124915.fb2
Nie było żadnych formalności. Przewodniczący ogłosił otwarcie posiedzenia i zwrócił się do Alvina:
— Alvinie — powiedział uprzejmie — chcielibyśmy usłyszeć, co się wydarzyło od chwili twojego zniknięcia dziesięć dni temu.
Użycie przez Przewodniczącego słowa „zniknięcie” było bardzo znaczące. Nawet teraz Rada nie przyjmowała do wiadomości, że Alvin naprawdę wydostał się poza mury Diaspar. Alvin był ciekaw, czy wiedzą, że w mieście są obcy, ale raczej w to wątpił. Okazywaliby wtedy większe zaniepokojenie.
Ze szczegółami i bez żadnego dramatyzowania opowiedział swoją historię; i tak była na tyle dziwna i niewiarygodna dla ich uszu, że nie potrzebowała upiększeń. Pominął milczeniem tylko jeden epizod; nie wyjawił sposobu, w jaki uciekł z Lys. Było więcej niż prawdopodobne, że znowu będzie musiał skorzystać z tej samej metody.
Fascynująca był zmiana, jaka podczas jego narracji zachodziła w nastawieniu Rady. Z początku byli sceptyczni, nieskorzy do odrzucenia wszystkiego, w co do tej pory wierzyli. Kiedy Alvin mówił o swej pasji poznania świata leżącego poza granicami miasta i o swej pewności, że taki świat istnieje, patrzyli nań jak na jakąś obcą i niepojętą istotę. Był nią zresztą w ich mniemaniu. Ale w końcu zmuszeni byli przyznać mu rację i uznać swoją omyłkę. W miarę, jak Alvin ciągnął swą opowieść, wszelkie wąt pliwości, jakie dotąd żywili, powoli znikały. To, co mówił, mogło im się nie podobać, ale nie mogli zaprzeczyć oczywistej prawdzie. Jeśli mieliby ku temu skłonność, wystarczyło spojrzeć na milczącego towarzysza Alvina.
Tylko jeden aspekt jego opowieści wywołał wśród nich oburzenie — ale nie było ono skierowane przeciwko niemu. Pomruk niezadowolenia rozszedł się po sali, gdy Alvin wspomniał o niechęci Lys do nawiązania kontaktu z Diaspar, o jej przyczynach i o krokach, jakie podejmowała Seranis, aby takim kontaktom zapobiec. Miasto było dumne ze swej kultury i zdrowego rozsądku. To, że ktokolwiek śmiał uważać ich za coś gorszego, wykraczało poza granice tolerancji Rady.
Do perswazji przystąpił Alvin dopiero wtedy, gdy skończył opowiadać swoje przygody. Musiał jakoś przekonać tych ludzi do prawd, których nauczył się w Lys, ale jak mógł wytłumaczyć im coś, czego nigdy nie widzieli ani nie potrafili sobie wyobrazić?
— To chyba wielka tragedia — powiedział — że dwa ocalałe odłamy rasy ludzkiej pozostawały w separacji przez tak ogromny okres. Może pewnego dnia dowiemy się, jak do tego doszło, ale teraz najważniejsze, to naprawić błąd i nie dopuścić, aby doszło do niego ponownie. Kiedy przebywałem w Lys, protestowałem przeciw ich poglądowi, jakoby byli lepsi od nas: mogą nas wiele nauczyć, ale my również możemy dużo nauczyć ich. Jeśli będziemy tkwić we wzajemnym przekonaniu, że nie możemy nic skorzystać na takim kontakcie, to czyż nie jest oczywiste, że się mylimy?
Spojrzał wyczekująco po twarzach członków Rady i malujące się na nich skupienie zachęciło go do kontynuowania mowy.
— Nasi przodkowie — ciągnął — zbudowali imperium, które sięgnęło gwiazd. Ludzie podróżowali między wszystkimi tymi światami bez żadnych ograniczeń, a teraz ich potomkowie boją się wychylić nosa poza bramy swego miasta. Mam wam powiedzieć dlaczego? — przerwał; w wielkiej sali nikt nawet nie drgnął. — Dlatego, że się boimy — boimy czegoś, co wydarzyło się u zarania dziejów. W Lys powiedziano mi prawdę, chociaż domyślałem się jej już wcześniej. Czy zawsze musimy ukrywać się w Diaspar jak tchórze, wmawiając sobie, że nic poza nim nie istnieje, bo miliardy lat temu Najeźdźcy zepchnęli nas z powrotem na Ziemię?
Zarzucił im skrywany skrzętnie strach — strach, którego nigdy nie podzielał, którego siły nigdy nie mógł w pełni pojąć. Teraz niech robią z nim, co chcą: przedstawił im prawdę, taką jak ją widział.
Przewodniczący spojrzał nań ponuro.
— Czy masz coś jeszcze do dodania, zanim naradzimy się, co czynić? — spytał.
— Tylko jedną prośbę. Chciałbym zabrać tego robota do Centralnego Komputera.
— Ale po co? Wiesz przecież, że Komputer orientuje się już, co zaszło w tej sali.
— Ale mimo to chcę do niego pójść — odparł grzecznie, ale stanowczo Alvin. — Proszę o pozwolenie zarówno Rady, jak i Komputera.
Zanim Przewodniczący zdążył odpowiedzieć, salę wypełnił czysty, spokojny głos. Alvin nigdy go przedtem nie słyszał, ale wiedział, do kogo należy. Maszyny informacyjne, będące niczym innym, jak zewnętrznymi urządzeniami tej ogromnej inteligencji, również potrafiły przemawiać do człowieka, nie miały jednak tego bezbłędnego akcentu mądrości i autorytetu.
— Niech przyjdzie do mnie — powiedział Centralny Komputer. Alvin spojrzał na Przewodniczącego.
— Czy mogę odejść?
Przewodniczący rozejrzał się po sali i nie dostrzegając żadnej oznaki sprzeciwu ze strony zebranych odpowiedział trochę bezradnie:
— Dobrze. Będą ci towarzyszyli strażnicy, którzy przywiodą cię tu z powrotem, kiedy skończymy naradę.
Alvin skłonił się lekko. Odwrócił się i wyszedł wolnym krokiem z sali. Towarzyszył mu Jeserac i kiedy drzwi zasunęły się za nimi, Alvin zwrócił się do swego nauczyciela: — Jak myślisz, co zrobi teraz Rada? — spytał spokojnie. Jeserac uśmiechnął się.
— Jak zawsze niecierpliwy, prawda? — powiedział. — Nie wiem, co warte są moje domysły, ale wydaje mi się, że postanowią opieczętować Grobowiec Yarlana Zeya, tak żeby nikt już nie mógł powtórzyć twojej podróży. Potem życie w Diaspar potoczy się po staremu i miasto będzie trwało tak, jak przedtem, nie niepokojone przez świat zewnętrzny.
— Tego właśnie się obawiam — powiedział gorzko Alvin.
— I wciąż masz nadzieję temu zapobiec?
Alvin nie odpowiedział od razu; wiedział, że Jeserac odgadł jego zamiary, ale nie mógł przewidzieć przecież jego planów, gdyż Alvin nie miał jeszcze żadnych. Doszedł do etapu, na którym mógł tylko improwizować i radzić sobie na bieżąco z każdą nową sytuacją.
— Winisz mnie za to? — odezwał się wreszcie i Jeseraca zaskoczyła nowa nuta w jego głosie. Był to cień rezygnacji, ledwo uchwytna oznaka tego, że po raz pierwszy Alvin szukał poparcia u swych znajomych. Jeserac zauważył to, ale był zbyt doświadczony, aby brać to poważnie. Alvin znajdował się teraz pod wpływem znacznego stresu i nierozsądna byłaby nadzieja na jakąś trwałą oznakę poprawy jego charakteru.
— Bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie — odparł wolno Jeserac. — Korci mnie, żeby powiedzieć, iż każda wiedza jest cenna, a nie da się zaprzeczyć, że dużo wniosłeś do naszej wiedzy o świecie. Ale przyczyniłeś się też znacznie do zmniejszenia naszego bezpieczeństwa, a co jest w końcu na dłuższą metę ważniejsze? Jak często zatrzymywałeś się, aby o tym pomyśleć?
Przez chwilę nauczyciel i uczeń patrzyli w milczeniu na siebie, potem wiedzeni nagłym impulsem ruszyli długim korytarzem oddalając się od Sali Rady, a za nimi podążyła eskorta.
Ten świat nie był przeznaczony dla człowieka. W blasku jaskrawoniebieskiego światła rażącego do bólu oczy długie, szerokie korytarze zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Korytarzami tymi musiały się poruszać nieśmiertelne roboty Diaspar, jednak nigdy przez wieki nie rozbrzmiewało tu echo kroków człowieka.
Było to podziemne miasto — miasto maszyn, bez których Diaspar nie mogłoby istnieć. Kilkaset jardów dalej korytarz kończył się przechodząc w okrągłą salę o średnicy około mili i o stropie podpartym potężnymi filarami, które musiały również dźwigać niewyobrażalny ciężar Centrum Energetycznego. Tutaj, zgodnie z tym, co mówiły mapy, Centralny Komputer wiecznie czuwał nad losem Diaspar.
Sala przerastała swym ogromem wszelkie wyobrażenia Alvina — ale gdzie był Komputer? Spodziewał się ujrzeć pojedynczą wielką maszynę, chociaż wiedział, że to było naiwne. Kolosalna, ale niezrozumiała panorama, jaka się pod nim roztoczyła, sprawiła, iż zatrzymał się w zachwycie i niepewności.
Korytarz, którym tu dotarli, kończył się wysoko w ścianie sali — prawdopodobnie największej groty ze zbudowanych kiedykolwiek przez człowieka — a do odległej podłogi prowadziły opadające na obie strony długie rampy. Całą tę jaskrawo oświetloną przestrzeń wypełniały setki białych budowli, tak niewiele przypominających maszyny, że Alvin miał przez chwilę wrażenie, że patrzy na podziemne miasto. Nigdzie nie dostrzegał tego, czego się spodziewał — znajomego metalicznego połysku, który od zarania dziejów Człowiek nauczył się kojarzyć sobie ze swymi sługami.
Było to ostatnie stadium ewolucji niemal tak długiej, jak ewolucja Człowieka. Jej początki zagubiły się w pomroce Wieków Zarania, kiedy to ludzkość po raz pierwszy nauczyła się wykorzystywać energię i rozsyłała po świecie swe hałaśliwe silniki. Para, woda, wiatr — wszystko to użytkowano przez krótką chwilę, a potem zarzucono. Przez wieki napędzała świat energia materii, aż wreszcie i ona została wyparta, a z każdą zmianą zapominano o starych maszynach, a ich miejsce zajmowały nowe. Bardzo powoli, przez tysiące lat, dążono do maszyny doskonałej — ideału, który był niegdyś marzeniem, potem odległym projektem i w końcu stał się rzeczywistością. Idealna maszyna nie mogła zawierać części ruchomych.
Mieli przed sobą skrajny przykład tego ideału. Jego zbudowanie zajęło Człowiekowi ponad sto milionów lat i kiedy wreszcie go zbudował, odwrócił się od niego na zawsze plecami. Maszyna osiągnęła ostateczność i od tej chwili mogła służyć mu, trwać wiecznie.
Alvin nie próbował już dojść, który z tych kopulastych białych tworów jest Centralnym Komputerem. Wiedział, że stanowią go wszystkie — i że rozciąga się on daleko poza tę salę, włączając w to inne, niezliczone maszyny w Diaspar, czy to ruchome, czy nieruchome. Chociaż jego mózg stanowiło wiele miliardów komórek upakowanych w przestrzeni o średnicy nie przekraczającej kilku cali, to fizyczne elementy Centralnego Komputera rozsiane były po całym Diaspar. W tej sali mógł się znajdować sam system przełączający, za pośrednictwem którego wszystkie rozproszone jednostki były w stanie utrzymywać ze sobą stały kontakt.
Niepewny, w którą stronę się zwrócić, Alvin zszedł łagodnie opadającą rampą, a później ruszył cichą areną. Centralny Komputer musiał wiedzieć o jego obecności, tak jak wiedział o wszystkim, co działo się w Diaspar. Pozostawało mu tylko czekać na jego instrukcje.
Znajomy już, ale wciąż wzbudzający uczucie czci głos był tak cichy i rozległ się tak blisko jego ucha, że nie przypuszczał nawet, że słyszy go jego eskorta.
— Zejdź na dół rampą po twojej lewej ręce — powiedział. — Stamtąd pokieruję twoimi krokami.
Alvin ruszył wolno pochyłością, a robot, unosząc się nad podłogą, podążał za nim. Jeserac i strażnicy pozostali z tyhl. Alvin zastanawiał się, czy odebrali rozkaz pozostania tutaj, czy też sami zdecydowali, że mogą go obserwować z miejsca, w którym stali, i nie trudzić się schodzeniem na dół. A może doszli już tak blisko centralnej świątyni Diaspar, że dalej nie ważyli się pójść…?
U stóp rampy cichy głos kazał Alvinowi zmienić kierunek marszu i skierował go w aleję śpiących, tytanicznych tworów. Zanim dotarł do celu, głos przemówił doń jeszcze trzy razy. Maszyna, przed którą stanął, była mniejsza od większości jej towarzyszek, ale i tak czuł się przy niej jak karzełek. Pięć rozciągających się w poziomie kondygnacji sprawiało wrażenie jakiegoś przycupniętego zwierzęcia i patrząc to na nią, to na swojego robota Alviń stwierdził, o dziwo, że oboje byli tworami tej samej ewolucji i oboje można było opisać tymi samymi słowami.
Na wysokości trzech stóp nad posadzką, przez całą długość maszyny, biegła płyta z przezroczystego materiału. Alvin przycisnął czoło do gładkiej, dziwnie ciepłej tafli i zajrzał do wnętrza. Z początku nie widział nic, potem, osłaniając dłonią oczy, zaczął rozróżniać tysiące blado świecących punkcików zawieszonych w nicości. Układały się w trójwymiarową kratownicę tak dlań obcą i niezrozumiałą, jak obce i niezrozumiałe musiały być gwiazdy dla starożytnego człowieka. Chociaż, zapominając o upływie czasu, patrzył na nie przez wiele minut, barwne światełka ani drgnęły ze swych miejsc i nie zmieniły swej jasności.
Alvin uświadomił sobie, że gdyby mógł zajrzeć w swój mózg, to to, co by tam zobaczył, byłoby dla niego równie niezrozumiałe. Maszyna wydała mu się bezwładna i nieruchoma, ponieważ nie mógł widzieć jej myśli.
Po raz pierwszy zaczął sobie mgliście zdawać sprawę z potęgi sił utrzymujących miasto. Dotąd akceptował bez żadnych pytań cud syntetyzerów, które wiek po wieku dostarczały Diaspar wszystkiego, czego potrzebowało. Tysiące razy obserwował ten akt tworzenia, rzadko zastanawiając się nad tym, że gdzieś musi istnieć prototyp tego, co na jego oczach przychodziło na świat.
Świat przeszedł długą drogę od czasu, kiedy pierwsi jaskiniowcy, godzina po godzinie, wyciosywali cierpliwie groty do swych strzał z opornego kamienia…
Alvin, nie śmiać się odezwać, czekał na jakiś znak. Zastanawiał się, w jaki sposób Centralny Komputer uświadamia sobie jego obecność i jak może go widzieć i słyszeć. Nie dostrzegał nigdzie śladu organów czujnikowych, siatek detekcyjnych, ekranów czy kryształowych oczu, za pośred nictwem których roboty zwykle zdobywały wiedzę o otaczającym je świecie.
— Z czym przychodzisz? — rozległ się w jego uchu cichy głos.
Trudno było rozmawiać z czymś, co wypełniało całą przestrzeń wokół niego. Słowa Alvina zdawały się zamierać natychmiast po ich wypowiedzeniu.
— Kim jestem? — spytał.
Wiedział, jaką otrzymałby odpowiedź, gdyby zadał to pytanie jednej z maszyn informacyjnych w mieście. Często przecież to robił i zawsze odpowiadały mu: „Jesteś człowiekiem”. Ale teraz stał przed inteligencją zupełnie innego rzędu i precyzja formułowania pytań nie miała tutaj sensu. Centralny Komputer będzie i tak wiedział, o co mu chodzi, ale nie oznacza to, że mu odpowie.
Odpowiedź była właśnie taka, jakiej Alvin się obawiał.
— Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Gdybym to uczynił, wyjawiłbym cel, do którego dążyli moi konstruktorzy, a tym samym unieważnił go.
— A zatem moja rola została zaplanowana, gdy budowano miasto?
— Można tak powiedzieć o wszystkich ludziach.
Alvin zawahał się słysząc tę odpowiedź. Było w niej dużo racji; mieszkańców Diaspar zaprojektowano tak samo dokładnie jak maszyny. Fakt, że był Odmiencem, czynił z Alvina osobę w mieście niepospolitą, ale niekoniecznie musiała to być zaleta.
Zdał sobie już sprawę, że nie dowie się niczego więcej, jeśli chodzi o tajemnicę swego pochodzenia. Bezcelowe byłoby usiłowanie przechytrzenia tej ogromnej inteligencji, czy żywienie nadziei, że wyjawi ona informację, którą rozkazano jej ukrywać. Nie był to zresztą główny powód jego tutaj wizyty.
Zastanawiając się nad następnym pytaniem spojrzał na robota, którego przywiózł z Lys. Robot, dowiedziawszy się, do czego zmierza Alvin, mógłby zareagować gwałtownie, nie można więc było dopuścić do tego, aby usłyszał on prośbę, z jaką Alvin chciał się zwrócić do Centralnego Komputera.
— Czy możesz roztoczyć strefę ciszy? — spytał Alvin.
W jednej chwili poczuł wytłumienie wszystkich dźwięków, jakie następuje po znalezieniu się w takiej strefie. Głos Komputera, gdy ten przemówił, był teraz dziwnie głuchy i przytłumiony.
— Teraz nikt nas nie słyszy. Możesz mówić, co chcesz.
Alvin zerknął na robota; nie ruszył się z miejsca. Być może niczego nie podejrzewał i błędem było posądzanie go o snucie jakichś własnych planów? Może przyszedł za nim z Lys jako wierny, ufny sługa, a w tym przypadku, to co zamierzał właśnie uczynić, wydawało się Alvinowi szczególnie podłym podstępem.
— Musiałeś już słyszeć, jak znalazłem tego robota — zaczął Alvin. — Wszystko wskazuje na to, że dysponuje on zasobem bezcennej wiedzy o przeszłości, sięgającej dni poprzedzających założenie miasta. Może zdołalibyśmy też dowiedzieć się od niego o światach innych niż Ziemia, ponieważ towarzyszył Mistrzowi w jego wędrówkach. Problem w tym, że jego układy mowy zostały zablokowane. Nie wiem, jak skuteczna jest ta blokada, ale proszę cię, abyś ją usunął.
Jego głos brzmiał głucho i pusto, gdyż strefa ciszy pochłaniała każde słowo, zanim wywołało ono echo. Czekał w tej niewidzialnej próżni na odrzucenie lub spełnienie swej prośby.
— Twój rozkaz łączy w sobie dwa problemy — odparł Komputer. — Moralny i techniczny. Ten robot skonstruowany został do wypełniania poleceń określonego człowieka. Jakie mam prawo usuwać założoną przez niego blokadę, gdybym nawet potrafił to uczynić?
Alvin spodziewał się tego pytania i miał na nie przygotowanych kilka odpowiedzi.
— Nie wiemy, jaką dokładnie formę przyjął zakaz Mistrza — odparł. — Jeśli potrafisz nawiązać kontakt z robotem, może zdołasz go przekonać, że okoliczności, w których założono blokadę, uległy teraz zmianie. — To zależy całkowicie od rodzaju blokady — padła odpowiedź. — Możliwe jest założenie blokady, która spowoduje, że w przypadku próby jej usunięcia zawartość komórek pamięci zostanie automatycznie wymazana. Nie wydaje mi się jednak prawdopodobne, żeby Mistrz dysponował wystarczającymi umiejętnościami do jej założenia. Operacja ta wymaga zastosowania specjalistycznych metod. Zapytam twojej maszyny, czy w jej jednostkach pamięci założone zostały układy kasujące.
— Przypuśćmy jednak — wtrącił zaniepokojony Alvin — że samo pytanie o istnienie układów kasujących spowoduje wymazanie pamięci?
— Istnieje standardowa procedura stosowana w takich przypadkach i według niej będę postępował. Wydam maszynie instrukcje pomocnicze, nakazujące jej zignorowanie mego pytania, jeśli odpowiedź na nie brzmi twierdząco. Służą one do wprowadzania maszyny w stan paradoksu logicznego, polegającego na tym, że niezależnie od tego, czy odpowie na moje pytanie, czy pominie je milczeniem, będzie zmuszona do nieusłuchania swych instrukcji wewnętrznych. W ten sposób, dla ochrony siebie samych, działają wszystkie roboty. Kasują po prostu swoje układy wejściowe i zachowują się tak, jakby nie zostało zadane żadne pytanie.
Alvin zawstydził się swego pytania, ale teraz miał przynajmniej pewność, że Centralny Komputer jest w pełni przygotowany na radzenie sobie z wszelkimi pułapkami, które mogły się kryć w jednostkach pamięci robota. Alvin nie chciał oglądać swej maszyny zredukowanej do poziomu kupy złomu; wolałby raczej odstawić ją z powrotem do Shalmirane z nietkniętymi jej tajemnicami.
Czekał cierpliwie na rezultat milczącego dialogu tych dwóch intelektów, dwóch umysłów, z których każdy stworzony został przez geniusz ludzki w dawno przebrzmiałym, złotym wieku jego największych osiągnięć. I obydwa znajdowały się teraz poza zakresem pojmowania jakiegokolwiek żyjącego człowieka.
Wiele minut później znowu rozległ się głuchy, bezbarwny głos Centralnego Komputera. — Nawiązałem częściowy kontakt — powiedział. — Rozpoznałem rodzaj blokady i wydaje mi się, iż wiem, dlaczego została założona. Tylko w jeden sposób można ją usunąć. Ten robot nie przemówi, dopóki na Ziemię nie przybędą Wielcy.
— Ależ to nonsens! — zaprotestował Alvin. — Ten drugi wyznawca Mistrza również w nich wierzył i starał się nam wyjaśnić, kim oni są. Był to przeważnie bełkot. Wielcy nigdy nie istnieli i nigdy nie będą istnieć.
To był chyba zupełny impas i Alvin poczuł bezsilne zniechęcenie. Drogę do prawdy zagradzało mu życzenie człowieka, który był szalony i który umarł ponad sto milionów lat temu.
— Być może masz rację twierdząc, że oni nigdy nie istnieli — powiedział Centralny Komputer — ale to nie znaczy, że Wielcy nigdy nie będą istnieć.
Zapadła długa chwila ciszy. Alvin rozważał znaczenie tej ostatniej uwagi, a umysły dwóch maszyn weszły znowu w delikatny kontakt. I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, znalazł się znowu w Shalmirane.