124915.fb2 Miasto i gwiazdy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Miasto i gwiazdy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Rozdział 12

Obudził się w środku nocy. Coś go zaniepokoiło, jakiś szept, który wciskał się w mózg pomimo nieustannego grzmotu wodospadu. Usiadł w ciemnościach i wstrzymawszy oddech wsłuchiwał się w dudniący ryk wody i cichsze, przerywane szmery powodowane przez nocne stworzenia. Wytężył wzrok, ale nic nie widział. Światło gwiazd było zbyt nikłe, aby oświetlić połacie krainy leżącej setki stóp niżej; tylko postrzępiona linia ciemniejszej nocy przesłaniającej gwiazdy wskazywała na obecność gór na południowym horyzoncie. Poczuł w panujących ciemnościach, że Hilvar również siada na swym posłaniu.

— Co się stało? — doszedł go szept przyjaciela.

— Wydawało mi się, że coś słyszałem. Jakiś hałas.

— Jaki hałas?

— Nie wiem; może tylko mi się przyśniło.

Zapadła cisza, podczas której dwie pary oczu wpatrywały się w noc usiłując przeniknąć jej tajemnice. Nagle Hilvar chwycił Alvina za ramię.

— Patrz! — wyszeptał.

Daleko na południu, zbyt nisko nad linią horyzontu, aby wziąć go za gwiazdę, jarzył się pojedynczy, świetlisty punkt. Był jaskrawobiały, wpadający we fiolet i rozjarzał się coraz bardziej. Wkrótce oko nie mogło już znieść jego blasku. Po chwili eksplodował i wydawało się, że w krawędź światła uderzyła błyskawica. Góry i kraina, którą otaczały, wyryły się na chwilę ogniem na tle nocnych ciemności. O wiele później nadleciało echo odległego wybuchu i w lesie porastającym zbocze wzgórza zerwał się wiatr. Ucichł szybko i jedna po drugiej na niebo zaczęły z powrotem wypełzać gwiazdy.

Po raz drugi w swym życiu Alvin przeżył chwilę grozy. Nie był to strach tak osobisty i konkretny, jak w sali Ruchomych Dróg, kiedy podejmował decyzję, która przywiodła go do Lys. Może był to raczej zachwyt niż strach; stanął twarzą w twarz z nieznanym i wydawało mu się, iż czuje, że tam, za górami, znajduje się coś, z czym musi się spotkać.

— Co to było? — szepnął po chwili.

— Staram się dowiedzieć — odparł Hilvar i znowu zamilkł. Alvin domyślił się, co robi przyjaciel, i nie przeszkadzał mu w jego niemym poszukiwaniu odpowiedzi.

Po chwili Hilvar parsknął z niezadowoleniem.

— Wszyscy śpią — powiedział. — Nikt nic nie wie. Musimy zaczekać do rana. Nie lubię budzić przyjaciół, o ile nie jest to naprawdę konieczne.

Po chwili milczenia Hilvar odezwał się znowu:

— Coś sobie właśnie przypomniałem — powiedział przepraszająco. — Dawno już tu nie byłem i nie jestem całkowicie tego pewien, ale to musiało być w Shalmirane.

— Shalmirane? To ono jeszcze istnieje?

— Tak. Prawie o tym zapomniałem. Seranis mówiła mi kiedyś, że forteca znajduje się w tej partii gór. Oczywiście leży od wieków w gruzach, ale może nadal ktoś ją zamieszkuje.

Shalmirane! Była to magiczna nazwa dla tych dzieci dwojga ras tak bardzo różniących się od siebie pod względem historii i kultury. W całych dziejach Ziemi nie było nic większego od obrony Shalmirane przed Najeźdźcą, który podbił cały wszechświat. Chociaż prawdziwe fakty zatarły się już we mgle tak grubą zasłoną spowijającą Wieki Zarania, to legenda przetrwała i trwać będzie nadal, dopóki istnieć będzie Człowiek.

W ciemnościach rozległ się znowu głos Hilvara:

— Więcej mogliby nam powiedzieć ludzie z południa. Mam tu kilku przyjaciół; porozumiem się z nimi rano. Alvin ledwie go słyszał; zatopił się w myślach usiłując przypomnieć sobie wszystko, co kiedykolwiek słyszał o Shalmirane. Nie było tego wiele; po tak długim okresie nikt nie potrafił oddzielić prawdy od legendy. Pewne było tylko, że Bitwa o Shalmirane wyznaczyła koniec podbojów Człowieka i początek jego powolnego upadku.

„Wśród tych gór” — myślał Alvin — „może leżeć odpowiedź na wszystkie, dręczące mnie od lat pytania”.

— Ile czasu — zwrócił się do Hilvara — zajęłoby nam dotarcie do fortecy?

— Nigdy tam nie byłem, ale to dużo dalej, niż zamierzałem się zapuścić. Wątpię, czy doszlibyśmy tam w ciągu jednego dnia.

— A nie możemy pojechać łazikiem?

— Nie; droga prowadzi przez góry, a tam nie mogą się poruszać żadne pojazdy.

Alvin znowu popadł w zadumę. Był zmęczony; od nadmiernego wysiłku bolały go stopy i mięśnie ud. Może odłożyć tę wyprawę na później? Tak, tylko to później może już nie nastąpić…

Alvin zmagał się z myślami w nikłym świetle gwiazd, z których wiele już umarło od czasu wzniesienia Shalmirane, i w końcu podjął decyzję. Nic się nie zmieniło; góry na nowo podjęły straż nad śpiącą krainą. Ale punkt zwrotny historii nadszedł i minął, a rasa ludzka zmierzała ku nowej, jakże dziwnej przyszłości.

Alvin z Hilvarem nie zasnęli już tej nocy i o świcie zwinęli obóz. Kiedy dotarli do skraju lasu, słońce stało już wysoko nad wschodnią ścianą Lys. Tutaj Natura była u siebie. Pośród gigantycznych drzew, które przesłaniały światło słoneczne i rzucały mroczne cienie na podściółkę dżungli, nawet Hilvar czuł się nieswojo. Na szczęście rzeka biorąca swój początek u stóp wodospadu płynęła na południe zbyt prostym korytem, aby można je uznać za całkowicie naturalne, i trzymając się jej brzegu mogli uniknąć przedzierania się przez gęste zarośla. Nawet Alvin, dla którego wszystko było ciągle nowe, wyczuwał, że ten las ma w sobie coś fascynującego, coś, czego brakowało mniejszym, bardziej swojskim lasom północnego Lys. Wiele drzew najwyraźniej nie pochodziło z Ziemi, a prawdopodobnie nawet z Układu Słonecznego. Gigantyczne sekwoje, wysokie na trzysta lub czterysta stóp, wyglądały jak strażniczki pilnujące mniejszych drzew. Kiedyś nazywano je najstarszymi na Ziemi; nadal były nieco starsze od Człowieka.

Rzeka stawała się coraz szersza; rozlewała się co chwila w małe jeziorka, na których kotwiczyły mikroskopijne wysepki. Nad powierzchnią wody uwijały się jaskrawo ubarwione owady.

Pod wieczór ujrzeli przed sobą góry. Rzeka pełniąca dotąd sumiennie rolę przewodniczki toczyła teraz leniwie swe wody, jak gdyby również spodziewała się rychłego końca swej podróży. Zdawali sobie jednak jasno sprawę, że nie dotrą do gór przed zmrokiem. Na długo przed zachodem słońca w lesie zrobiło się tak ciemno, że dalszy marsz stał się niemożliwy.

Alvin z Hilvarem rozbili na noc obóz pod niebotyczną sekwoją, której najwyższe konary skąpane były jeszcze w promieniach słońca.

Kiedy zaszło wreszcie niewidoczne słońce, na rozkołysanych wodach marudziło jeszcze światło. Dwaj badacze, za jakich się teraz uważali, a zresztą takimi też byli — leżeli w gęstniejącym mroku wpatrując się w rzekę i rozmyślając o wszystkim, co widzieli. Alvin stwierdził, że ogarnia go to samo uczucie przyjemnego wyczerpania, które poznał po raz pierwszy poprzedniej nocy i poddał mu się bez oporu. Zasypiając zdążył jeszcze pomyśleć, kto ostatni szedł tą drogą i jak dawno temu to było.

Kiedy zostawili za sobą las i znaleźli się przed górską ścianą Lys, słońce stało już wysoko. Przed nimi teren wznosił się stromo falami nagiej skały ku niebu. Tutaj rzeka kończyła swój bieg tak samo widowiskowo, jak go zaczynała, gdyż na jej drodze ziemia rozstępowała się i masy wody znikały z rykiem w tej czeluści z oczu. Alvin był ciekaw, co się z nią dalej dzieje i przez jakie podziemne groty przepływa, zanim z powrotem ujrzy światło dzienne. Być może gdzieś tam głęboko istnieją nadal utracone oceany Ziemi, a ta starożytna rzeka wciąż podąża za wzywającym ją zewem morza.

Hilvar stał przez chwilę wpatrzony w ogromny wir. Potem wskazał na górską przełęcz.

— Shalmirane leży w tamtym kierunku — powiedział pewnie. Alvin nie pytał go, skąd to wie; zakładał, że umysł Hilvara nawiązał kontakt z umysłem jakiegoś odległego o wiele mil przyjaciela i informacja, o którą prosił, została mu bezgłośnie przesłana.

Dotarcie do przełęczy nie zajęło im zbyt dużo czasu i kiedy ją minęli, ich oczom ukazał się niezwykły płaskowyż o lekko wygiętym obrzeżu. Alvin nie odczuwał teraz ani zmęczenia, ani strachu — tylko pełną napięcia nadzieję i przeczucie zbliżającej się przygody. Nie miał pojęcia, co tu odkryje, ale w to, że coś odkryje, ani przez chwilę nie wątpił.

W miarę zbliżania się do wierzchołka natura terenu zmieniała się gwałtownie. Niższe partie zboczy pokrywał porowaty kamień wulkaniczny, spiętrzony tu i ówdzie w wielkie hałdy żużla. Teraz pod nogami mieli twarde, szkliste tafle, gładkie i zdradliwie śliskie, jak gdyby skała spływała tu kiedyś z góry roztopionymi strumieniami.

Hilvar dotarł pierwszy do krawędzi. Alvin dogonił go kilka sekund później i stanął bez słowa u boku przyjaciela. Stali nie na skraju płaskowyżu, którego się spodziewali, ale na krawędzi gigantycznej niecki, głębokiej na pół mili i o średnicy trzech mil. Teren przed nimi opadał stromo, aby przy dnie doliny powrócić powoli do poziomu i wznieść się ponownie coraz to stromiej po jej przeciwległej stronie. Najniżej położoną część niecki zajmowało okrągłe jezioro, którego powierzchnią wstrząsały nieustanne spazmy.

Chociaż dzień był słoneczny, całe wielkie zagłębienie sprawiało wrażenie ebonitowoczarnego, Alvin z Hilvarem nie potrafili rozpoznać materiału, z jakiego utworzony był krater, ale jego czarna barwa przywodziła na myśl skałę świata, który nigdy nie oglądał światła słonecznego. Nie było to jednak wszystko, gdyż u ich stóp leżała szeroka na jakieś sto stóp, jednolita wstęga metalu otaczająca pierścieniem cały krater, zmatowiała na skutek niezmierzonego wieku, ale wciąż nie wykazująca śladu korozji.

Gdy ich oczy przywykły do tej nieziemskiej panoramy, Alvin z Hilvarem zdali sobie sprawę, iż czerń niecki nie była tak idealna, jak zrazu myśleli. Tu i ówdzie, tak krótkotrwałe, że można je było tylko zauważyć patrząc bezpośrednio na nie, w ebonitowych ścianach rozbłyskiwały eksplozje światła. Migotały w sposób nie uporządkowany, gasnąc tak szybko, jak się zapalały, niczym odbicia gwiazd na wzburzonym morzu.

— Ależ to piękne! — szepnął Alvin. — Co to może być?

— Przypomina mi to jakiś rodzaj reflektora.

— Ale jest takie czarne!

— Pamiętaj, że tylko dla naszych oczu. Nie wiemy, z jakiego promieniowania korzystali.

— Ale na pewno musi tu być coś więcej! Gdzie jest forteca? Hilvar wskazał na jezioro.

— Przypatrz się uważnie — powiedział.

Alvin utkwił wzrok w falującej tafli jeziora starając się zgłębić tajemnice, jakie kryło w swych odmętach. Z początku nie widział nic; potem na płyciznach blisko brzegu dostrzegł nikłą siateczkę światła i cienia. Po chwili odróżniał już wzór ciągnący się w kierunku środka jeziora, dopóki jego szczegółów nie skryła głębsza woda.

To ciemne jezioro pochłonęło fortecę. W jego głębinach leżały ruiny potężnych niegdyś budowli, powalonych przez czas. Jednak nie wszystko zagarnęła woda. Po przeciwległej stronie krateru Alvin zauważył teraz rumowisko kamieni i wielkich bloków, które musiały niegdyś tworzyć część masywnych murów. Omywały je fale jeziora, a poziom wody nie podniósł się jeszcze na tyle, aby przypieczętować swoje zwycięstwo.

— Obejdziemy jezioro naokoło — odezwał się cicho Hilvar, jak gdyby ta majestatyczna ruina wzbudziła w jego duszy nabożną cześć. — Być może znajdziemy coś w tych gruzach. Przez pierwsze kilkaset jardów ściany krateru były tak strome i gładkie, że trudno się było wyprostować, ale po chwili dotarli do łagodniejszych zboczy i dalej szli już bez trudności. W pobliżu jeziora gładka ebonitowa nawierzchnia pokryta była cienką warstwą gleby, którą musiał tu nanieść przez wieki wiatr wiejący od Lys.

Ćwierć mili dalej, jak rozrzucone w nieładzie zabawki dziecka olbrzyma, spoczywały spiętrzone jeden na drugim tytaniczne kamienne bloki. Można było jeszcze rozpoznać fragment masywnego muru; dwa rzeźbione obeliski wyznaczały coś, co kiedyś mogło być bramą. Wszystko porastały mchy i pnącza, i maleńkie, karłowate drzewka. Ciszy nie mącił nawet wiatr.

I tak Alvin z Hilvarem dotarli do ruin Shalmirane. Na te mury szturmowała potęga, która mogła zetrzeć na pył cały świat, a jednak poniosła klęskę. To spokojne, błękitne niebo bluzgało niegdyś ogniami wydartymi z serc słońc, a pod furią tych, którzy nimi władali, musiały chwiać się jak żywe góry Lys.

Nikt nigdy nie zdobył Shalmirane, ale ta niezdobyta forteca w końcu padła — padła zniszczona przez cierpliwe macki bluszczu, generacje ryjących ślepo robaków i podnoszące się wolno wody jeziora.

Ogarnięci nabożną czcią dla jej majestatu, Alvin z Hilvarem szli w milczeniu w kierunku kolosalnej ruiny. Zagłębili się w cień pękniętego muru i znaleźli się w kanionie, którego ściany tworzyły zwały kamieni. Przed nimi rozpościerało się jezioro. Podeszli tak blisko brzegu, że woda lizała im prawie stopy. Na wąskim skrawku brzegu załamywały się bez końca maleńkie, nie wyższe niż kilka cali, fale.

Pierwszy odezwał się Hilvar, a mówił głosem tak niepewnym, że Alvin spojrzał nań ze zdziwieniem.

— Jest tu coś, czego nie rozumiem — powiedział powoli Hilvar. — Nie ma wiatru, skąd więc te zmarszczki na wodzie? Powierzchnia jeziora powinna być idealnie gładka.

Zanim Alvin zdążył zastanowić się nad odpowiedzią, Hilvar położył się na ziemi i zanurzył prawe ucho w wodzie. Alvin zdziwił się z początku, co przyjaciel ma nadzieję odkryć w takiej dziwnej pozycji, ale po chwili uświadomił sobie, że Hilvar nasłuchuje. Z pewnym ociąganiem, ponieważ nie odbijające światła wody jeziora nie wyglądały szczególnie zachęcająco, Alvin poszedł za przykładem Hilvara.

Pierwszy szok przy zetknięciu się z zimną wodą trwał tylko sekundę; gdy minął, Alvin usłyszał słabiutkie, ale wyraźne, jednostajne, rytmiczne pulsowanie. Wydawało mu się, że gdzieś z oddali, z głębin jeziora dochodzi jego uszu bicie gigantycznego serca.

Otrząsnęli włosy z wody i spojrzeli na siebie w milczeniu. Żaden nie chciał pierwszy wyrazić słowami swoich myśli: to jezioro było żywe.

— Najlepiej będzie — odezwał się wreszcie Hilvar — jeśli przeszukamy te ruiny i będziemy się trzymali z dala od jeziora.

— Sądzisz, że tam na dnie coś jest? — spytał Alvin wskazując na zagadkowe fale wciąż załamujące się na ich stopach. — Czy to może być niebezpieczne?

— Nic, co jest obdarzone umysłem, nie jest niebezpieczne — odparł Hilvar. — „Czy aby na pewno?” — pomyślał Alvin. — „A Najeźdźcy?”. — Nie wykrywam tu żadnego rodzaju myśli, ale czuję, jakbyśmy nie byli sami. To bardzo dziwne.

Ruszyli z powrotem w kierunku fortecy mając ciągle w pamięci odgłos tego jednostajnego, przytłumionego pulsowania. Alvin odnosił wrażenie, że tajemnica nakłada się na tajemnicę i że pomimo swoich wysiłków, oddala się coraz bardziej od zrozumienia prawd, których szukał.

Niewielka była nadzieja, że ruiny coś im powiedzą, ale przetrząsali dokładnie zwały gruzu i wielkie stosy kamieni. Tutaj być może znajdowały się groby maszyn — maszyn, które tak dawno temu wywiązały się z postawionego przed nimi zadania. Byłyby teraz bezużyteczne, pomyślał sobie Alvin, gdyby Najeźdźcy powrócili. Dlaczego nigdy nie wrócili? Ale to była jeszcze jedna zagadka; miał ich już dosyć do rozwiązywania — nie czas teraz szukać dalszych. Kilka jardów od jeziora natknęli się na niewielką, nie zawaloną gruzem przestrzeń. Porośnięta była chwastami, ale te poczerniały już i uschły od żaru lejącego się z nieba i kiedy się do nich zbliżali, rozsypywały się na popiół plamiąc im nogi smugami węgla drzewnego. Pośrodku tego placyku stał metalowy trójnóg zakotwiczony pewnie do podłoża i przytrzymujący okrągłą obręcz. Oś obręczy, nachylona pod kątem, celowała w niebo. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że obręcz niczego nie otacza; potem, gdy Alvin przyjrzał się jej uważniej, zauważył, że jest ona wypełniona zwiewną mgiełką, która czając się na granicy widzialności męczyła oko patrzącego. To był żar energii i z tego urządzenia, w co teraz nie wątpił, pochodziła eksplozja światła, która zwabiła ich do Shalmirane.

Nie ryzykowali zbliżenia się i obserwowali maszynę stojąc w bezpiecznej odległości. Byli na właściwym tropie; teraz pozostaje tylko stwierdzić, kto — czy też co — ustawiło tutaj ten aparat i jakie mogło być jego przeznaczenie. Ta nachylona obręcz była najwyraźniej wycelowana w kosmos. Czyżby błysk, który obserwowali w nocy, był rodzajem sygnału? To przypuszczenie niosło ze sobą zapierające dech w piersiach implikacje.

— Ahdnie — powiedział nagle Hilvar cichym, ale ponaglającym głosem — mamy gościa.

Alvin odwrócił się na pięcie i znalazł się oko w oko z trzema pozbawionymi powiek ślepiami. Takie było przynajmniej pierwsze wrażenie: potem za tymi wytrzeszczonymi ślepiami dostrzegł zarysy małej, ale skomplikowanej maszyny. Unosiła się w powietrzu kilka stóp nad ziemią i nie była podobna do żadnego znanego mu robota.

Gdy tylko minęło pierwsze zaskoczenie, poczuł się panem sytuacji. Całe życie wydawał rozkazy maszynom, a że ta nie była mu znana, nie miało tu żadnego znaczenia. Przecież nigdy nie widział na oczy więcej niż kilka procent robotów zaspokajających jego codzienne potrzeby w Diaspar.

— Umiesz mówić? — spytał. Zapadła cisza.

— Czy ktoś tobą steruje? Nadal cisza.

— Odejdź. Przyjdź. Wznieś się. Opuść się.

Żaden z konwencjonalnych rozkazów nie wywołał najmniejszej reakcji. Maszyna pozostawała pogardliwie bierna. Sugerowało to dwie możliwości. Albo była zbyt mało inteligentna, aby go zrozumieć, albo bardzo inteligentna z możliwością dokonywania wyboru i kierowania się własną wolą. W tym drugim przypadku musi traktować ją jak równą sobie. Nawet i tego może być za mało — ale przecież jej nie urazi; próżność nie jest wadą często spotykaną u robotów.

Widząc oczywistą klęskę Alvina, Hilvar nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Miał mu właśnie sugerować inny sposób porozumienia się z maszyną, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Cisza Shalmirane zmącona została złowieszczym i zupełnie wyraźnym dźwiękiem — bulgotem wody ustępującej wielkiemu cielsku wynurzającemu się z toni jeziora i ściekającej z niego kaskadami.

Po raz drugi od chwili opuszczenia Diaspar Alvin zapragnął znaleźć się z powrotem w domu. Potem przypomniał sobie, że nie jest to nastrój, w którym spotyka się przygodę, i ruszył wolno, ale stanowczo w stronę jeziora.

Wynurzający się spod ciemnej wody stwór przypominał potworną karykaturę robota, który wciąż poddawał ich milczącym oględzinom, tyle że zbudowaną z żywej materii. Ten sam układ oczu rozmieszczonych w wierzchołkach równobocznego trójkąta nie mógł być żadnym zbiegiem okoliczności; odtworzone zostało nawet z grubsza rozmieszczenie macek i krótkich, zaopatrzonych w stawy kończyn. Na tym jednak podobieństwo się kończyło. Robot nie miał, bo prawdopodobnie jej nie potrzebował, falbany delikatnych, pierzastych wici, które u jego ożywionej kopii smagały wodę w jednostajnym rytmie, a także wielu krótkich i grubych nóg, na których bestia gramoliła się na brzeg, oraz otworów oddechowych, jeśli takimi one były, sapiących teraz nierówno w rozrzedzonej atmosferze.

Większa część cielska stwora pozostała pod wodą; wynurzył się tylko na dziesięć stóp ponad powierzchnię. Cały potwór mierzył sobie około pięćdziesięciu stóp długości i nawet ktoś nie mający żadnego przygotowania z zakresu nauk biologicznych, zorientowałby się, że coś jest z nim nie w porządku. Budową swoją przywodził na myśl niedbałą, niezwykłą improwizację, jak gdyby elementy składowe jego cielska wytworzone zostały w pośpiechu bez jakiejkolwiek myśli przewodniej i pozlepiane z grubsza, gdy zaistniała tego potrzeba.

Pomimo rozmiarów stwora i swych początkowych wątpliwości ani Alvin, ani Hilvar nie odczuwali najmniejszej obawy, przyjrzawszy się dobrze mieszkańcowi jeziora. Stworzenie to miało w sobie tyle ujmującej niezgrabności, że było wprost niemożliwe spodziewać się z jego strony poważnego zagrożenia, nawet gdyby istniały powody, aby przypuszczać, że może być niebezpieczne. Rasa ludzka już dawno przezwyciężyła swój dziecinny lęk przed czymkolwiek o obcym wyglądzie. Ten strach nie mógł przetrwać po pierwszym kontakcie z przyjaznymi, pozaziemskimi rasami.

— Pozwól, że ja się tym zajmę — powiedział spokojnie Hilvar. — Umiem postępować ze zwierzętami.

— Ależ to nie jest zwierzę — wyszeptał w odpowiedzi Alvin. — Jestem pewien, że to istota inteligentna i że do niej należy ten robot.

— To ona może należeć do robota. W każdym razie jej mentalność musi być bardzo dziwna. Wciąż nie wykrywam żadnego rodzaju myśli. Hej — co się dzieje?

Potwór nie zmienił pozycji, w której spoczywał na krawędzi wody i w której utrzymanie wkładał najwyraźniej sporo wysiłku, ale pośrodku trójkąta wyznaczanego przez oczy zaczęła się tworzyć półprzeźroczysta membrana — membrana, która łopotała i drżała i nagle wydobył się z niej słyszalny dźwięk. Był to niski, donośny bełkot nie układający się w żadne zrozumiałe słowa, chociaż stało się oczywiste, że stwór chce do nich przemówić.

Przykro było patrzeć na tę desperacką próbę porozumienia się. Przez kilka minut wysiłki stworzenia spełzały na niczym; potem, zupełnie nagle, uświadomiło sobie chyba, że popełniło jakiś błąd. Łopocząca membrana skurczyła się, a częstotliwość emitowanych przez nią dźwięków skoczyła o kilka oktaw w górę i znalazła się w spektrum normalnej mowy ludzkiej. Poczęły padać zrozumiałe już słowa, nadal jednak przeplatane bełkotem, jak gdyby stwór przypominał sobie dopiero słownictwo, które znał dawno temu, ale przez dłuższy okres go nie używał. Hilvar starał się mu pomóc, jak mógł.

— Teraz cię rozumiemy — powiedział wolno i wyraźnie. — Czy możemy ci w czymś pomóc? Widzieliśmy światło, które wysłałeś. Sprowadziło nas tutaj z Lys.

Na dźwięk słowa „Lys” stwór zdał się oklapnąć, jak gdyby spotkało go jakieś wielkie rozczarowanie.

— Lys — powtórzył za Hilvarem. Nie mógł sobie poradzić z „s” i słowo to w jego wykonaniu zabrzmiało jak „Łyd”. — Zawsze Lys. Nikt więcej nie przychodzi. Wołamy Wielkich, ale oni nas nie słyszą.

— Kto to są Wielcy? — spytał Alvin pochylając się z ożywieniem do przodu. Delikatne, nieustające w ruchu wici zafalowały szybciej wskazując na niebo.

— Wielcy — powtórzył stwór. — Z planet wiecznego dnia. Oni przyjdą. Mistrz nam obiecał.

Niczego to nie wyjaśniało. Zanim Alvin przystąpił do zadawania dalszych pytań, wtrącił się Hilvar. Jego indagacje były tak cierpliwe, tak spokojne i tak wnikliwe, że Alvin, pomimo rozsadzającej go niecierpliwości, wolał mu nie przerywać. Wzbraniał się przyznać, że Hilvar przewyższa go inteligencją, ale nie ulegało wątpliwości, że jego umiejętność postępowania ze zwierzętami rozciąga się nawet na tę fantastyczną istotę. Co więcej, ona udzielała mu odpowiedzi. Jej wymowa stawała się, w miarę postępującej konwersacji, coraz wyraźniejsza i chociaż z początku jej odpowiedzi były szorstkie, prawie niegrzeczne, to teraz lody zostały przełamane i stwór coraz chętniej odpowiadał na stawiane mu pytania.

Alvin stracił zupełnie poczucie upływu czasu przysłuchując się, jak Hilvar składa po kawałku niewiarygodną historię. Nie mogli dowiedzieć się całej prawdy; wciąż pozostawało wiele miejsca na przypuszczenia i domysły. Z czasem stwór zaczął zmieniać swój wygląd. Osunął się w wody jeziora, a krótkie nogi, na których się wspierał, zdawały się zlewać z resztą cielska. Naraz zaszła jeszcze bardziej niezwykła zmiana; trzy ogromne ślepia zamknęły się powoli, skurczyły do rozmiarów główki od szpilki i zamilkły zupełnie. Odnosiło się wrażenie, że stwór zobaczył wszystko, co chciał zobaczyć, i oczy przestały mu być potrzebne.

Zachodziły też ciągle jeszcze inne, bardziej subtelne przemiany i w końcu nad powierzchnią wody pozostała tylko wibrująca błona, za pośrednictwem której przemawiał stwór. Bez wątpienia i ona, kiedy przestanie być potrzebna, rozpuści się w oryginalną, bezpostaciową masę protoplazmy.

Alvinowi trudno było uwierzyć, że inteligencja może zamieszkiwać tak niestabilną formę — ale największe zdziwienie miało dopiero nastąpić. Chociaż oczywiste było, iż stwór nie jest pochodzenia ziemskiego, upłynęło sporo czasu, zanim Hilvar, pomimo znajomości biologii, rozpoznał typ organizmu, z którym mieli do czynienia. Nie była to pojedyncza istota; w dialogu, który z nimi prowadziła, zawsze mówiła o sobie „my”. W rzeczywistości nie była niczym innym, jak kolonią niezależnych stworzeń organizowanych i kontrolowanych przez nieznane siły.

Bardzo podobne zwierzęta — na przykład meduzy — ozdabiały niegdyś oceany Ziemi. Niektóre z nich osiągnęły duże rozmiary, ciągnąc na długości pięćdziesięciu czy nawet stu stóp za swymi przezroczystymi korpusami warkocze parzących macek. Ale żadne u nich, poza umiejętnością reagowania na proste bodźce, nie przejawiały najmniejszego przebłysku inteligencji.

Tutaj mieli na pewno do czynienia z inteligencją, choć była to tylko inteligencja upadająca, zdegradowana. Alvin miał nigdy nie zapomnieć tego nieziemskiego spotkania, podczas którego Hilvar składał powoli ze strzępów historię Mistrza, proteinowy polip szukał po omacku słów, ciemne wody jeziora z pluskiem omywały ruiny Shalmirane, a trójoki robot obserwował ich swym nieruchomym wzrokiem.