Przekonałeś się, że nawet w Wiekach Zarania niewiele mieliśmy wspólnego z miastami, chociaż ludzie z nich często przybywali do naszej krainy. Nigdy im tego nie zabranialiśmy, ponieważ wielu naszych wielkich ludzi pochodziło z zewnątrz, ale kiedy miasta umierały, nie chcieliśmy mieszać się do ich upadku. Gdy skończyła się komunikacja powietrzna, pozostała tylko jedna droga, którą można się było dostać do Lys — podziemny system transportowy z Diaspar. Zamknięto go po waszej stronie, kiedy zakładano Park — i zapomnieliście o nas, chociaż my wciąż was pamiętamy.
Diaspar zadziwiło nas. Spodziewaliśmy się, że podzieli los innych miast, ale zamiast tego stworzyło ono stabilną kulturę, która może istnieć tak długo, jak długo istnieć będzie Ziemia. Nie jest to kultura, którą pochwalamy, cieszy nas jednak, że tym, którzy chcieli stamtąd uciec, udało się tego dokonać. Więcej ludzi, niż myślisz, odbyło tę podróż, a byli oni niemal zawsze ludźmi wybitnymi, którzy wnieśli coś od siebie przybywając do Lys.
Głos ucichł; paraliż zmysłów ustąpił i Alvin był znowu sobą. Spostrzegł zdumiony, że słońce zniżyło się już za drzewa i od wschodu niebo przybierało z wolna odcień nocy. Uświadomił sobie, że drży lekko, nie od pierwszego dotyku wieczornego chłodu, ale ze zwykłego oczarowania i podziwu dla wszystkiego, czego się dowiedział. Było bardzo późno i był daleko od domu. Ogarnęło go nagle pragnienie ujrzenia znów swych przyjaciół i znalezienia się wśród znajomych widoków i scen Diaspar. — Muszę wracać — powiedział. — Khedron… moi rodzice… będą się niepokoić.
Nie mówił tego z przekonaniem; Khedron na pewno będzie się zastanawiał, co się z nim dzieje, ale o ile się orientował, nikt poza Khedronem nie wiedział, że nie ma go w mieście.
Seranis spojrzała nań dziwnie.
— Przykro mi, ale to nie takie proste.
— Co to znaczy? — spytał Alvin. — Czy wagon, który mnie tu przywiózł, nie odwiezie mnie z powrotem? — Wciąż nie dopuszczał do siebie myśli, że może zostać zatrzymany w Lys wbrew własnej woli, chociaż takie podejrzenie przychodziło mu już do głowy.
Seranis po raz pierwszy wydawała się zażenowana.
— Rozmawialiśmy o tobie — powiedziała, nie wyjaśniając, kim mogą być ci „my” ani też, jak się z nimi konsultowała. — Jeśli powrócisz do Diaspar, dowie się o nas całe miasto. Nawet jeśli przyrzekniesz, że nic nie powiesz, to i tak zachowanie tajemnicy może przekraczać twoje możliwości.
— A dlaczego chcecie ją zachować? — spytał Alvin. — Przecież gdyby doszło do spotkania naszych dwóch kultur, wyszłoby to na dobre i nam, i wam.
Seranis spojrzała nań z niezadowoleniem.
— My tak nie uważamy — stwierdziła. — Gdyby bramy waszego miasta stanęły otworem, naszą krainę zalałaby fala ciekawskich i łowców sensacji. Teraz mogą do nas dotrzeć tylko najwartościowsi z waszych ludzi.
Z tej wypowiedzi emanowało takie poczucie wyższości, a przy tym opierała się ona na tak fałszywych przesłankach, że zdenerwowanie wzięło u Alvina górę nad zaniepokojeniem.
— To nieprawda — zaprotestował. — Nie wierzę, abyś znalazła w Diaspar drugą osobę, która byłaby zdolna do opuszczenia miasta… nawet gdyby wiedziała, że jest dokąd się udać. Jeśli pozwolisz mi wrócić, nic się w Lys nie zmieni.
— To nie jest moja decyzja — wyjaśniła Seranis — a ty nie doceniasz potęgi umysłu, jeśli sądzisz, że bariery trzymające twych ludzi w mieście nie mogą być nigdy przełamane. Nie chcemy przetrzymywać cię tutaj wbrew twojej woli, ale jeśli będziesz obstawał przy zamiarze powrotu do Diaspar, będziemy zmuszeni wymazać z twej pamięci wszystkie wspomnienia o Lys. — Zawahała się przez chwilę. — Nigdy przedtem do tego nie dochodziło; wszyscy twoi poprzednicy przybywali, aby tu pozostać.
Postawiono go przed wyborem, którego nie mógł zaakceptować. Chciał zbadać Lys, aby poznać wszystkie jego tajemnice, aby wykryć wszystko, co różniło je od jego świata. Ale tak samo zdecydowany był powrócić do Diaspar i dowieść swym przyjaciołom, że nie był takim sobie zwykłym marzycielem. Nie mógł pojąć przyczyn skłaniających mieszkańców Lys do zachowania tajemnicy; nawet gdyby je zrozumiał, nie wpłynęłoby to w najmniejszym stopniu na jego postępowanie.
Zdał sobie sprawę, że musi grać na zwłokę, aby udowodnić Seranis, że żąda odeń niemożliwego.
— Khedron wie, gdzie jestem — powiedział. — Nie możesz zatrzeć jego wspomnień.
Seranis uśmiechnęła się. Był to uśmiech miły, uśmiech, który w innych okolicznościach można by było nazwać przyjaznym. Ale pod jego maską Alvin po raz pierwszy dostrzegł obecność przytłaczającej i nieugiętej siły.
— Nie doceniasz nas, Alvinie — odparła. — To byłoby bardzo łatwe. Mogę dostać się do Diaspar szybciej, niż zajęłoby mi przemierzenie całego Lys. Przybywali tu przed tobą inni ludzie i niektórzy z nich zwierzali się swoim przyjaciołom, dokąd się udają. Jednak ci przyjaciele zapomnieli o nich i zniknęli oni z historii Diaspar.
Alvin postąpił nierozważnie ignorując taką możliwość, chociaż teraz, kiedy Seranis o niej wspomniała, wyrzucał sobie, że wcześniej o tym nie pomyślał. Ciekaw był, ile razy w ciągu milionów lat, jakie upłynęły od chwili rozdzielenia obu kultur, ludzie z Lys wyprawiali się do Diaspar z misją ochrony swej zazdrośnie strzeżonej tajemnicy. Ciekaw był też, jak potężnymi możliwościami umysłu dysponowali ci dziwni ludzie nie wahając się ich wykorzystywać.
Czy snucie jakichkolwiek planów było bezpieczne? Sera nis przyrzekła, że bez zgody Alvina nie będzie czytała jego myśli, ale czy istniały okoliczności, w których przyrzeczenie to mogło zostać złamane…?
— Nie sądzę — powiedział — żebyście się spodziewali, iż podejmę decyzję od razu. Czy nie mógłbym przyjrzeć się bliżej waszej krainie, zanim dokonam wyboru?
— Oczywiście — odparła Seranis. — Możesz tu pozostać tak długo, jak zechcesz, a potem, gdybyś zmienił zamiary, wrócić do Diaspar. Ale jeśli mógłbyś się zdecydować w ciągu kilku dni, byłoby to o wiele prostsze. Nie chcesz chyba, żeby twoi przyjaciele martwili się o ciebie, a im dłużej cię tam nie ma, tym trudniej będzie nam dokonać niezbędnych korekcji.
Na to Alvin mógłby przystać; chciałby tylko wiedzieć, na czym polegają te korekcje. Prawdopodobnie ktoś z Lys odszukałby Khedrona, aby zmienić jego wspomnienia. Fakt zniknięcia Alvina nie zostałby z nich wymazany, ale informacje, które zdobyli wraz z Khedronem, uległyby zatarciu. Z upływem wieków imię Alvina znalazłoby się wśród imion innych Odmieńców, którzy w tajemniczy sposób zniknęli z miasta i ślad po nich zaginął.
Miał do czynienia z wieloma zagadkami i nie wydawało mu się, aby był bliski rozwiązania którejkolwiek z nich. Czy za dziwacznym, jednostronnym kontaktem między Lys a Diaspar krył się jakiś cel, czy był to jedynie historyczny przypadek? Kim i czym byli Odmieńcy i jeśli ludzie z Lys potrafili przenikać do Diaspar, to dlaczego nie skasowali układów pamięci, które przechowywały ślad ich istnienia? Było to chyba jedyne pytanie, na które Alvin mógł dać możliwą do przyjęcia odpowiedź. Centralny Komputer był prawdopodobnie tworem nieustępliwym i odpornym na tego rodzaju manipulacje i trudno poddawał się najbardziej nawet zaawansowanym technikom opartym na telepatii…
Odłożył te problemy na później; pewnego dnia, kiedy dowie się więcej, zdoła może odpowiedzieć sobie na nie. Szkoda było czasu na spekulacje i budowę piramidy przypuszczeń na fundamencie niewiedzy. — A więc dobrze — powiedział. — Postaram się dać wam odpowiedź jak najszybciej… jeśli pokażecie mi swój kraj.
— Zgoda — odparła Seranis i tam razem za jej uśmiechem nie kryla się żadna groźba. — Jesteśmy dumni z Lys i z przyjemnością pokażemy ci, jak mogą żyć ludzie bez pomocy miasta. Na razie nie masz się czym martwić — twoi przyjaciele nie będą zaniepokojeni. Zadbamy o to, chociażby we własnym interesie.
Po raz pierwszy Seranis złożyła obietnicę, której nie była w stanie spełnić.