124915.fb2 Miasto i gwiazdy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Miasto i gwiazdy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Rozdział 17

Było takie, jakim je widział ostatnio: wielka ebonitowa niecka spijająca słoneczne światło i nie odbijająca żadnych promieni. Stał wśród ruin fortecy patrząc na jezioro, którego nieruchoma fala wskazywała, że gigantyczny polip nie jest już zorganizowaną istotą rozumną, lecz tylko rozproszoną ławicą drobnoustrojów.

Obok niego unosił się wciąż robot, ale po Hilvarze nie było śladu. Nie miał czasu zastanawiać się, co to znaczy, ani martwić się nieobecnością przyjaciela, ponieważ niemal od razu wydarzyło się coś tak fantastycznego, że wyparło z jego mózgu wszelkie inne myśli.

Niebo zaczęło pękać na dwoje. Wąski zrazu, sięgający od horyzontu po zenit, klin ciemności rozszerzał się powoli, jak gdyby do wszechświata włamywały się noc i chaos.

Klin rozszerzał się nieubłaganie, dopóki nie pokrył ćwierci nieba. Pomimo swej znajomości astronomii Alvin nie mógł się oprzeć przytłaczającemu wrażeniu, że on i jego świat znajdują się pod przezroczystą kopułą — i że teraz coś się przez nią przebija od zewnątrz.

Klin nocy przestał rosnąć. Siły, które go wytworzyły, zaglądały teraz do odkrytego świata zabawki naradzając się może między sobą, czy jest ona warta ich uwagi. Alvin nie odczuwał ani niepokoju, ani przerażenia pod tą kosmiczną obserwacją. Wiedział, że stoi oko w oko z potęgą i mądrością, przed którą człowiek może odczuwać cześć, ale nigdy strach. I nagle zdecydowali się — poświęcą trochę ze swej wieczności Ziemi i jej mieszkańcom. Przybywali przez okno, które wybili w niebie.

Niczym iskry z jakiejś niebieskiej kuźni sypali się w dół. Przybywali coraz to tłumniej i tłumniej, aż w końcu z niebios walił wodospad ognia i docierając do powierzchni Ziemi rozpryskiwał się w kałużach płynnego światła. Alvin nie potrzebował słów, które brzmiały w jego uszach jak błogosławieństwo, żeby wiedzieć.

— „Wielcy przybyli”.

Ogień dosięgnął go, ale nie sparzył. Był wszędzie, wypełniając złotym blaskiem wielką misę Shalmirane. Patrząc z zachwytem na rozgrywającą się na jego oczach scenę, Alvin zauważył, że nie był to bezpostaciowy potop światła. Ten blask miał kształt i strukturę. Zaczął rozkładać się na rozróżnialne formy, które zbierały się, aby utworzyć oddzielne ogniste wiry. Wiry te obracały się coraz szybciej wokół swoich osi, a ich środki wznosiły się w górę tworząc kolumny, w których Alvin dostrzegał tajemnicze, efemeryczne kształty. Z tych jarzących się totemowych słupów dochodziły cichutkie tony muzyki, nieskończenie odległej i hipnotycznie słodkiej.

— „Wielcy przybyli”.

Tym razem Alvin usłyszał odpowiedź:

— Słudzy Mistrza witają Was. Czekaliśmy na Wasze przybycie.

Słysząc te słowa Alvin pojął, że blokada została przełamana. I w tym samym momencie zniknęło Shalmirane i jego dziwni goście i stał znowu przed Centralnym Komputerem w podziemiach Diaspar.

To wszystko była iluzja, iluzja nie bardziej realna niż fantastyczny świat Sag, w którym w młodości spędził tyle godzin. Ale jak została stworzona? Skąd brały się te dziwne obrazy, które oglądał?

— To nie był zwyczajny problem — rozległ się cichy głos Centralnego Komputera. — Wiedziałem, że robot musi mieć w swym mózgu zakodowaną jakąś koncepcję Wielkich. Gdybym mógł doprowadzić do tego, że wrażenia zmysłowe, które odbierze, pokryją się z tym obrazem, reszta byłaby sprawą prostą.

— I jak tego dokonałeś?

— Przede wszystkim pytając robota, jak wyglądają Wielcy, a potem korzystając ze wzoru utrwalonego w jego pamięci. Był on bardzo niekompletny i sporo musiałem improwizować. Raz czy dwa obraz, który stworzyłem, sporo odbiegał od koncepcji robota, ale kiedy do tego dochodziło, czułem rosnące zakłopotanie maszyny i dokonywałem modyfikacji, zanim zaczęła coś podejrzewać. W tej chwili mogę już nawiązać pełny kontakt z jego mózgiem. Nie jest już szalony; odpowie na każde twoje pytanie.

Alvin był wciąż oszołomiony i nie starał się nawet zrozumieć wyjaśnień Centralnego Komputera. Nieważne; cud terapii dobiegł końca i drzwi prowadzące do wiedzy stały przed nim otworem.

Nagle przypomniał sobie ostrzeżenie Centralnego Komputera i spytał z niepokojem:

— A co z obiekcjami natury moralnej, jakie miałeś w związku z odwołaniem rozkazów Mistrza?

— Odkryłem, dlaczego zostały wydane. Kiedy zapoznasz się szczegółowo z historią życia tego człowieka, co możesz uczynić zaraz, przekonasz się, że twierdził on, jakoby dokonał wielu cudów. Jego wyznawcy wierzyli w to i ich wiara dodawała mu sił. Ale, oczywiście, wszystkie te cuda miały jakieś proste wyjaśnienie, o ile w ogóle miały miejsce. Dziwi mnie, że skądinąd inteligentne istoty dawały się w ten sposób oszukiwać.

— A więc Mistrz był oszustem?

— Nie; to nie jest takie proste. Gdyby był zwykłym szarlatanem, nie osiągnąłby nigdy takiego sukcesu, a jego ruch nie przetrwałby tak długo. On był uczciwym człowiekiem i wiele z tego, czego nauczał, było prawdziwe i mądre. Na koniec sam uwierzył w dokonywane przez siebie cuda, ale wiedział, że istnieje jeden świadek, który może dowieść błędności jego twierdzeń. Robot znał wszystkie jego tajemnice; był jego rzecznikiem i przyjacielem, gdyby jednak zbytnio przyciśnięto go do muru, mógł zniszczyć fun dament, na którym opierała się potęga Mistrza. Rozkazał mu więc pod żadnym pozorem nie wyjawiać swoich wspomnień, aż do ostatniego dnia wszechświata, kiedy to przybędą Wielcy. Trudno uwierzyć, że w jednym człowieku mogła istnieć taka mieszanina fałszu i szczerości, ale tak właśnie było.

Alvin był ciekaw, co czuje robot po ucieczce ze swej trwającej od niepamiętnych czasów niewoli. Była to chyba wystarczająco skomplikowana maszyna, aby rozumieć takie emocje jak uraza. Może był teraz zły na Mistrza, że ten uczynił go niewolnikiem, a równie dobrze zły na Alvina i Centralny Komputer za podstępne przywrócenie mu wolności.

Strefa ciszy zniknęła. Nadeszła wreszcie chwila, na którą tak czekał Alvin. Zwrócił się do robota i zadał mu pytanie, które prześladowało go od czasu wysłuchania opowieści o dziejach Mistrza.

I robot odpowiedział.

Jeserac i strażnicy czekali cierpliwie u szczytu rampy, kiedy Alvin tam wreszcie dotarł.

Chociaż w drodze powrotnej do Sali Rady Jeserac próbował wypytywać Alvina, nie dowiedział się niczego o jego rozmowie z Centralnym Komputerem. Ze strony Alvina nie była to jedynie dyskrecja; był jeszcze zbyt oczarowany tym, co widział, zbyt oszołomiony sukcesem, aby nawiązać rozmowę na jakikolwiek temat. Jeserac zebrał całą swoją cierpliwość i miał nadzieję, że Alvin otrząśnie się niedługo z tego transu.

Alvin był całkowicie zatopiony w myślach i nie zwracał uwagi na otoczenie. Jakie to dziwne, myślał, że wszystko, co mu się do tej pory przytrafiło, prowadziło właśnie do tej chwili. Od kiedy spotkał Khedrona, wypadki zdawały się toczyć automatycznie ku z góry określonemu celowi. Monitory, Lys, Shalmirane… Na każdym z tych etapów mógł zawrócić lub czegoś nie zauważyć, jednak coś popychało go naprzód. Czy był panem swego losu, czy też to Los wybrał właśnie jego? Może chodziło tu po prostu o kwestię prawdopodobieństwa, o działanie praw przypadku. Ścieżkę, po której kroczył, mógł odnaleźć każdy człowiek i w przyszłości jego poprzednicy musieli dojść po niej niemal tak samo daleko. Na przykład ci wcześniejsi Odmieńcy… co się z nimi stało? Być może to on pierwszy miał szczęście.

Przez całą drogę powrotną do Sali Rady Alvin nawiązywał coraz bliższy kontakt z maszyną, którą uwolnił z wiekowej niewoli. Zawsze odbierała jego myśli, ale przedtem nigdy nie był pewien, czy posłucha rozkazów, które jej wydawał. Teraz nie dręczyła go już ta niepewność; mógł z nią rozmawiać jak z człowiekiem, ale ponieważ nie byli sami, poinstruował robota, aby nie odzywał się głośno, ale po prostu przesyłał mu obrazy myślowe, które potrafi zrozumieć.

Rzut oka na twarze członków Rady powiedział AMnowi, co postanowili. Słuchając werdyktu wygłaszanego przez Przewodniczącego nie był ani zdziwiony, ani rozczarowany i nie okazywał żadnych emocji.

— Alvinie — zaczął Przewodniczący — rozważyliśmy z wielką uwagą sytuację, jaka powstała w następstwie twojego odkrycia, i podjęliśmy jednomyślnie następującą decyzję. Ponieważ nikt nie życzy sobie wprowadzania żadnych zmian w naszym stylu życia i ponieważ tylko raz na wiele milionów lat przychodzi na świat ktoś, kto jest zdolny do opuszczenia Diaspar, nawet jeśli istnieją ku temu możliwości, system tuneli do Lys jest niepotrzebny i może stanowić dla nas zagrożenie. Wejście do Sali Ruchomych Dróg zostało zatem zamknięte i opieczętowane.

Co więcej, ze względu na możliwość istnienia innych dróg wydostania się z miasta, podjęte zostanie przeszukiwanie jednostek pamięci Monitorów. To przeszukiwanie już się rozpoczęło.

Zastanawialiśmy się też, jakie działania należy podjąć względem twojej osoby. Z uwagi na twój młody wiek i szczególne okoliczności twojego pochodzenia panuje ogólne odczucie, że nie można cię potępiać za to, czego się dopuściłeś. Poza tym ujawniając potencjalne niebezpieczeństwo zagrażające naszemu porządkowi publicznemu, oddałeś miastu przysługę i odnotowujemy nasze zadowolenie z tego faktu.

Po sali rozszedł się pomruk aplauzu i na twarzach Radnych odmalował się wyraz zadowolenia z dobrze spełnionego obowiązku. Szybko zażegnali trudną sytuację, uniknęli konieczności ukarania Alvina i teraz mogli spokojnie rozejść się do domów.

Przewodniczący spojrzał na Alvina; być może spodziewał się, że Alvin okaże wdzięczność i wyrazi Radzie swe uznanie za tak łagodne potraktowanie.

Rozczarował się.

— Czy mogę zadać jedno pytanie? — spytał uprzejmie Alvin.

— Oczywiście.

— Zakładam, że Centralny Komputer poparł wasze postanowienia?

Pytanie wywołało pewne zaskoczenie i odpowiedź nie padła od razu.

— Naturalnie, że konsultowaliśmy się z Centralnym Komputerem. Powiedział nam, żebyśmy kierowali się własnym sądem.

Alvin spodziewał się tego. Centralny Komputer konferował z Radą w tej samej chwili, kiedy rozmawiał z nim — w tej samej zresztą chwili zajmował się milionami innych spraw w Diaspar. Wiedział przecież, tak samo jak Alvin, że jakąkolwiek decyzję podejmie Rada, nie będzie ona miała żadnego znaczenia. Przyszłość wymknęła się Radzie spod kontroli w tym samym momencie, gdy w beztroskiej ignorancji zadecydowała, iż kryzys został pomyślnie zażegnany.

Alvin nie odczuwał wyższości spoglądając na tych zadufanych starców, uważających się za władców Diaspar. Widział rzeczywistego władcę miasta i rozmawiał z nim w grobowej ciszy jego jasnego podziemnego świata.

Wychodząc z Sali Rady zastanawiał się, czy zdziwiło ich jego ciche pogodzenie się z losem, brak z jego strony oburzenia na wieść o zamknięciu drogi do Lys. Strażnicy już mu nie towarzyszyli; nie był już pod obserwacją, przynajmniej jawną. Z Sali Rady wyszedł za nim tylko Jeserac.

— No cóż, Alvinie — powiedział, gdy znaleźli się na korytarzu. — Dobrze się zachowałeś. Co teraz zamierzasz? Alvin uśmiechnął się.

— Wiem, że coś podejrzewasz; jeśli pójdziesz ze mną, pokażę ci, dlaczego podziemna droga do Lys nie ma już znaczenia. Chcę zrobić pewien eksperyment; niczym ci to nie grozi, ale może ci się nie spodobać.

— Dobrze. Wciąż jestem uważany za twego nauczyciela, ale wygląda na to, że role się teraz odwróciły. Dokąd mnie zabierasz?

— Idziemy do Wieży Loranne, skąd zamierzam ci pokazać świat poza murami Diaspar.

Jeserac zbladł, ale nic nie powiedział. Jakby nie ufając swoim słowom, skinął sztywno głową i wszedł za AMnem na gładką, błyszczącą nawierzchnię ruchomego chodnika.

Gdy podążali tunelem, w którym wiecznie wiał w stronę Diaspar zimny wiatr, Jeserac nie okazywał strachu. Tunel zmienił się teraz; kamiennej kraty, która zagradzała drogę do świata zewnętrznego, nie było. Nie służyła żadnym celom konstrukcyjnym i na żądanie Alvina Centralny Komputer usunął ją bez żadnych komentarzy. Później może wydać Monitorom instrukcje, aby odtworzyły kratę z powrotem, ale w tej chwili tunel, którego wylot znajdował się w pionowym, zewnętrznym murze miasta, stał otworem nie zagrodzony i nie strzeżony.

Jeserac, dopóki nie doszedł do końca szybu wentylacyjnego, nie zdawał sobie sprawy, że przed nim rozciąga się świat zewnętrzny. Wpatrywał się w rosnący krąg nieba i jego kroki stawały się coraz bardziej niepewne i wolniejsze, aż wreszcie zatrzymał się Alvin pamiętał, że w tym samym miejscu zatrzymała się, a potem uciekła Alystra, i był ciekaw, czym zdoła nakłonić Jeseraca, aby ten poszedł dalej.

— Proszę cię tylko, abyś popatrzył — błagał — a nie opuszczał miasto. Na pewno potrafisz to zrobić! Jeserac, w odróżnieniu od Khedrona, nie był tchórzem. Alvin przygotował się na zwalczenie jego oporu, ale były to wysiłki rozpaczliwe. Czuł się niemal tak samo wyczerpany, jak starzec, kiedy wreszcie udało mu się dociągnąć Jeseraca do miejsca, z którego mógł widzieć całą połać pustyni.

Gdy się tam znaleźli, zainteresowanie i dziwne piękno widoku tak obcego w porównaniu ze wszystkim, co Jeserac znał z tej, czy z którejkolwiek ze swoich poprzednich egzystencji, zdało się przełamać jego obawę. Był wprost zafascynowany ogromną perspektywą falistych piaskowych wydm i odległych, starożytnych wzgórz. Nastało późne popołudnie i za chwilę całą krainę miała okryć swym płaszczem noc, która nigdy nie nawiedzała Diaspar.

— Prosiłem cię, żebyś tu przyszedł — powiedział szybko Alvin, z trudem opanowując niecierpliwość — ponieważ uważam, że zasłużyłeś sobie bardziej niż ktokolwiek na zobaczenie, do czego doprowadziły mnie moje podróże. Chciałem, żebyś zobaczył pustynię, i chcę, żebyś był naocznym świadkiem, przez którego Rada dowie się, co uczyniłem.

Jak już mówiłem Radzie, przywiozłem tego robota z Lys w nadziei, że Centralny Komputer zdoła usunąć blokadę nałożoną na jego pamięć przez człowieka zwanego Mistrzem. Dzięki podstępowi, którego nadal nie w pełni rozumiem, Komputer dokonał tego. Mam teraz dostęp do wszystkiego, co w swej pamięci przechowuje ta maszyna, jak również mogę korzystać z jej specjalnych funkcji, do spełniania których ją zaprogramowano. Teraz zamierzam wykorzystać jedną z nich. Patrz.

Na bezdźwięczny rozkaz, którego treści Jeserac mógł się tylko domyślać, robot wyleciał z tunelu, nabrał szybkości i po kilku sekundach był tylko odległą iskierką, połyskującą w promieniach zachodzącego słońca. Leciał nisko nad pustynią, nad krzyżującymi się niczym zastygłe fale piaskowymi wydmami. Jeserac odniósł wrażenie, że robot czegoś szuka — chociaż czego, nie miał pojęcia.

Nagle błyszczący punkcik wzbił się w górę i zawisł tysiąc stóp nad ziemią. W tym samym momencie Alvin westchnął z ulgą. Zerknął na Jeseraca, jakby chciał powiedzieć: „To jest to!”

Z początku, nie wiedząc, czego się spodziewać, Jeserac nie dostrzegał żadnej zmiany. Potem, nie wierząc własnym oczom, zauważył, że z powierzchni pustym unosi się z wolna obłok pyłu.

Nie ma nic bardziej przerażającego, niż ruch tam, gdzie nie powinno być żadnego ruchu, ale gdy piaskowe wydmy zaczęły się rozsuwać, Jeserac nie odczuwał ani strachu, ani zdziwienia. Pod powierzchnią pustyni coś się szamotało, jak olbrzym zbudzony ze snu, i nagle do uszu Jeseraca dotarł huk rozstępującej się ziemi i zgrzyt rozrywanych niewiarygodnymi siłami skał. Raptem w niebo wystrzelił gejzer piasku sięgający stu stóp i ziemia zniknęła z oczu.

Pył powoli osiadał na ranie wydartej w powierzchni pustyni, ale Jeserac z Alvinem ani na chwilę nie odrywali oczu od nieba, na tle którego jeszcze przed chwilą unosił się tylko nieruchomy robot. Jeserac zrozumiał, dlaczego decyzja Rady nie wywarła na Alvinie żadnego wrażenia, dlaczego nie okazał po sobie żadnych wzruszeń, dowiedziawszy się o zamknięciu podziemnej drogi do Lys.

Pokrywa ziemi i skał zamazywała kształty, nie mogła jednak ukryć całkowicie dumnych linii statku unoszącego się wciąż z wyrwy w pustyni. Na oczach Jeseraca statek zaczął się obracać dziobem ku nim, aż w końcu jego zarys stał się kołem; potem bardzo powoli to koło zaczęło rosnąć.

Alvin zaczął mówić bardzo szybko, jakby miał mało czasu.

— Ten robot skonstruowany został do towarzyszenia i służenia Mistrzowi, ale przede wszystkim do pilotowania tego statku. Mistrz, zanim przybył do Lys, wylądował w Porcie Diaspar, który leży teraz pogrzebany pod tymi piaskami. Już wtedy musiał być rzadko wykorzystywany; przypuszczam, że statek Mistrza był jednym z ostatnich, jakie dotarły do Ziemi. Przed wyruszeniem do Shalmirane Mistrz mieszkał przez jakiś czas w Diaspar; miasto musiało jeszcze w tamtych czasach stać otworem. Ale nigdy już nie potrzebował swego statku i ten przez całe wieki czekał tam, pod piaskami. Podobnie, jak samo Diaspar, jak ten robot — jak wszystko, co dawni konstruktorzy uznali za rzeczywiście ważne — był chroniony przez własne układy wieczności. Dopóki miał źródło zasilania, nie mógł się zużyć ani zostać zniszczony; obraz przechowywany w jego komórkach pamięci nigdy nie zblaknie, a ten obraz kontroluje jego strukturę fizyczną.

Statek, pilotowany przez robota, był już bardzo blisko wieży. Miał około stu stóp długości, a dziób i rufa były ostro zakończone. Wyglądało na to, że nie ma żadnych iluminatorów ani otworów wejściowych, chociaż mogła je zakrywać gruba warstwa ziemi oblepiająca wciąż kadłub.

Fragment burty odchylił się nagle na bok i obaj obsypani zostali pyłem. Jeserac dostrzegł przez mgnienie oka małe, puste pomieszczenie, a w jego przeciwległej ścianie drugie drzwi. Statek unosił się teraz o stopę od wylotu szybu wentylacyjnego, do którego zbliżał się ostrożnie, jak czujna, żywa istota.

— Do zobaczenia — powiedział Alvin. — Nie mogę wrócić do Diaspar, żeby pożegnać się z przyjaciółmi; zrób to, proszę, w moim imieniu. Powiedz Eristonowi i Etanii, że chyba niedługo wrócę; a jeśli nie, to jestem im wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobili. I jestem też wdzięczny tobie, chociaż może nie pochwalasz sposobu, w jaki wykorzystuję uzyskane od ciebie informacje.

A co do Rady — powiedz jej, że drogi raz otwartej nie można, ot, tak po prostu, zamknąć wydaniem zakazu.

Statek był teraz tylko ciemną plamą na tle nieba i nagle Jeserac stracił go zupełnie z oczu. Nie widział nawet, jak odlatuje, ale wtem z nieba doleciało echo najbardziej wprawiającego w podziw dźwięku kiedykolwiek spowodowanego przez Człowieka — długotrwały grzmot powietrza wdzierającego się mila za milą do tunelu próżni wydrążonego nagle w przestworzach.

Chociaż nad pustynią zamarły już ostatnie echa, Jeserac ani drgnął. Myślał o chłopcu, który odszedł — bo dla Jeseraca Alvin na zawsze pozostanie dzieckiem, tym jedynym dzieckiem, jakie pojawiło się w Diaspar od czasu przerwania cyklu narodzin i śmierci. Alvin nigdy nie dorośnie; dla niego cały wszechświat był zabawką, zagadką, którą rozwiązuje się dla własnej przyjemności. Bawiąc się tak, znalazł teraz groźne, niebezpieczne cacko, które może doprowadzić do zagłady tego, co pozostało po cywilizacji ludzkiej. Ale bez względu na skutki, dla niego będzie to nadal gra.

Słońce stało już nisko nad horyzontem i od pustyni wiał chłodny wiatr. Jaserac wciąż czekał, przezwyciężając swój lęk; i nagle, po raz pierwszy w życiu zobaczył gwiazdy.

Rozdział 18

W Diaspar Alvin rzadko oglądał taki luksus jak ten, który roztoczył się przed nim po rozsunięciu się wewnętrznych drzwi śluzy powietrznej. Kimkolwiek Mistrz był, z pewnością nie był ascetą. Dopiero po pewnym czasie Alvin uświadomił sobie, że cały ten komfort mógł nie być jedynie próżną ekstrawagancją; ten mały światek musiał Mistrzowi zastępować dom w jego rozlicznych i długotrwałych podróżach międzygwiezdnych.

Nie dostrzegał żadnych urządzeń sterowniczych, ale wielki owalny ekran zajmujący całą ścianę na wprost wejścia świadczył, że nie jest to zwyczajna kabina. Przed ekranem ustawione były półkolem trzy fotele; resztę umeblowania kabiny stanowiły dwa małe stoliki i liczne wyściełane siedzenia, z których część, sądząc po kształtach, nie była przeznaczona dla ludzi.

Usadowiwszy się wygodnie przed ekranem, Alvin rozejrzał się za robotem. Ku jego zdziwieniu robot zniknął; dostrzegł go po paru chwilach wciśniętego w niszę pod półokrągłym sufitem. To on przywiózł Mistrza z kosmosu na Ziemię, a potem, jako wierny sługa, poszedł za nim do Lys. Teraz był gotów do podjęcia swoich dawnych obowiązków, jakby nie istniały te eony, jakie upłynęły od czasu, kiedy wykonywał je po raz ostatni.

Alvin rzucił mu eksperymentalny rozkaz i wielki ekran zamigotał budząc się do życia. Ujrzał przed sobą Wieżę Loranne, dziwnie skróconą i leżącą na boku. Dalsze próby pokazały mu niebo i wielkie połacie pustyni. Ostrość obrazu była doskonała, niemal nienaturalna. Alvin poeksperymentował jeszcze trochę, dopóki nie uzyskał żądanego obrazu; teraz był gotowy do startu.

— Zawieź mnie do Lys. — Rozkaz był prosty, ale jak statek mógł go wykonać, skoro on sam nie miał pojęcia co do kierunku? Nie zastanawiał się nad tym, ale kiedy uświadomił sobie brak precyzji wydanego polecenia, maszyna pędziła już z ogromną prędkością nad pustynią. Wzruszył ramionami, przyjmując do wiadomości fakt, iż ma teraz służących mądrzejszych od siebie.

Trudno było ocenić skalę obrazu przemykającego po ekranie, ale musieli pokonywać wiele mil na minutę. Niedaleko od miasta teren przybrał nagle matowoszarą barwę i Alvin domyślił się, że lecą nad wyschniętym dnem jednego z dawnych oceanów. Kiedyś Diaspar musiało leżeć blisko morza, chociaż nawet w najstarszych dokumentach nie pozostała o tym żadna wzmianka.

Setki mil dalej teren podnosił się stromo i znowu znaleźli się nad pustynią. Raz Alvin zatrzymał statek nad dziwną mozaiką przecinających się linii, prześwitującą nieśmiało spod warstwy piasku. Przez chwilę nie mógł się zorientować, co to jest; potem rozpoznał zarysy ruin jakiegoś zapomnianego miasta. Nie zabawił nad nim długo; myśl, że miliardy ludzi nie pozostawiły po sobie żadnego innego śladu istnienia poza tymi bruzdami w piasku, rozdzierała mu serce.

Gładka krzywizna horyzontu postrzępiła się w końcu, marszcząc w zarysy gór. Znalazł się nad nimi w chwilę po ich zauważeniu. Maszyna zwalniała teraz, zwalniała i opadała ku ziemi wielkim łukiem o promieniu setek mil. I nagle w dole rozpoznał Lys — jego lasy i rzeki tworzące krajobraz o nieporównywalnej piękności. Na wschodzie kraina pogrążona była w cieniu i pokrywające ją jeziora wyglądały jak ciemne plamy nocy. Ale tuż przed wschodem słońca ich wody roztańczyły się i roziskrzyły światłem, mieniąc się barwami, jakich sobie dotąd nawet nie wyobrażał.

Poeksperymentowawszy trochę, Alvin posadził statek na zboczu wzgórza. Sterowanie maszyną było bardzo proste; musiał tylko sygnalizować swoje ogólne polecenia, a szczegółami zajmował się robot, który jak się domyślał, zignorowałby wszelkie rozkazy niebezpieczne lub niemożliwe do wykonania. Alvin był pewien, że nikt nie spostrzegł jego przybycia. Przywiązywał do tego dużą wagę, gdyż nie miał zamiaru wdawać się znowu w wojnę umysłów z Seranis. Nie miał jeszcze skonkretyzowanych planów, ale wolał nie ryzykować, dopóki nie nawiąże przyjaznych stosunków z mieszkańcami Lys. W roli jego ambasadora mógł przecież wystąpić robot, podczas gdy on sam pozostawać będzie pod bezpieczną osłoną statku.

Na drodze do Airlee nie dostrzegł nikogo. Dziwne było siedzieć we wnętrzu statku kosmicznego, podczas gdy w polu widzenia przesuwała się znajoma trasa, a w uszach rozbrzmiewał szum lasu. Nie potrafił jednak jeszcze całkowicie identyfikować się z robotem i wysiłek wkładany w sterowanie nim był wciąż dosyć znaczny.

Kiedy robot dotarł do Airlee, zrobiło się już niemal ciemno i małe domki pływały w sadzawkach padającego z ich okien światła. Maszyna przedostała się nie zauważona aż pod dom Seranis i tam dopiero dostrzegł ją wychodzący od matki Hilvar. Widząc robota zatrzymał się zaskoczony, ale po chwili jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu.

— Witaj, Ahinie — powiedział. — Cieszę się, że wróciłeś. A może wciąż jesteś w Diaspar?

Nie po raz pierwszy Alvin pozazdrościł Hilvarowi szybkości i precyzji myślenia.

— Nie — odpowiedział, dziwiąc się jednocześnie, jak wiernie robot naśladuje jego głos — jestem niedaleko stąd, w pobliżu Airlee, ale na razie wolę tu pozostać.

Hilvar roześmiał się.

— Tak też bym ci radził. Co prawda Seranis ci wybaczyła, ale Zgromadzenie… no cóż, to inna sprawa. Trwa tu teraz konferencja — pierwsza, jaką mamy w Airlee.

— Czy chcesz przez to powiedzieć, że wasi senatorowie przybyli tu osobiście? — spytał Alvin. — Myślałem, że przy waszych zdolnościach telepatycznych takie spotkania są niepotrzebne. — Rzadko się je zwołuje, ale czasami wymaga tego sytuacja. Nie znam dokładnej natury kryzysu, ale trzech senatorów już tu jest, a reszty spodziewamy się niebawem.

Alvin nie mógł powstrzymać uśmiechu na myśl, jak niedawne wypadki w Diaspar znajdują tu swoje odbicie. Gdziekolwiek się ruszył, zdawał się pozostawiać za sobą ślad konsternacji i zaniepokojenia.

— Sądzę, że dobrze by było — powiedział — gdybym mógł porozmawiać z waszym Zgromadzeniem… o ile niczym mi to nie będzie groziło.

— Zjawiając się tu osobiście byłbyś bezpieczny tylko wtedy, gdyby Zgromadzenie obiecało, że nie będzie znowu usiłowało wymazać twoich wspomnień o Lys — ostrzegł go Hilvar. — W przeciwnym przypadku powinieneś raczej pozostać tam, gdzie jesteś. Zaprowadzę do senatorów twojego robota — zdziwią się na jego widok.

Alvin wchodził za Hilvarem do domu z mieszanymi uczuciami rozbawienia i podniecenia. Spotykał się teraz z władcami Lys na równiejszych prawach i chociaż nie miał do nich urazy, przyjemnie było pomyśleć, iż jest teraz panem sytuacji i dysponuje siłami, których sam jeszcze w pełni nie poznał.

Drzwi sali konferencyjnej były zamknięte i upłynęło trochę czasu, zanim zwrócono uwagę na pukanie Hilvara. Umysły senatorów były widocznie tak bardzo zaabsorbowane, że nie reagowali na to, co się wokół działo. Wreszcie ściana rozsunęła się i Alvin szybko wprowadził swego robota do pomieszczenia.

Trzej senatorowie skamienieli na krzesłach, gdy maszyna podpłynęła do nich, ale przez twarz Seranis przemknął tylko krótkotrwały wyraz zaskoczenia. Być może Hilvar już ją uprzedził albo spodziewała się wcześniej czy później powrotu Alvina.

— Dobry wieczór — powiedział Alvin, jak gdyby jego pojawienie się pod postacią zastępcy było najnaturalniejszą rzeczą na świecie. — Zdecydowałem się wrócić.

Ich zaskoczenie na pewno przeszło jego oczekiwania. Pierwszy odzyskał panowanie nad sobą młody senator z siwiejącymi na skroniach włosami. — Jak się tu dostałeś? — wykrztusił. Przyczyna tego zdziwienia była oczywista. Lys, tak samo jak Diaspar, musiało zamknąć podziemną drogę.

— No cóż, przybyłem tu w taki sam sposób, jak poprzednio — powiedział Alvin rozbawiony ich zaskoczeniem.

Dwaj senatorowie spojrzeli zdziwieni na trzeciego, a ten rozłożył bezradnie ręce. Potem młodszy senator, który zwracał się doń przedtem, przemówił znowu:

— Czy nie napotkałeś żadnych… trudności? — spytał.

– Żadnych — odparł Alvin, zdecydowany spotęgować ich zmieszanie. Dostrzegł, że mu się to udało. — Wróciłem — ciągnął — z własnej, nieprzymuszonej woli, gdyż mam dla was pewne ważne wiadomości. Jednak z uwagi na nasze niedawne nieporozumienia pozostaję na razie w ukryciu. Czy obiecacie, że nie będziecie próbowali ponownie ograniczać mojej swobody, jeśli stanę przed wami we własnej osobie?

Przez chwilę panowało milczenie i Alvin dużo by dał, żeby się dowiedzieć, jakie myśli są w tej ciszy wymieniane. Potem głos w imieniu wszystkich zabrała Seranis:

— Nie będziemy już próbowali przejąć nad tobą kontroli — chociaż nie sądzę, aby nam się to udało lepiej niż poprzednio, gdybyśmy nawet chcieli to uczynić.

— Zatem dobrze — powiedział Alvin. — Zjawię się w Airlee tak szybko, jak potrafię.

Zaczekał na powrót robota, wydał maszynie dokładne instrukcje i kazał je sobie powtórzyć. Był całkowicie pewien, że Seranis nie złamie danego słowa, wolał jednak zapewnić sobie drogę odwrotu.

Wyszedł ze statku i śluza powietrzna zamknęła się za nim cicho. W chwilę później rozległ się syk powietrza rozstępującego się przed startującym statkiem. Przez chwilę jeszcze jego czarny cień przesłaniał gwiazdy, potem statek znikł.

Dopiero po jego odlocie Alvin uświadomił sobie, że przeliczył się, i to tak, że jego najlepsze plany mogły się nie powieść. Zapomniał, że zmysły robota były daleko czulsze niż jego i noc była ciemniejsza, niż sądził. Kilka razy gubił drogę i tylko cudem unikał zderzeń z drzewami. W lesie panowały nieprzeniknione ciemności. W pewnej chwili usłyszał trzask łamanych gałązek, jak gdyby coś dużego przedzierało się przez zarośla w jego kierunku. Nagle, na wysokości pasa, ujrzał dwoje wlepionych weń szmaragdowych ślepi. Zawołał cicho i po dłoni przejechał mu niewiarygodnie długi jęzor. Zaraz potem potężne cielsko otarło się czule o jego nogi i oddaliło bezgłośnie. Nie miał pojęcia, co to mogło być.

Między drzewami połyskiwały już światła wioski, ale nie musiał się teraz nimi kierować, bo ścieżka, którą szedł, stała się rzeką niebieskiego ognia. Mech, po którym stąpał, jarzył się i jego stopy pozostawiały ciemne, powoli zanikające ślady. Był to czarowny widok. Alvin zatrzymał się i wyrwał kępkę dziwnego mchu. Jarzyła się przez kilka minut w jego dłoniach, zanim promieniowanie zamarło.

I znowu przed domem powitał go Hilvar, aby po raz drugi zaprowadzić go do Seranis i senatorów. Przywitali go z mieszaniną czujności i niechętnego respektu. Jeśli ciekawi byli, co się stało z robotem, to nie spytali o to.

— Bardzo mi przykro — zaczął Alvin — że musiałem opuścić waszą krainę w tak niegodny sposób. W moim interesie jest, abyście wiedzieli, iż niemal z takim samym trudem uciekłem teraz z Diaspar… Powiedziałem naszej Radzie wszystko o Lys i zrobiłem, co mogłem, żeby ta informacja wywarła na nich korzystne wrażenie. Ale Diaspar nie chce mieć z wami nic wspólnego. Pomimo tego, co o was opowiedziałem, nie chce nawiązywać stosunków z niższą kulturą.

Najbardziej satysfakcjonująca była obserwacja reakcji senatorów i nawet opanowana zwykle Seranis zarumieniła się lekko po tych słowach. Alvin pomyślał sobie, że gdyby chciał ostatecznie poróżnić Lys z Diaspar, zadanie byłoby już na wpół wykonane.

— Dlaczego wróciłeś do Lys? — spytała Seranis.

— Ponieważ chcę udowodnić wam i Diaspar, że popełniacie błąd. — Nie wspomniał o drugiej przyczynie; w Lys żył jego jedyny, prawdziwy przyjaciel, którego mógł być pewien i którego pomocy teraz potrzebował.

Senatorowie wciąż milczeli czekając na jego dalsze słowa i Alvin wiedział, że przez ich oczy i uszy patrzy na niego i słucha go wiele innych niewidocznych inteligencji. Był przedstawicielem Diaspar i całe Lys na podstawie jego słów wyrabiało sobie obraz jego rodzimego świata. To była wielka odpowiedzialność. Zebrał myśli i zaczął mówić.

Wysłuchali go do końca nie przerywając i nie zadając pytań. Kiedy skończył, było już bardzo późno i czuł się bardziej wyczerpany niż kiedykolwiek przedtem. Napięcie i podniecenie tego długiego dnia dały wreszcie o sobie znać i zupełnie niespodziewanie Alvin zasnął.

Obudziwszy się stwierdził, że znajduje się w nieznanym pokoju i minęła dłuższa chwila, zanim uświadomił sobie, iż nie jest już w Diaspar. Cała świadomość powróciła z zimnymi promieniami słońca przenikającymi przez przezroczyste teraz ściany. Leżał na wpół przebudzony przypominając sobie wypadki poprzedniego dnia i zastanawiając się, jakie siły wyzwolił swoim postępowaniem.

Z cichym, melodyjnym dźwiękiem ściany poczęły składać się w górę w sposób tak skomplikowany, że wymykał się oku. Przez powstały w ten sposób otwór wkroczył do pokoju Hilvar patrząc na Alvina z wyrazem na wpół rozbawienia, na wpół powagi na twarzy.

— Teraz, kiedy się już obudziłeś, Alvinie — powiedział — może powiesz mi przynajmniej, co dalej zamierzasz i jak udało ci się tu powrócić. Senatorowie wyszli właśnie, aby obejrzeć podziemną kolej; nie mogą zrozumieć, jak udało ci się nią wrócić. Tamtędy wróciłeś?

Alvin wyskoczył z łóżka i przeciągnął się.

— Może lepiej zawróćmy ich z drogi — rzekł. — Szkoda ich czasu. A co do pytania, które mi zadałeś, to niedługo pokażę ci odpowiedź.

Dogonili senatorów nad jeziorem. Obie grupki przywitały się sztywno. Komitet Śledczy domyślił się, że Alvin wie, dokąd idą, i zmieszało ich nieco to niespodziewane spotka nie. — Przepraszam, że wprowadziłem was w błąd poprzedniego wieczora — powiedział Alvin. — Nie przybyłem do Lys dawną drogą, a więc zamknięcie jej z waszej strony było zupełnie niepotrzebne. Prawdę mówiąc Rada Diaspar również zamknęła ją po naszej stronie z równym brakiem powodzenia.

Twarze senatorów stanowiły przykład zakłopotania, a przez ich mózgi przewijały się, jedna po drugiej, możliwe rozwiązania zagadki.

— Jak więc się tu dostałeś? — spytał najstarszy. W jego oczach pojawiła się iskierka zrozumienia i Alvin był niemal pewien, że ten człowiek domyśla się prawdy. Ciekaw był, czy odebrał też rozkaz, który jego umysł wysłał właśnie w góry. Nie powiedział jednak nic i w milczeniu wskazał na pomocne niebo.

Igła srebrzystego światła poruszająca się z nieprawdopodobną prędkością zatoczyła nad górami łuk, pozostawiając za sobą długi na milę ślad. Zatrzymała się dwadzieścia tysięcy stóp nad Lys. Uczyniła to bez zwalniania, bez stopniowego wyhamowywania kolosalnej prędkości. Zatrzymała się tak nagle, że oko śledziło jeszcze tor jej ruchu przez ćwierć nieboskłonu, zanim mózg zarejestrował ten fakt. Z przestworzy dobiegł potężny grzmot — protest powietrza miażdżonego gwałtownością przelotu statku. W chwilę później sam statek, błyszcząc wspaniale w promieniach słońca, spoczął na zboczu wzgórza odległego o sto jardów.

Trudno było ocenić, kto był bardziej zaskoczony, ale pierwszy przyszedł do siebie Alvin. Gdy szli — niemal biegli — w kierunku statku kosmicznego, Alvin zastanawiał się, czy on zawsze pędzi jak meteoryt. Ta myśl nie dawała mu spokoju, chociaż podczas pierwszej podróży nie odczuwał w ogóle wrażenia ruchu.

Z Hilvarem u boku Alvin stanął w otwartych drzwiach i obejrzał się przez ramię na milczących senatorów. Ciekaw był, co myślą — co myśli całe Lys. Z wyrazu ich twarzy wynikało, że nie są zdolni do jakiegokolwiek myślenia.

— Udaję się do Shalmirane — powiedział Alvin — i za jakąś godzinę wrócę do Airlee. Ale to dopiero początek. To nie jest zwykła maszyna latająca z rodzaju tych, na których ludzie podróżowali nad Ziemią. To jest statek kosmiczny, jeden z najszybszych, jaki kiedykolwiek zbudowano. Jeśli chcecie wiedzieć, gdzie go znalazłem, odpowiedź znajdziecie w Diaspar. Ale będziecie musieli tam pójść, bo Diaspar nigdy nie przyjdzie do was.

Odwrócił się do Hilvara i wskazał gestem drzwi. Hilvar wahał się tylko przez chwilę. Obejrzał się jeszcze raz, aby spojrzeć na znajomy krajobraz, i wszedł do wnętrza.

Senatorowie odprowadzili wzrokiem statek, który poruszając się teraz zupełnie wolno, zniknął na południu. Wtedy siwowłosy, młody człowiek, który prowadził grupę, wzruszył filozoficznie ramionami i zwrócił się do jednego z towarzyszy:

— Ty zawsze sprzeciwiałeś się zmianom, jakie chcieliśmy wprowadzać — powiedział — i jak dotąd stawało na twoim. Ale nie sądzę, aby przyszłość należała do któregokolwiek z naszych społeczeństw. Lys i Diaspar dotarły do końca pewnej ery i musimy zrobić, co w naszej mocy, aby zapoczątkować nową.

— Niestety, masz rację. To jest kryzys i Alvin wiedział, co mówi, kiedy kazał nam udać się do Diaspar. Wiedzą tam teraz o nas, nie ma więc powodu, aby nadal się ukrywać. Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pierwsi skontaktujemy się z naszymi kuzynami — być może będą teraz bardziej chętni do współpracy.

— Ale droga podziemna jest zamknięta z obu stron!

— Możemy ją otworzyć z naszej; nie potrwa długo, zanim Diaspar zrobi to samo.

Umysły senatorów — tych w Airlee i tych rozsianych po całym Lys — rozważyły tę propozycję i bardzo im się ona nie spodobała. Nie widzieli jednak innego rozwiązania.

Ziarno, które posiał Alvin, zaczynało kiełkować szybciej, niż się spodziewał.

Gdy dotarli do Shalmirane, góry pławiły się jeszcze w cieniu. Z ich wysokości, wielka niecka fortecy wyglądała na bardzo małą i wydawało się niemożliwe, że od tego małego ebonitowego kółeczka zależał kiedyś los całej Ziemi. Alvin posadził statek wśród ruin, przy brzegu jeziora, i ogarnął go niewysłowiony, przejmujący do głębi żal. Otworzył śluzę powietrzną i do środka wpełzła cisza tego miejsca. Hilvar, który podczas całego przelotu prawie się nie odzywał, spytał cicho:

— Po co tu wróciliśmy?

Alvin nie odpowiedział, dopóki nie znaleźli się nad brzegiem jeziora. Tam odezwał się:

— Chciałem ci pokazać, jaki jest ten statek. Miałem również nadzieję, że polip już się odrodził. Czuję, że jestem mu coś winien, i chciałem mu pokazać, co odkryłem.

— W takim razie będziesz musiał zaczekać. Za szybko wróciłeś.

Alvin spodziewał się tego; nikła to była szansa i niepowodzenie nie zniechęciło go. Wody jeziora były idealnie gładkie i nie wstrząsał już nimi ten jednostajny rytm, który tak ich zafrapował podczas pierwszej wizyty. Ukląkł na brzegu jeziora i zajrzał w mroczną, zimną toń.

Tu i tam, pod powierzchnią, pływały maleńkie przezroczyste dzwoneczki, ciągnące za sobą warkocze niewidocznych niemal macek. Alvin zanurzył dłoń i wyłowił jeden z nich. Odrzucił go od razu z cichym okrzykiem. Stworzonko użądliło go.

Pewnego dnia — może za lata, może za wieki — te bezrozumne meduzy zbiorą się z powrotem w jedną istotę i wielki polip odrodzi się, a potem powrócą mu wspomnienia i świadomość. Alvin ciekaw był, jak ta istota zareagowałaby na odkrycia, których dokonał; prawda o Mistrzu mogłaby nie być dla niej przyjemna. Poza tym, nie chciałaby może uznać wszystkich tych lat cierpliwego wyczekiwania za czas stracony na próżno.

Czy aby na pewno stracony na próżno? Chociaż stworzenia te oszukano, ich długie czuwanie zostało wreszcie wynagrodzone. Cudem uchroniły przed zapomnieniem wiedzę, która inaczej mogłaby zostać stracona. Teraz mogą wreszcie odpocząć, a ich wiara pójść w ślady milionów innych wyznań, które niegdyś uważały się za wieczne.

Rozdział 19

Alvin z Hilvarem wrócili zamyśleni do statku i teraz forteca była znowu ciemną plamką pośród wzgórz. Kurczyła się szybko, aż w końcu stała się czarnym, pozbawionym powieki okiem, wpatrzonym na zawsze w kosmos, i wkrótce znikła, wtapiając się w rozległą panoramę Lys.

Alvin nie starał się nawet sterować maszyną. Wznosili się wciąż, aż wreszcie całe Lys leżało pod nimi, jak zielona wyspa pośród brunatnożółtego morza. Nigdy przedtem Alvin nie był tak wysoko; kiedy wznoszenie ustało, zobaczyli w dole całą półkulę Ziemi. Lys było teraz małą, szmaragdową plamką na tle rdzawej pustyni — ale daleko, na krzywiźnie horyzontu, błyszczało coś jakby wielobarwny klejnot. I tak po raz pierwszy Hilvar ujrzał Diaspar.

Długo patrzyli na obracającą się pod nimi Ziemię. Ze wszystkich starożytnych możliwości Człowieka była to na pewno ta, na której utracenie najmniej mógł sobie pozwolić. Alvin pragnąłby pokazać świat, jakim go teraz widział, władcom Lys i Diaspar.

— Hilvarze — odezwał się w końcu — czy uważasz, że to, co robię, jest słuszne?

To pytanie zaskoczyło Hilvara nie podejrzewającego przypływu wątpliwości, które ogarnęły przyjaciela. Nie wiedział przecież nic o spotkaniu Alvina z Centralnym Komputerem i o wpływie, jaki ono nań wywarło.

Trudno było odpowiedzieć na to pytanie od niechcenia; podobnie jak Khedron, choć z mniejszym niż tamten niepokojeni, Hilvar odnosił wrażenie, że się pogrąża. Wsysał go nieubłaganie wir, jaki idąc przez życie zostawiał za sobą Alvin.

— Uważani, że masz rację — odparł powoli. — Nasze ludy wystarczająco długo były rozdzielone. — To była prawda, ale nastrój przygnębienia wciąż nie opuszczał Alvina.

— Martwi mnie jeden problem — podjął Alvin zatroskanym głosem — różnica w długości naszego życia.

Nie powiedział więcej, ale obaj wiedzieli, o czym myśli drugi.

— Ja też się tym martwię — przyznał Hilvar — ale sądzę, że ten problem z czasem się rozwiąże, gdy nasi ludzie poznają się nawzajem. Nie możemy obaj mieć racji — nasze życie może być za krótkie, a wasze z pewnością jest za długie. W końcu znajdzie się jakiś kompromis.

Alvin zamyślił się. To była jedyna nadzieja, ale wieki przejściowe będą trudne. Znowu przypomniał sobie słowa Seranis: „…i on, i ja nie będziemy już żyli od wieków, gdy ty wciąż będziesz jeszcze młodzieńcem”. Bardzo dobrze, przyjmie te warunki. Nawet w Diaspar na wszystkie przyjaźnie kładzie się ten sam cień; to, czy był on odległy o setki czy o miliony lat, robiło w końcu małą różnicę.

Alvin wiedział z pewnością, która mijała się z wszelką logiką, że przyszłość rasy zależy od zmieszania się tych dwóch kultur. W takim przypadku szczęście jednostki było nieważne. Przez chwilę zobaczył ludzkość jako coś więcej niż tylko żywe tło swej egzystencji i bez sprzeciwu przyjął poświęcenie, jakiego wymagał ten wybór.

Pod nimi bez przerwy obracał się świat. Wyczuwając nastrój przyjaciela, Hilvar nie odzywał się, czekając aż Alvin sam przerwie milczenie.

— Kiedy po raz pierwszy opuszczałem Diaspar — powiedział Alvin — nie wiedziałem, co znajdę za jego murami. Lys usatysfakcjonowało mnie od razu, więcej niż usatysfakcjonowało, a jednak teraz wszystko na Ziemi wydaje się takie małe i nieważne. Każde odkrycie, jakiego dokonałem, stwarzało nowe pytania i poszerzało horyzonty. Zastanawiam się, gdzie jest tego kres… Hilvar nigdy nie widział Alvina tak pogrążonego w zadumie i nie chciał mu przerywać tego monologu. Wiele się dowiedział o przyjacielu przez ostatnie kilka minut.

— Robot powiedział mi — ciągnął dalej Alvin — że ten statek może dotrzeć do Siedmiu Słońc w niecały dzień. Sądzisz, że powinienem tam polecieć?

— A czy sądzisz, że mógłbym cię powstrzymać? — odparł spokojnie Hilvar. Alvin uśmiechnął się.

— To żadna odpowiedź — powiedział. — Kto wie, co znajduje się tam, w kosmosie? Nawet gdyby Najeźdźcy opuścili wszechświat, to mogą tam istnieć inne inteligencje nieprzyjazne Człowiekowi.

— A dlaczego miałyby takimi być? — spytał Hilvar. — To jedno z pytań, nad którymi nasi filozofowie rozprawiają od wieków. To nieprawdopodobne, aby prawdziwie inteligentna rasa była nieprzyjazna.

— Ale Najeźdźcy…?

— Oni są zagadką, przyznaję. Jeśli naprawdę byli źli, to do tej pory sami musieli się zniszczyć. A jeśli nawet tego nie uczynili… — Hilvar wskazał na rozciągającą się w dole bezkresną pustynię. — Kiedyś mieliśmy Imperium. Czy mamy teraz coś, czego mogliby pożądać?

Alvin zdziwił się, że ktoś może podzielać jego punkt widzenia.

— Czy tak myślą wszyscy twoi ludzie? — spytał.

— Tylko mniejszość. Przeciętna osoba nie zaprząta tym sobie głowy, ale spytana odpowie prawdopodobnie, że jeśli Najeźdźcy naprawdę chcieliby zniszczyć Ziemię, zrobiliby to już wieki temu. Nie przypuszczam, aby ktoś naprawdę się ich obawiał.

— W Diaspar sprawy wyglądają inaczej — powiedział Alvin. — Moi ludzie są wielkimi tchórzami. Boją się wytknąć nosa poza granice swego miasta i nie wiem, co się stanie, gdy dowiedzą się, iż znalazłem ten statek kosmiczny. Jeserac powiedział już o tym Radzie i ciekaw jestem, jak zareagowała.

— Mogę ci to powiedzieć. Przygotowuje się do przyjęcia pierwszej delagacji z Lys. Seranis właśnie mnie o tym poinformowała.

Alvin spojrzał znowu na ekran. Jednym spojrzeniem mógł ogarnąć odległość dzielącą Lys od Diaspar; chociaż dopiął jednego ze swych celów, to nie wydawało mu się to w tej chwili takie ważne. Był jednak zadowolony. Teraz na pewno skończą się długie wieki sterylnej izolacji.

Wiadomość, że udało się coś, co do niedawna było jego główną misją, odpędziła ostatnie wątpliwości dręczące Alvina. Spełnił swoje zadanie tu, na Ziemi, i to szybciej i lepiej, niż mógł się spodziewać. Stała przed nim otworem droga do przygody, która mogła być jego ostatnią i na pewno będzie największą.

— Czy polecisz ze mną, Hilvarze? — spytał aż za bardzo świadomy, o co prosi. Hilvar rzucił mu twarde spojrzenie.

— Nie ma o czym mówić — powiedział. — Już dobrą godzinę temu poinformowałem Seranis i wszystkich moich przyjaciół, że z tobą odlatuję.

Byli już bardzo wysoko, gdy Alvin wydał robotowi ostatnie instrukcje. Statek zatrzymał się. Ziemia leżała z tysiąc mil pod nimi wypełniając sobą całe niebo. Wyglądała bardzo niegościnnie; Alvin pomyślał sobie, ile statków zatrzymywało się tak na chwilę w przeszłości, by następnie podjąć dalszą podróż.

Nastąpiła dłuższa przerwa, jakby robot sprawdzał urządzenia sterownicze i nie wykorzystywane od wieków układy. Potem rozległ się cichutki dźwięk, pierwszy wydany przez maszynę, od kiedy znajdowała się ona w posiadaniu Alvina. Było to ledwie słyszalne brzęczenie, które zwiększało, oktawa po oktawie, swoją częstotliwość, aż wreszcie ścichło za granicą słyszalności. Nie nastąpiło żadne uczucie zmiany położenia czy przyśpieszenia, ale Alvin zauważył nagle, że po ekranie przesuwają się gwiazdy. Znowu pojawiła się nad nim i przepłynęła Ziemia — po chwili pojawiła się ponownie, ale już w innym miejscu. Statek naprowadzał się na kurs obracając w kosmosie, jak igła kompasu szukająca północy. Przez kilka minut niebo obracało się wokół nich, aż w końcu statek znieruchomiał — wielki pocisk wycelowany w rozgwieżdżoną otchłań.

Pośrodku ekranu widniał tęczowo barwny, wielki pierścień Siedmiu Słońc. Malutka Ziemia była wciąż widoczna jako ciemna plamka granicząca odcieniem ze złotem i purpurą zachodzącego słońca. Działo się teraz coś, co przekraczało wiedzę i doświadczenie Alvina. Czekał zaciskając dłonie na poręczy swego fotela i wpatrując się w Siedem Słońc błyszczących na ekranie. Mijały sekundy.

Nastąpiło szarpnięcie, któremu nie towarzyszył żaden dźwięk i pod wpływem którego wzrok zdawał się tracić ostrość — Ziemia zniknęła, jak gdyby starta gigantyczną dłonią. Byli sam na sam z kosmosem, sam na sam z gwiazdami i dziwnie zmalałym słońcem. Ziemi nie było, tak jakby nie było jej nigdy.

Nastąpiło drugie szarpnięcie i tym razem towarzyszył mu cichy pomruk, jak gdyby dopiero teraz wykorzystywany był pokaźniejszy ułamek mocy generatorów. Przez chwilę wydawało się, że nic się nie dzieje; potem Alvin dostrzegł, że zniknęło nawet słońce, a gwiazdy pełzną powoli ku rufie statku. Zerknął za siebie i nie zobaczył nic. Zatarte przez półkulę nocy zniknęło zupełnie całe niebo za nimi. Patrząc tak przez chwilę zobaczył nurkujące w tę noc gwiazdy, które gasły zaraz, jak iskry wpadające do wody. Statek gnał z szybkością większą niż prędkość światła i Alvin zdał sobie sprawę z tego, że nie znajdują się już w znajomej przestrzeni Ziemi i Słońca.

Kiedy ten nagły, przyprawiający o zawrót głowy wstrząs nastąpił po raz trzeci, serce Alvina niemal przestało bić. Dziwne zamglenie wzroku było teraz niewątpliwe; przez chwilę otoczenie wydawało się zniekształcone nie do poznania. Znaczenie tego zniekształcenia dotarło doń w przebłysku intuicji, którego nie potrafił wyjaśnić: „To nie było złudzenie wzrokowe, to była rzeczywistość”. Przechodząc przez cienką warstewkę Teraźniejszości dostrzegł na mgnienie oka zmiany zachodzące w otaczającej go przestrzeni.

W tej samej chwili pomruk generatorów narósł do ryku, który wstrząsnął całym statkiem — dźwięku tym bardziej poruszającego, że był on pierwszym okrzykiem protestu, jaki Alvin słyszał od tej maszyny. Potem wszystko się urwało i zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Potężne generatory wykonały swe zadanie; nie będą już potrzebne aż do końca podróży. Gwiazdy rozbłyskiwały przed dziobem statku niebieskobiałym światłem, aby po chwili zniknąć w ultrafiolecie. Jednak za sprawą jakiejś magii Nauki lub Natury Siedem Słońc było nadal widocznych, chociaż teraz ich położenie i barwy uległy nieznacznej zmianie. Statek gnał w ich kierunku tunelem ciemności, poza granicą czasu i przestrzeni, z szybkością zbyt olbrzymią, by można ją było objąć umysłem.

Trudno było uwierzyć, że opuszczali teraz Układ Słoneczny z szybkością, która, jeśli nie ulegnie zmianie, wyniesie ich niebawem poprzez jądro Galaktyki w jeszcze większą pustkę poza jej granicami. Ani Alvin, ani Hilvar nie mogli pojąć prawdziwego bezmiaru swej podróży; wielkie sagi o eksploracji kosmosu całkowicie zmieniły spojrzenie Człowieka na wszechświat i nawet teraz, miliony wieków później, starożytne tradycje nie wygasły całkowicie. Istniał kiedyś statek, szeptała legenda, który okrążał kosmos między wschodem a zachodem Słońca. Przy takich prędkościach nic nie znaczyły miliardy mil między gwiazdami. Dla Alvina obecna podróż była niewiele dłuższa, a może i mniej niebezpieczna niż jego pierwszy przelot z Diaspar do Lys.

Hilvar pierwszy wyraził głośno ich myśli.

— Alvinie — zauważył — to niemożliwe, aby ta formacja powstała w sposób naturalny. Alvin skinął głową.

— Ten system nie został być może zbudowany przez Człowieka — powiedział Hilvar — ale musiała go stworzyć inteligencja. Natura nigdy nie uformowałaby tak idealnego koła z gwiazd, które są w dodatku równej jasności. Poza tym w widzialnym kosmosie nie ma nic, co przypominałoby Słońce Centralne.

— Jakiż cel mógł przyświecać budowniczym tych gwiazd?

— Och, przychodzi mi do głowy wiele powodów. Może jest to sygnał dla obcego statku przybywającego do naszego wszechświata, wskazówka, gdzie ma szukał życia. Może oznacza to centrum administracji galaktycznej. Albo może — i wydaje mi się, że to prawdziwe wyjaśnienie — jest to po prostu największe z dzieł sztuki. Ale spekulowanie na ten temat mija się z celem. Za kilka godzin poznamy prawdę.

Poznamy prawdę. Może — pomyślał Alvin, ale ile tej prawdy kiedykolwiek poznamy? Dziwne, że teraz, kiedy opuścił Diaspar, a nawet z niewyobrażalną prędkością samą Ziemię, znowu wracał myślami do tajemnicy swego pochodzenia. Może nie było to jednak takie dziwne. Od chwili kiedy po raz pierwszy przybył do Lys, nauczył się wielu rzeczy, ale do tej pory nie miał czasu na refleksje.

Teraz mógł tylko siedzieć i czekać, jego bezpośrednia przyszłość leżała w rękach cudownej maszyny — na pewno jednego z czołowych osiągnięć technicznych wszystkich czasów — która niosła go teraz do serca wszechświata. Czy chciał tego, czy nie, przyszła pora na rozmyślania i refleksje. Ale najpierw powie Hilvarowi o wszystkim, co się z nim działo od chwili ich pośpiesznego rozstania dwa dni temu.

Hilvar wysłuchał opowieści bez komentarzy; nie prosił o wyjaśnienia i zdawał się rozumieć w lot wszystko, o czym mówił Alvin, i nie okazywał żadnych oznak zdumienia nawet wtedy, gdy usłyszał o spotkaniu z Centralnym Komputerem i operacji, jaką ten przeprowadził na mózgu robota.

— To oczywiste — powiedział, gdy Alvin skończył swą opowieść — że Centralny Komputer musiał podczas programowania otrzymać specjalne instrukcje dotyczące ciebie. Musiałeś się już chyba domyślić czego.

— Chyba tak. Części odpowiedzi udzielił mi Khedron wyjaśniając, jakie kroki, mające na celu zapobieżenie zbliżającemu się upadkowi, podejmowali projektanci Diaspar.

— Czy sądzisz, że ty — i inni Odmieńcy przed tobą — jesteście cząstką mechanizmu socjalnego, który zapobiega całkowitej stagnacji? Że tam, gdzie Błaźni są krótko trwałymi czynnikami korygującymi, ty i tobie podobni jesteście czynnikami długoterminowymi?

Hilvar ujął to lepiej, niż potrafiłby Alvin, ale niezupełnie to miał Alvin na myśli.

— Sądzę, że prawda jest bardziej skomplikowana. Wygląda mi na to, że kiedy budowano miasto, istniała różnica zdań między tymi, którzy chcieli odciąć się całkowicie od świata zewnętrznego, a tymi, którzy chcieli utrzymać pewne kontakty. Pierwsza frakcja zwyciężyła, ale druga nigdy nie uznała swej porażki. Wydaje mi się, że Yarlan Zey musiał być jednym z jej przywódców, ale nie był wystarczająco potężny, aby działać otwarcie. Zrobił co mógł, pozostawiając drogę podziemną i zapewniając, że w długich odstępach czasu z Sali Tworzenia będzie wychodził ktoś nie obciążony lękiem dręczącym wszystkich mieszkańców Diaspar. Zastanawiam się, czy… — Alvin urwał i popadł w taką zadumę, że zapomniał o całym świecie.

— O czym tak rozmyślasz? — spytał Hilvar.

— Przyszło mi właśnie na myśl… może to ja jestem Yarlanem Zeyem? To bardzo możliwe. Mógł wprowadzić swoją osobowość do Banku Pamięci w nadziei, że skruszy ona skorupę Diaspar, zanim ta zasklepi się na dobre. Muszę kiedyś zbadać, co się stało z poprzednimi Odmieńcami. Może rzuci to jakieś światło na całą sprawę.

— I Yarlan Zey — czy ktokolwiek to był — poinstruował również Centralny Komputer, żeby ten służył specjalną pomocą Odmieńcom, kiedy tylko się pojawią. — Hilvar zamyślił się, idąc za tokiem rozumowania Alvina.

— Właśnie. Cała ironia w tym, że mogłem wszystkie informacje uzyskać bezpośrednio od Centralnego Komputera, nie uciekając się do pomocy biednego Khedrona. Powiedziałby mi więcej, niż kiedykolwiek powiedział jemu. Ale nie ulega wątpliwości, że dzięki Khedronowi zaoszczędziłem wiele czasu. Nauczył mnie tego, czego nigdy nie nauczyłbym się sam.

— Wydaje mi się, że twoja teoria pokrywa się z wszystkimi znanymi faktami — powiedział ostrożnie Hilvar. — Niestety, najważniejszy problem pozostaje nadal bez od powiedzi — pierwotne przeznaczenie Diaspar. Dlaczego twoi ludzie usiłowali nie przyjmować do wiadomości istnienia świata zewnętrznego? Chciałbym to wiedzieć.

— Właśnie zamierzam to wyjaśnić — odparł Alvin. — Nie wiem jednak, kiedy ani jak to zrobię.

Spierali się tak i marzyli, a tymczasem, godzina po godzinie, Siedem Słońc oddalało się od siebie, aby w końcu wypełnić ten dziwny tunel nocy, którym pędził statek. Potem jedno po drugim sześć słońc zewnętrznych znikło poza skrajem ciemności i na ekranie pozostało tylko Słońce Centralne. Chociaż nie mogło istnieć w przestrzeni, w której się teraz poruszali, świeciło jednak wciąż perłowym blaskiem odróżniającym je od innych gwiazd. Jego jasność rosła z każdą minutą. Nie było już punkcikiem, lecz maleńką tarczką. I teraz ta tarczka zaczęła rosnąć…

Nastąpiło najkrótsze z ostrzeżeń: przez chwilę w kabinie wibrowała głęboka nuta przypominająca dźwięk dzwonu. Alvin zacisnął palce na poręczach fotela, chociaż był to dosyć daremny gest.

W huku eksplozji ożyły potężne generatory i z niemal oślepiającą gwałtownością pojawiły się gwiazdy. Statek wpadł z powrotem w kosmos, z powrotem do wszechświata gwiazd i planet, naturalnej przestrzeni, w której nic nie może poruszać się szybciej niż światło.

Znajdowali się już w układzie Siedmiu Słońc, sądząc z dominującego na niebie wielkiego pierścienia barwnych globów. A co to było za niebo! Zniknęły z niego wszystkie gwiazdy, które znali, wszystkie znajome konstelacje. Droga Mleczna nie była już pasemkiem mgły, daleko z boku nieboskłonu; znajdowali się teraz w centrum, a jej wielkie koło dzieliło wszechświat na dwoje.

Statek pędził wciąż z wielką szybkością w kierunku Słońca Centralnego, a sześć pozostałych gwiazd wyglądało jak barwne boje rozstawione naokoło nieba. Niedaleko najbliższej z nich widać było maleńkie iskierki krążących planet, światów, które musiały być ogromne, skoro widać je było z takiej odległości.

Przyczyna perłowej poświaty wysyłanej przez Słońce Centralne była teraz jasna. Ta wielka gwiazda spowita była powłoką gazu, która tłumiła jej promieniowanie i nadawała światu charakterystyczną barwę. Otaczającą gwiazdę mgławicę widać było tylko z niewielkiej odległości i wydawała się poskręcana w dziwaczne, umykające oku kształty. Ale była tam i im dłużej się patrzyło, tym wydawała się większa.

— No i co, Alvinie? — powiedział Hilvar. — Mamy tu tyle światów, że będzie w czym wybierać. A może masz nadzieję zbadać je wszystkie?

— Nie będzie to, na szczęście, konieczne — przyznał Alvin. — Jeśli gdziekolwiek uda nam się nawiązać kontakt, to tam zdobędziemy informacje, których nam potrzeba. Logicznie byłoby zacząć od największej planety Słońca Centralnego.

— O ile nie jest za duża. Słyszałem, że istnieją planety tak wielkie, że nie może na nich żyć człowiek — zostałby zmiażdżony pod własnym ciężarem.

— Wątpię, że spotkamy się z tym tutaj, bo jestem pewien, że ten układ jest tworem całkowicie sztucznym. Zresztą będziemy widzieli z kosmosu, czy są tam jakieś miasta lub budynki.

Hilvar wskazał na robota.

— Nasz problem został rozwiązany bez naszego udziału — powiedział. — Nie zapominaj, że nasz przewodnik już tu kiedyś był. Prowadzi nas do swego domu… i ciekaw jestem, co on o tym wszystkim myśli.

Alvin też był tego ciekaw. Ale czy można było, czy miało w ogóle jakiś sens wyobrażać sobie, że robot powracając po tylu eonach do starożytnego domu Mistrza odczuwa coś na kształt ludzkich emocji?

Wracał teraz za swymi nieśmiertelnymi wspomnieniami do miejsca, z którego pochodził. Prawie niewidoczna w blasku Słońca Centralnego skrzyła się blada iskra światła z otaczającymi ją jeszcze bledszymi iskierkami jeszcze mniejszych światów. Ich wielka podróż dobiegała końca; za chwilę dowiedzą się, czy nie była daremna.

Rozdział 20

Planeta, w kierunku której lecieli, odległa była teraz zaledwie o kilka milionów mil. Cała powierzchnia tej wielobarwnej kuli skąpana była w blasku wiecznego dnia, gdyż oświetlało ją z jednej strony Słońce Centralne, z drugiej zaś przemaszerowujące, jedna za drugą przez nieboskłon, pozostałe gwiazdy tej formacji. Alvin pojął nareszcie znaczenie słów umierającego Mistrza: „To cudowne obserwować barwne cienie na planetach wiecznego światła”.

Byli już tak blisko, że przez leciutką mgiełkę atmosfery rozróżniali zarysy lądów i oceanów. W konturach tych było coś niezwykłego i dopiero po chwili uświadomili sobie, skąd się brało to wrażenie: linie odgraniczające ląd od wody były dziwnie regularne. Kontynenty tej planety nie były tworem Natury — ale ukształtowanie tego świata nie musiało być zbyt wielkim problemem dla tych, którzy zbudowali jego słońca!

— To nie są wcale oceany! — wykrzyknął nagle Hilvar. — Spójrz, widać tam jakieś ślady!

Dopiero gdy jeszcze bardziej zbliżyli się do planety, Alvin dostrzegł to, co pokazywał mu Hilvar. Zauważył wtedy ledwo widoczne pasma i linie ciągnące się wzdłuż brzegów po powierzchni tego, co brał z początku za morze. Widok ten spowodował nagły napływ wątpliwości, ponieważ Alvin dobrze wiedział, co oznaczają te linie. Widział je już na pustyni pod Diaspar, a teraz powiedziały mu, że daremnie odbył tę podróż. — Ta planeta jest tak samo sucha jak Ziemia — powiedział posępnie. — Te ślady to pokłady soli w miejscach, skąd wyparowało morze.

— Nigdy by do tego nie dopuścili — odparł Hilvar. — Wydaje mi się, że się mimo wszystko spóźniliśmy.

Rozczarowanie było tak przygnębiające, że Alvin wolał się nie odzywać i patrzył tylko w milczeniu na ten wielki świat. Planeta obracała się w dole z majestatyczną powolnością, a jej powierzchnia wybiegała im na spotkanie. Widzieli już budynki — maleńkie białe skorupki rozsiane po całej planecie.

Kiedyś było to centrum wszechświata. Teraz panowała tu cisza, powietrze było puste, a na powierzchni nie widać było roju uwijających się punkcików, które przemawiałyby za istnieniem życia.

Nagle statek zatrzymał się, jakby robot znalazł wreszcie źródło, z którego wypływały jego wspomnienia. Pod nimi, ze środka ogromnego marmurowego amfiteatru, strzelała w niebo kolumna ze śnieżnobiałego kamienia. Alvin odczekał chwilę i gdy maszyna nadal pozostawała w bezruchu, wydał jej rozkaz lądowania u stóp kolumny.

Aż do tej chwili Alvin miał jeszcze nadzieję znaleźć na tej planecie życie. Nadzieja ta rozwiała się ostatecznie, gdy otworzył śluzę powietrzną. Nigdy przedtem, nawet w ruinach Shalmirane, nie doświadczył tak doskonałej ciszy. Na Ziemi wciąż rozlega się gwar głosów, trwa krzątanina żywych istot lub chociaż słychać poszum wiatru. Tu nie było i nigdy już nie będzie tych odgłosów.

— Dlaczego nas tu przywiozłeś? — spytał robota Alvin.

— Stąd wyruszył Mistrz — padła odpowiedź.

— Czy nie dostrzegasz w tym jakiejś ironii losu? — dociekał Hilvar. — Odleciał z tego świata w niełasce, a popatrz na ten pomnik, który wznieśli na jego cześć!

Wielka kamienna kolumna miała wysokość jakichś stu ludzi i ustawiona była na metalowym kręgu wystającym nieco ponad powierzchnię terenu. Nie miała żadnych ozdób, nie nosiła żadnych inskrypcji. Alvin zastanawiał się, przez ile tysięcy czy milionów lat musieli się zbierać wyznawcy Mistrza, aby złożyć mu hołd? I czy dowiedzieli się kiedykolwiek, że umarł on w zapomnieniu na odległej Ziemi?

Nie robiło to teraz żadnej różnicy. Mistrz i jego wierni pogrzebani zostali w mrokach zapomnienia.

— Pójdźmy tam — powiedział Hilvar, starając się wyrwać Alvina z nastroju przygnębienia. — Przebyliśmy pół wszechświata, żeby zobaczyć to miejsce. Możesz przynajmniej zdobyć się na mały wysiłek i wyjść na zewnątrz.

Alvin uśmiechnął się z przymusem i wyszedł za Hilvarem ze śluzy. Nawet jeśli ten świat jest martwy, musi się na nim znajdować wiele ciekawych rzeczy, które pomogą im może wyjaśnić niektóre z tajemnic przeszłości.

Powietrze miało woń pleśni, ale nadawało się do oddychania. Pomimo wielu słońc na niebie temperatura nie była wysoka. Ciepła dostarczała właściwie tylko biała tarcza Słońca Centralnego.

Po kilku minutach oględzin wiedzieli już, że obelisk nic im nie powie. Materiał, z którego został wykuty, wykazywał wyraźne oznaki starości; krawędzie zaokrągliły się już, a metalowa płyta, na której był ustawiony, starta była przez stopy pokoleń wiernych i gości. Nasunęła im się myśl, że są być może ostatnimi z miliardów istot ludzkich, które odwiedziły to miejsce.

Hilvar miał właśnie zaproponować powrót na statek i przelot do najbliższego z okolicznych budynków, gdy Alvin zauważył długą, wąską szczelinę w marmurowej posadzce amfiteatru. Poszli wzdłuż niej. Szczelina rozszerzała się bez przerwy i wkrótce była już tak szeroka, że z trudem tylko udałoby się ją przeskoczyć.

W chwilę później znaleźli miejsce, z którego brała swój początek. Powierzchnia areny była tu zmiażdżona i rozłupana, a dalej ciągnęła się długa na milę, głęboka bruzda. Nie trzeba było inteligencji ani wyobraźni, aby domyślić się, w jaki sposób powstała. Wieki temu — chociaż na pewno długo po opustoszeniu tego świata — spoczął tutaj wielki cylindryczny kształt, a potem wzniósł się znowu w kosmos i pozostawił planetę sam na sam z jej wspomnieniami. Kim byli? Skąd przybyli? Nie wiadomo. Jeśli przegapili tych wcześniejszych gości o tysiąc czy milion lat, nigdy się tego nie dowiedzą.

Wrócili w milczeniu na swój statek (jakże maleńki się wydawał obok kolosa, który tu kiedyś spoczywał!) i przelecieli wolno nad areną, kierując się ku najokazalszemu z otaczających ją budynków. Gdy wylądowali przed jego wejściem, Hilvar wskazał na coś, co w tej samej chwili zauważył Alvin.

— Te budynki nie wyglądają bezpiecznie. Spójrz na leżące tu kamienie — to cud, że jeszcze stoją. Jeśli na tej planecie szalałyby jakieś burze, rozpadłyby się już dawno temu. Wydaje mi się, że wchodzenie do środka nie byłoby rozsądnym posunięciem.

— Nie zamierzam tam wchodzić; wyślę robota — potrafi poruszać się szybciej od nas i nie spowoduje żadnego wstrząsu, od którego mógłby runąć dach.

Hilvar pochwalił tę ostrożność i doradził, aby Alvin, przed wysłaniem robota na rekonesans, przeniósł jego zestaw instrukcji do niemal równie inteligentnego mózgu statku, tak żeby mogli przynajmniej powrócić na Ziemię, gdyby coś przytrafiło się ich pilotowi.

Po niedługim czasie przekonali się, że ten świat nie ma im nic do zaoferowania. Oczami robota przemierzającego puste labirynty oglądali mile pokrytych kurzem korytarzy i przejść. Wyglądało na to, że te budynki spełniały funkcje mieszkalne i że istoty, które je zamieszkiwały, były mniej więcej wzrostu człowieka. Właściwie mogłyby być nawet ludźmi, chociaż często natykali się na pomieszczenia, do których dostać się mogły tylko istoty potrafiące latać, ale nie oznaczało to, że budowniczowie miasta byli skrzydlaci. Mogli posługiwać się osobistymi aparatami antygrawitacyjnymi, które znajdowały się kiedyś w powszechnym zastosowaniu, a po których nie pozostało już w Diaspar ani śladu.

— Alvinie — powiedział Hilvar — na zwiedzaniu tych budynków możemy spędzić i milion lat. To przecież oczywiste, że nie opuszczono ich tak po prostu. One zostały dokładnie ogołocone ze wszystkiego, co było w nich cenne. Tracimy tylko czas.

— Co więc proponujesz?

— Powinniśmy rzucić okiem na parę innych rejonów tej planety i zobaczyć, czy są takie same — a spodziewam się, że tak. Potem należałoby dokonać podobnego, szybkiego przeglądu innych planet tego układu i lądować tylko wtedy, gdy wydadzą się nam zupełnie odmienne lub gdy na ich powierzchni zauważymy coś niezwykłego. To wszystko, co zdążymy zrobić, o ile nie chcemy tu strawić reszty życia.

Hilvar miał rację. Starali się przecież nawiązać kontakt z inteligencją, a nie prowadzić badania archeologiczne. To pierwsze zadanie można wykonać w ciągu kilku dni, jeśli w ogóle jest ono wykonalne. To drugie zajęłoby wieki pracy armiom ludzi i robotów.

Dwie godziny później opuścili planetę i zrobili to z ulgą. Alvin miał wrażenie, że nawet gdyby kipiała życiem, to ten świat nie kończących się budynków byłby bardzo przytłaczający. Nie znaleźli śladu parków, żadnych otwartych przestrzeni, gdzie mogłaby istnieć wegetacja. Był to zupełnie sterylny świat i trudno było sobie wyobrazić psychikę zamieszkujących go niegdyś istot. Alvin zadecydował, że jeśli kolejna planeta będzie pod tym względem identyczna, w ogóle zaniecha jej przeszukiwania.

Nie była identyczna, w istocie trudno byłoby sobie wyobrazić większy kontrast.

Planeta znajdowała się bliżej słońca i nawet z kosmosu wyglądała na gorącą. Była częściowo przesłonięta nisko płynącymi chmurami, co świadczyło, że obfituje w wodę, nie dostrzegli jednak oceanów. Nie dostrzegli też śladów inteligencji; okrążywszy planetę dwukrotnie nie wypatrzyli na jej powierzchni jakiegokolwiek sztucznego tworu. Cały glob, od biegunów po równik, pokrywał kobierzec zjadliwej zieleni.

— Sądzę, że powinniśmy tu zachować ostrożność — powiedział Hilvar. — Ten świat żyje — i nie podoba mi się kolor roślinności. Najlepiej będzie, jeśli pozostaniemy na pokładzie statku i nie będziemy w ogóle otwierać śluzy. — Nawet po to, żeby wysłać robota?

— Nawet po to. Zapomniałeś, co to choroba, a chociaż moi ludzie wiedzą, jak sobie z nią radzić, jesteśmy daleko od domu, a tu mogą czyhać niebezpieczeństwa, których nie potrafimy przewidzieć. Wydaje mi się, że jest to świat, który oszalał. Kiedyś był, być może, jednym wielkim ogrodem czy parkiem, ale kiedy został zaniedbany, władzę nad nim przejęła znowu Natura. Gdy układ był zamieszkany, mogło tu wyglądać zupełnie inaczej.

Alvin nie wątpił w słuszność słów Hilvara. W tej biologicznej anarchii było coś diabelskiego, coś wrogo usposobionego do porządku i regularności, na których opierały się zarówno Lys, jak i Diaspar. Od miliardów lat szalała tu nieustanna bitwa; lepiej było wystrzegać się tego, co ją przetrwało.

Opuścili się ostrożnie nad rozległą, płaską równinę, tak jednorodną, że od razu wydała się podejrzana. Równina graniczyła z wyżej położonym terenem całkowicie porośniętym drzewami, których wysokości można się było tylko domyślać, ponieważ rosły tak blisko siebie, szczelnie oplecione poszyciem, że praktycznie nie było widać ich pni. Między górnymi konarami tych drzew fruwało wiele skrzydlatych istot, które poruszały się tak szybko, że trudno było stwierdzić, czy to ptaki, czy owady — czy też ani jedno, ani drugie.

Gdzieniegdzie jakiś leśny gigant zdołał wspiąć się o parę stóp ponad swych walczących sąsiadów, którzy jednak szybko zawiązywali sojusz, aby ściągnąć go w dół i zniszczyć przewagę, którą nad nimi uzyskał. Pomimo że była to wojna cicha, prowadzona w zbyt wolnym tempie, aby mogło ją zaobserwować oko, wrażenie bezlitosnego, nieubłaganego konfliktu przytłaczało swoim okrucieństwem.

W porównaniu z tym, co działo się między drzewami, równina wyglądała spokojnie i łagodnie. Była niemal idealnie płaska, porośnięta cienką, krótką trawą i rozciągała się aż po horyzont. Chociaż opuścili się już na wysokość pięćdziesięciu stóp, nie dostrzegali na niej jakiegokolwiek śladu życia zwierzęcego, co bardzo dziwiło Hilvara. Być może zamieszkujące je zwierzęta, przestraszone ich widokiem, skryły się pod ziemię?

Unosili się tuż nad powierzchnią równiny i Alvin starał się przekonać Hilvara, że otwarcie śluzy nie grozi żadnym niebezpieczeństwem, a Hilvar wyjaśniał mu cierpliwie takie pojęcia, jak bakterie, grzyby, wirusy i mikroby. Spór trwał już dobrych parę minut, gdy nagle zauważyli osobliwy fakt. Ekran, który jeszcze przed chwilą pokazywał las, pociemniał.

— Wyłączyłeś go? — spytał Hilvar, jak zwykle wyprzedzając o ułamek sekundy takie samo pytanie Alvina.

— Nie — odparł Alvin i po plecach przeszedł mu zimny dreszcz, gdy pomyślał o jedynym wyjaśnieniu.

— Wyłączyłeś go? — spytał robota.

— Nie — padła odpowiedź.

Z westchnieniem ulgi Alvin odrzucił pomysł, że robot mógł zacząć działać na własną rękę i że mogą mieć do czynienia z mechanicznym buntem.

— To dlaczego ekran jest wygaszony? — spytał.

— Zasłonięte zostały receptory wizyjne.

— Nie rozumiem — powiedział Alvin, zapominając przez chwilę, że robot może reagować tylko na jasno sprecyzowane rozkazy i pytania. Poprawił się szybko.

— Co zasłania receptory?

— Nie wiem.

Skłonność robotów do małomówności mogła być czasami tak irytująca, jak gadatliwość ludzi. Zanim Alvin zadał następne pytanie, wtrącił się Hilvar.

— Powiedz mu, żeby uniósł statek powoli — poradził mu i w jego głosie był ton ponaglenia.

Alvin powtórzył rozkaz. Nie nastąpiło uczucie ruchu, bo go nie było. Potem, powoli, na ekran powrócił obraz, ale był jeszcze przez chwilę zamglony i nieostry. Pokazywał jednak wystarczająco dużo, aby zakończyć spór o lądowanie.

Płaska równina nie była już płaska. Bezpośrednio pod nimi uformowało się wielkie wybrzuszenie — wybrzuszenie rozdarte z wierzchu, tam skąd statek wyrwał się na wolność. Nad szczeliną falowały niemrawo ogromne pseudomacki, jak gdyby usiłując pochwycić ofiarę, która przed chwilą uleciała z ich objęć. Gdy patrzyli z przerażeniem na tę scenę, Alvin zobaczył przez moment szkarłatny otwór otoczony nibyfrędzlami bijącymi zgodnie jak bicze macek, porywającymi wszystko, co znalazło się w ich zasięgu, w dół w rozdziawioną szeroko paszczę.

Nie pochwyciwszy ponownie swej niedoszłej ofiary, potwór zapadł się powoli pod ziemię — i wtedy Alvin zdał sobie sprawę, że ta równina była w rzeczywistości cienką warstwą piany unoszącej się na powierzchni nieruchomego morza.

— Co to było? — wykrztusił.

– Żeby ci odpowiedzieć, musiałbym zejść na dół i przyjrzeć się temu dokładniej — odparł zgodnie z prawdą Hilvar. — To mogła być jakaś forma prymitywnego zwierzęcia — może nawet spokrewnionego z naszym przyjacielem z Shalmirane. Na pewno nie była to istota inteligentna, bo inaczej nie usiłowałaby pożerać statku kosmicznego.

Chociaż nic im już nie groziło, Alvin nadal nie mógł przyjść do siebie. Zastanawiał się, co jeszcze kryje się pod tą niewinnie wyglądającą murawą, która zdawała się zapraszać do pobiegania po jej sprężystej powierzchni.

— Mógłbym tu spędzić wiele czasu — powiedział Hilvar wyraźnie zafascynowany tym, co widział. — W tych warunkach ewolucja musiała dojść do bardzo interesujących rezultatów. Nie tylko ewolucja, ale i degeneracja, ponieważ wyższe formy uległy zwyrodnieniu, kiedy ta planeta została pozostawiona własnemu losowi. Do tej pory ustaliła się już chyba równowaga — chyba nie masz jeszcze zamiaru odlecieć? — Krajobraz w dole zaczął maleć i głos Hilvara brzmiał niemal żałośnie.

— Odlatujemy — zadecydował Alvin. — Widziałem już świat bez życia i świat aż za żywy i nie wiem, który bardziej mi się podobał.

Na wysokości pięciu tysięcy stóp nad równiną planeta uraczyła ich ostatnią niespodzianką. Napotkali flotyllę ogromnych sflaczałych balonów dryfujących z wiatrem. Z każdej półprzeźroczystej powłoki zwisały w dół pęki wici tworząc coś, co przypominało las odwrócony do góry nogami. Wyglądało na to, że niektóre rośliny starając się uciec od toczącego się na powierzchni okrutnego konfliktu, nauczyły się wzbijać w powietrze. Dzięki cudowi adaptacji zdołały zgromadzić i przechować w pęcherzach ilość powietrza wystarczającą na wzniesienie się we względnie spokojne warstwy atmosfery.

Nie było jednak pewne, że tutaj wreszcie znalazły bezpieczeństwo. W ich zwisających w dół łodygach i liściach roiło się od pająkowatych stworzeń, które spędzając życie wysoko nad powierzchnią globu, kontynuowały na swych samotnych napowietrznych wyspach wszechobecną bitwę o przetrwanie. Rośliny te musiały prawdopodobnie kontaktować się od czasu do czasu z powierzchnią planety; Alvin dostrzegł nagle, jak jeden z wielkich balonów pęka i wali się w dół, rozwijając jak spadochron swoją rozdartą powłokę. Ciekawe, czy był to wypadek, czy część cyklu życiowego tych zadziwiających tworów.

Podczas przelotu do następnej planety Hilvar przespał się trochę. Z jakiegoś powodu, którego robot nie potrafił im wyjaśnić, statek, w porównaniu do szybkości, jaką rozwinął w drodze z Ziemi do formacji Siedmiu Słońc, leciał teraz wolno. Dotarcie do świata, który Alvin wybrał na trzeci przystanek, zajęło im niemal dwie godziny i Alvin zdziwił się, że zwykła podróż międzyplanetarna może trwać tak długo.

Obudził Hilvara, kiedy weszli w atmosferę planety.

— Co o tym myślisz? — spytał wskazując na ekran.

Pod nimi roztaczał się ponury krajobraz czerni i szarości nie wykazujący śladu roślinności czy innego, bezpośredniego dowodu istnienia życia. Ale znajdował się tam dowód pośredni. Niskie wzgórza i płytkie doliny usiane były kropkami idealnie uformowanych półkul. Niektóre z nich tworzyły skomplikowane, symetryczne wzory.

Poprzednia planeta nauczyła ich ostrożności i po dokładnym rozważeniu wszystkich możliwości pozostali wysoko w atmosferze, a na rekonesans wysłali robota. Poprzez jego oczy widzieli, jak zbliża się do jednej z półkul i zatrzymuje w odległości pięciu stóp od jej idealnie gładkiej powierzchni.

Nie dostrzegli na niej niczego, co mogło służyć jako wyjście albo wyjaśnić przeznaczenie budowli. Półkula, przed którą unosił się robot, była dosyć spora i mierzyła sobie sto stóp wysokości, ale w zasięgu wzroku wznosiły się półkule jeszcze większe. Jeśli był to budynek mieszkalny, to nie miał ani okien, ani drzwi.

Po chwili wahania Alvin wydał robotowi rozkaz zbliżenia się do kopuły i dotknięcia jej. Ku jego zupełnemu zaskoczeniu robot nie wykonał polecenia. To był bunt lub tak to na pierwszy rzut oka wyglądało.

— Dlaczego nie robisz, co ci każę? — spytał Alvin, gdy otrząsnął się ze zdumienia.

— To jest zabronione — padła odpowiedź.

— Przez kogo?

— Nie wiem.

— Skąd zatem… nie, skasuj to. Czy jest to twój wewnętrzny zakaz?

— Nie.

To eliminowało jedną z ewentualności. Budowniczowie tych kopuł mogli być przecież rasą, która stworzyła robota włączając to tabu do oryginalnego zestawu instrukcji maszyny.

— Kiedy odebrałeś ten rozkaz? — spytał Alvin.

— Odebrałem go po wylądowaniu. Alvin spojrzał na Hilvara. W jego oczach zapaliła się iskierka nowej nadziei.

— Tu jest inteligencja! Nie wyczuwasz jej obecności?

— Nie — odparł Hilvar. — To miejsce wydaje mi się tak samo martwe jak świat, który odwiedziliśmy na samym początku.

— Wychodzę na zewnątrz i idę do robota. Cokolwiek przemawiało do niego, może też przemówić do mnie.

Hilvar nie wnosił sprzeciwu, chociaż nie wyglądał na uszczęśliwionego decyzją przyjaciela. Wylądowali sto stóp od kopuły, niedaleko czekającego robota, i otworzyli śluzę powietrzną. Alvin wiedział, że śluza nie otworzyłaby się, gdyby mózg statku nie uznał, iż atmosfera planety nadaje się do oddychania. Po wyjściu na zewnątrz wydawało mu się przez chwilę, że komputer popełnił omyłkę, tak rzadkie było powietrze i tak mało tlenu dawało jego płucom. Potem, oddychając głęboko, stwierdził, że może wychwycić wystarczająco dużo tlenu, aby przeżyć, czuł jednak, że nie wytrzyma tu dłużej niż kilka minut.

Dysząc ciężko podeszli do robota i obłej ściany zagadkowej kopuły. Postąpili jeszcze jeden krok i — stanęli jak wryci, porażeni tym samym impulsem. W ich mózgach, niczym dźwięk potężnego dzwonu, dudniło ostrzeżenie:

NIEBEZPIECZEŃSTWO. NIE ZBLIŻAĆ SIĘ.

I to wszystko. Było to ostrzeżenie wyrażone nie słowami, ale czystą myślą. Alvin był pewien, że każda istota, bez względu na poziom jej inteligencji, odebrałaby ten zakaz w ten sam, zupełnie jednoznaczny sposób — głęboko w swoim mózgu.

To było ostrzeżenie, nie groźba. Czuli instynktownie, że nie jest skierowane przeciw nim; miało służyć ich własnemu bezpieczeństwu. Znajduje się tu coś niebezpiecznego, zdawało się przestrzegać, i my, budowniczowie, dokładamy starań, aby nikt nie ucierpiał natykając się na to przypadkiem i nieświadomie.

Alvin z Hilvarem cofnęli się o kilka kroków i spojrzeli po sobie. Pierwszy podsumował sytuację Hilvar.

— Miałem rację, Alvinie — rzekł. — Tutaj nie ma żadnej inteligencji. To ostrzeżenie wysyłane jest automatycznie — jest wyzwalane naszą obecnością, gdy się zanadto zbliżamy.

Alvin skinął głową na znak, że zgadza się z opinią przyjaciela.

— Ciekaw jestem, co starali się w ten sposób ochronić — powiedział. — Pod tymi kopułami mogą znajdować się budynki — no, cokolwiek.

— Nie potrafimy tego w żaden sposób stwierdzić, jeśli wszystkie kopuły będą nas ostrzegały, aby trzymać s;ę od nich z dala. To zastanawiające — te różnice między planetami, które odwiedziliśmy. Zabrali wszystko z pierwszej — drugą porzucili nie zawracając nią sobie głowy — ale tutaj zadali sobie wiele trudu. Może spodziewali się, że kiedyś powrócą, i chcieli, aby wszystko było na ten powrót przygotowane?

— Ale nigdy nie wrócili, a odeszli dawno temu.

— Mogli zmienić zamiary.

To dziwne, pomyślał Alvin, jak wraz z Hilvarem zaczęli nieświadomie używać słowa „oni”. Kimkolwiek czy czymkolwiek byli ci „oni”, ich obecność na pierwszej planecie nie ulegała wątpliwości i jeszcze widoczniejsza była tutaj. Ten świat został pieczołowicie zapakowany i odłożony do czasu, kiedy może być znowu potrzebny…

— Wracamy na statek — powiedział zdyszanym głosem Alvin. — Trudno mi tu oddychać.

Gdy zamknęła się za nimi śluza powietrzna i znowu poczuli się lepiej, przedyskutowali swoje następne posunięcia. Aby badania były dokładne, powinni sprawdzić dużą liczbę kopuł w nadziei, że znajdą taką, która nie będzie ich ostrzegała i do której będą się mogli dostać. Jeśli się to nie uda… ale Alvin nie dopuszczał do siebie takiej możliwości, dopóki nie zostanie do tego zmuszony.

Został do tego zmuszony w niespełna godzinę później, i to w daleko dramatyczniej szych okolicznościach, niż mógłby sobie wcześniej wyobrazić. Sunąc nad krajobrazem bardzo nie pasującym do tego uporządkowanego, ładnie opakowanego świata, jeszcze sześciokrotnie wysyłali robota do wybranych przypadkowo kopuł — zawsze z tym samym skutkiem.

Pod nimi leżała szeroka dolina, usiana z rzadka prowokującymi, nieprzeniknionymi półkulami. Na jej środku widniała łatwa do rozpoznania blizna po wielkiej eksplozji, która wypaliła płytki krater w podłożu i rozrzuciła na wiele mil w koło odłamki skał.

Obok krateru spoczywał wrak statku kosmicznego.

Rozdział 21

Wylądowali w pobliżu miejsca tej starożytnej tragedii i poszli, oddychając oszczędnie, w kierunku ogromnego przełamanego kadłuba. Ocalał tylko krótki fragment statku, czy to dziób, czy rufa; reszta uległa prawdopodobnie zniszczeniu podczas eksplozji. Gdy zbliżali się do wraka, w umyśle Alvina zaczęło kiełkować pewne przypuszczenie; rozwijało się i nabierało siły, aż wreszcie uzyskało status pewności.

— Hilvarze — powiedział, po raz któryś z rzędu stwierdzając, że trudno mu jednocześnie iść i oddychać — wydaje mi się, że ten statek wylądował przedtem na planecie, którą odwiedziliśmy jako pierwszą.

Hilvar skinął głową, woląc nie marnować powietrza. Pomyślał już o tym samym. To była dobra nauczka dla nieostrożnych gości. Miał nadzieję, że i Alvin z niej skorzysta.

Dotarli do kadłuba i zadarłszy głowy patrzyli na odsłonięte wnętrze statku. Przypominał ogromny gmach rozłupany z grubsza na dwoje. Pokłady, ściany i sufity pękły w miejscu eksplozji, tworząc zniekształcony zarys przekroju kolosa. Alvin zastanawiał się, jakie obce, tajemnicze istoty spoczywają wciąż we wraku swego pojazdu, tam gdzie zastała je śmierć?

— Nie rozumiem tego — odezwał się nagle Hilvar. — Ta część statku uległa znacznemu zniszczeniu, a ta jest niemal nie tknięta. Gdzie jest jego reszta? Czyżby przełamał się na dwoje w kosmosie i ten fragment roztrzaskał się dopiero tutaj? Nie poznali odpowiedzi, dopóki nie wysłali na rozpoznanie robota i sami nie zbadali terenu wokół statku. Nie było cienia wątpliwości; wszystko wyjaśniło się, gdy na małym wzgórku w pobliżu wraka Alvin znalazł rząd niskich kopczyków, każdy o długości dziesięciu stóp.

— A więc wylądowali tutaj — powiedział w zadumie Hilvar — i zlekceważyli ostrzeżenie. Byli tak samo wścibscy jak ty. Próbowali otworzyć kopułę.

Wskazał na drugą stronę krateru, na gładką, wciąż nie noszącą żadnych śladów uszkodzenia skorupę, we wnętrzu której władcy tego świata zabezpieczyli, odchodząc, swoje skarby. Ale to już nie była kopuła; mieli przed sobą niemal pełną kulę, bo grunt, w którym dawniej tkwiła, został wysadzony w powietrze siłą wybuchu.

— Rozbili swój statek i wielu z nich zginęło. Jednak pomimo to zdołali dokonać napraw i odlecieć odciąwszy najbardziej uszkodzoną część kadłuba i zabierając z niej wszystko, co stanowiło dla nich jakąś wartość. Co to musiało być za zadanie!

Alvin ledwie go słyszał. Patrzył na tajemniczy znak, który przyciągnął go do tego miejsca — smukły pręt, otoczony na dwóch trzecich wysokości poziomym kołem. Alvin widział go po raz pierwszy, rozumiał jednak niemy przekaz przeniesiony przez ten symbol przez wieki.

Pod tymi głazami, gdyby ważył się je odwalić, leżała odpowiedź na co najmniej jedno z nurtujących go pytań. Mogło pozostać bez odpowiedzi; kimkolwiek były te istoty, zasłużyły sobie na prawo do odpoczynku.

Hilvar ledwie słyszał słowa wyszeptane przez Alvina w drodze powrotnej na statek:

— Mam nadzieję, że dotarli do domu.

— I dokąd teraz? — spytał Hilvar, gdy znowu znaleźli się w kosmosie.

Alvin popatrzył w zamyśleniu na ekran, zanim odpowiedział.

— Uważasz, że powinniśmy wracać? — spytał.

— To byłoby rozsądne. Szczęście może nas opuścić, a kto wie, jakie jeszcze niespodzianki gotują nam inne planety. Był to głos rozsądku i ostrożności i Alvin był teraz gotów dać mu większy posłuch, niżby to uczynił kilka dni temu. Ale przebył daleką drogę i całe życie czekał na tę chwilę; nie zawróci, kiedy tyle jeszcze jest do obejrzenia.

— Od tej chwili nie będziemy opuszczać statku — powiedział — i nigdzie nie będziemy lądować. To powinno zapewnić nam bezpieczeństwo.

Hilvar wzruszył ramionami, jak gdyby nie chciał brać odpowiedzialności za to, co się może wydarzyć. Teraz, kiedy Alvin przejawiał pewną ostrożność, uważał, że nierozsądnie by było przyznawać, że również obstaje za dalszymi badaniami, chociaż dawno już stracił nadzieję na spotkanie na tych planetach inteligentnego życia.

Przed sobą mieli podwójny świat: wielka planeta z obiegającym ją mniejszym satelitą. Kiedyś mogła to być bliźniaczka świata, który odwiedzili jako drugi; pokryta była tym samym kobiercem zjadliwej zieleni. Lądowanie na niej nie miało sensu.

Alvin wprowadził statek na orbitę satelity; nie potrzebował ostrzeżeń złożonych mechanizmów, które go chroniły, żeby domyślić się, iż nie posiada on atmosfery. Wszystkie cienie miały wyraźne, ostre krawędzie, a dzień przechodził gwałtownie w noc bez żadnych stanów pośrednich. Był to pierwszy świat, na którym zobaczył coś zbliżonego do nocy, ponieważ w rejonie, nad którym teraz krążyli, nad horyzontem wisiało tylko jedno z odległych słońc. Krajobraz skąpany był w jego mdłym czerwonym świetle i wyglądał jak unurzany we krwi.

Przez wiele mil lecieli nad górami tak samo poszarpanymi i ostrymi jak wiele wieków temu, w dniu ich narodzin. Był to świat, który nigdy nie zaznał zmian ani rozkładu, nigdy nie nawiedzały go wiatry i deszcze. Nie było tu trzeba żadnych układów wieczności, żeby zachować wszystko w pierwotnym stanie. Ale jeśli nie istniało tu powietrze, to nie mogło być też i życia… a może?

— Oczywiście — powiedział Hilvar, kiedy Alvin zwrócił się doń z tym pytaniem. — W twoim przypuszczeniu nie ma żadnego biologicznego absurdu. Życie może powstać w środowisku pozbawionym powietrza, ale może wtedy rozwinąć tylko takie formy, jakie w nim przetrwają.

Co do planety, nad którą przelatywali, pomyślał sobie Alvin, spekulacje Hilvara miały charakter czysto teoretyczny. Nigdzie nie było widać jakichkolwiek dowodów na to, że zrodziła ona jakieś życie — czy to inteligentne, czy nie. Ale w takim przypadku czemu miał służyć ten świat? Alvin był już pewien, że cały układ Siedmiu Słońc jest tworem sztucznym, a ten glob stanowić musiał część jego imponującej konstrukcji.

Niewykluczone, że miał służyć tylko jako ozdoba — jako księżyc swej gigantycznej towarzyszki. Jednak nawet w takim przypadku wykorzystano by go chyba w jakiś sposób.

— Popatrz — powiedział Hilvar wskazując na ekran. — Tam po prawej.

Alvin zmienił kurs statku i krajobraz na ekranie przechylił się. Przy prędkości, z jaką lecieli, oświetlone na czerwono skały rozmazywały się w purpurowe smugi. Nagle obraz ustabilizował się i w dole zobaczyli niezaprzeczalny dowód życia.

Niezaprzeczalny, ale również niweczący wszystkie nadzieje. Przybrał formę rzędu wysmukłych kolumn rozstawionych w odstępach co sto stóp i dwa razy tak wysokich. Biegły w dal kurcząc się coraz bardziej w hipnotyzującej perspektywie, aż wreszcie połykał je odległy horyzont.

Alvin wykonał skręt w prawo i poprowadził statek wzdłuż rzędu kolumn zastanawiając się, jakiemu celowi mogły kiedyś służyć. Absolutnie jednakowe, wchodziły jedna za drugą na wzgórza i schodziły w doliny. Nic nie wskazywało na to, żeby kiedykolwiek coś podpierały; były gładkie, niczym się nie wyróżniające i zwężały się nieco ku górze. Zupełnie nagle rząd kolumn zmienił kierunek skręcając pod kątem prostym. Alvin przeleciał jeszcze kilka mil, zanim zdążył na to zareagować i zmienić odpowiednio kurs statku.

Kolumny biegły wciąż przez martwą krainę nieprzerwanym szeregiem, zachowując idealnie regularne odstępy. Potem, pięćdziesiąt mil od ostatniej zmiany kierunku, skręciły znowu pod kątem prostym. W tym tempie, pomyślał sobie Alvin, wrócimy niebawem do punktu wyjścia.

Nie kończący się ciąg kolumn tak ich zahipnotyzował, że omal nie przeoczyli miejsca, gdzie się przerywał. Byli już kilka mil dalej, zanim Hilvar krzyknął do Alvina, żeby zawrócił statek. Zmniejszyli łagodnie wysokość lotu i gdy krążyli nad tym, co dostrzegł Hilvar, w ich umysłach zaczęło kiełkować fantastyczne przypuszczenie, chociaż z początku żaden z nich nie ważył się wspomnieć o tym drugiemu.

Dwie z kolumn były ułamane tuż przy podstawach i leżały na skałach, tam gdzie upadły. Ale nie było to wszystko; dwie kolumny sąsiadujące ze szczeliną zostały odgięte na zewnątrz przez jakąś potężną siłę.

Nie było ucieczki przed wzbudzającym grozę wnioskiem. Alvin wiedział już, nad czym lecieli; widywał to często w Lys, ale aż do tej pory szokująca różnica skali uniemożliwiała rozpoznanie.

— Hilvarze — powiedział, ociągając się wciąż z ubraniem w słowa swych przypuszczeń — czy wiesz, co to jest?

— Trudno w to uwierzyć, ale wydaje mi się, że latamy wokół zagrody. Ten rząd kolumn to płot — płot, który nie był wystarczająco mocny.

— Ludzie, którzy hodują zwierzęta — kontynuował Alvin chichocząc nerwowo — powinni wiedzieć, jak utrzymać je w ryzach.

Hilvar nie zareagował na jego słowa. Patrzył na wyłamane ogrodzenie, marszcząc w zadumie brwi.

— Nie rozumiem — odezwał się w końcu — czym się żywiło na takiej jak ta plancie? I dlaczego uciekło z zagrody? Dużo bym dał, żeby się dowiedzieć, co to było za stworzenie.

— Może pozostawiono je własnemu losowi i wyłamało płot, bo było głodne — snuł przypuszczenia Alvin. — Albo może coś je rozdrażniło.

— Zejdźmy niżej — poprosił Hilvar. — Chcę przyjrzeć się powierzchni.

Opuścili się tak, że statek dotykał niemal nagiej skały i dopiero wtedy zauważyli, iż równina zryta była nie zliczonymi małymi dziurkami o średnicy nie większej niż cal lub dwa. Jednak na zewnątrz ogrodzenia nie było tych tajemniczych śladów; zatrzymali się nad linią płotu.

— Miałeś rację — powiedział Hilvar. — Było głodne. Ale to nie zwierzę; właściwiej byłoby nazwać to rośliną. Wyczerpało glebę wewnątrz ogrodzenia i musiało poszukać pożywienia gdzie indziej; porusza się prawdopodobnie stosunkowo wolno; przewrócenie tych kolumn zabrało jej pewnie całe lata.

Wyobraźnia Alvina szybko wypełniała luki. Nie wątpił, że dedukcje Hilvara są w zasadzie słuszne i że jakiś botaniczny potwór, poruszający się być może zbyt wolno, aby mogło to dostrzec oko, stoczył ospałą, ale zaciętą walkę z ogrodzeniem, które go otaczało.

Pomimo wieków, jakie minęły od tamtej pory, mógł jeszcze żyć i włóczyć się po całej powierzchni planety. Szukanie go było jednak zadaniem beznadziejnym, ponieważ oznaczało przeczesanie powierzchni całego globu. Przeszukali dla spokoju teren w promieniu kilku mil od wyłomu i znaleźli wielką, okrągłą łatę o średnicy jakichś pięciuset stóp, podziobaną mnóstwem małych otworków. Tu zapewne zatrzymał się potwór, aby się pożywić — jeśli można było użyć tego słowa dla organizmu, który czerpał pożywienie z litej skały.

Gdy wznieśli się znowu w kosmos, Alvin poczuł ogarniające go dziwne znużenie. Odwiedzanie innych światów układu Siedmiu Słońc było bezcelowe, ale nawet jeśli gdzieś indziej we wszechświecie istniała jeszcze inteligencja, to gdzie jej szukać? Spojrzał na gwiazdy rozsiane jak pył po ekranie i wiedział, że na zbadanie ich wszystkich nie wystarczy czasu.

Zwrócił się po starcie do Hilvara, ale ten stał nieruchomo z zaciśniętymi pięściami i szklanymi oczyma. Głowę przechylił na bok; zdawał się nasłuchiwać, wytężać wszystkie zmysły na otaczającą ich pustkę.

— Co się stało? — spytał ponaglająco Alvin. Musiał powtórzyć to pytanie, zanim Hilvar dał po sobie poznać, że je słyszy. Odpowiedział patrząc wciąż w nicość. — Coś nadciąga — powiedział wolno. — Coś, czego nie pojmuję.

Alvinowi wydało się, że w kabinie powiało chłodem i w całej swej grozie powrócił, aby stanąć mu przed oczami, pradawny koszmar Najeźdźców. Wysiłkiem woli, który wyczerpał jego siły, stłumił ogarniającą go panikę.

— Czy przybywa w pokojowych zamiarach? — spytał. — Czy powinniśmy uciekać na Ziemię?

Hilvar odpowiedział tylko na drugie pytanie, pierwsze pomijając milczeniem. Głos miał cichy, ale nie było w nim niepokoju czy strachu. Wyrażał raczej ogromne zdumienie i ciekawość, jak gdyby chłopiec spotkał się z czymś tak zaskakującym, że nie chciał zawracać sobie głowy odpowiadaniem na trwożne pytanie Alvina.

— Spóźniłeś się — powiedział. — Już jest tutaj.

Galaktyka obróciła się już wiele razy wokół swej osi od chwili, kiedy w Yanamondzie zbudziła się świadomość. Niewiele sobie przypominał z tych pierwszych eonów i niewiele pamiętał istot, które się nim wtedy opiekowały, ale pamiętał wciąż swój nieutulony żal, kiedy odeszły i zostawiły go samego pośród gwiazd. Od tego czasu wędrował wiek po wieku, od słońca do słońca, rozwijając się powoli i zwiększając swą potęgę. Kiedyś marzył o odnalezieniu tych, którym zawdzięczał swoje narodziny, i chociaż marzenia te zblakły już teraz, to nie umarły całkowicie.

Na niezliczonych światach znajdował szczątki, jakie pozostawiło po sobie życie, ale inteligencję odkrył tylko raz i w przerażeniu czmychnął z Czarnego Słońca. Jednak wszechświat był bardzo wielki, a poszukiwania dopiero się zaczynały.

Chociaż było to daleko w czasie i w przestrzeni, wielki wybuch energii dotarł do Yanamonda przez lata świetlne z serca Galaktyki. Był zupełnie niepodobny do promieniowania gwiazd i pojawił się w jego polu świadomości tak nagle, jak smuga pozostawiona przez meteor na bezchmurnym niebie. Pognał w tamtym kierunku przez kosmos i czas, zrzucając z siebie martwy, nie zmieniający się model przeszłości.

Długiego metalowego kształtu z jego nieskończoną złożonością budowy nie mógł pojąć, gdyż był on tak mu obcy, jak niemal wszystkie wytwory świata fizycznego. Wokół tego kształtu unosiła się wciąż aureola energii, która ściągnęła go tu z krańców wszechświata, ale nie ona go teraz interesowała. Ostrożnie, z płochą nerwowością dzikiego zwierzęcia, gotowego w każdej chwili czmychnąć, sięgnął w kierunku dwóch umysłów, które odkrył.

I wiedział już, że jego długie poszukiwania dobiegły końca.

Alvin chwycił Hilvara za ramiona i potrząsnął nim gwałtownie, starając się przywołać przyjaciela do rzeczywistości.

— Powiedz mi, co się dzieje? — błagał. — Co mam robić? Z oczu Hilvara spełzła ekstaza.

— Wciąż tego nie pojmuję, ale nie ma powodu do obaw. Jestem tego pewien. Cokolwiek to jest, nie wyrządzi nam krzywdy. To coś wydaje się po prostu…. zainteresowane.

Alvin miał właśnie o coś spytać, gdy nagle owładnęło nim uczucie, jakiego do tej pory nie zaznał. Zdawało mu się, że po jego ciele rozchodzi się przyjemny, ciepły dreszcz; trwało to kilka sekund, ale kiedy ustało, nie był już tylko Alvinem. Coś dzieliło z nim jego mózg nakładając się nań, jak jedno koło może częściowo pokrywać inne. Był również świadomy, że oddalony na wyciągnięcie ręki umysł Hilvara jest tak samo sprzęgnięty ze świadomością istoty, która się tu pojawiła. Uczucie było raczej dziwne niż nieprzyjemne i dzięki niemu Alvin po raz pierwszy uświadomił sobie, co to jest telepatia — zdolność, która tak zdegenerowała się w Diaspar, że teraz z jej pomocą można było tylko sterować maszynami.

Alvin zbuntował się od razu, kiedy jego umysłem próbowała zawładnąć Seranis, ale z tą ingerencją nie potrafił walczyć. Opór był beznadziejny, a zresztą wiedział, że ta istota nie żywi względem niego nieprzyjaznych zamiarów. Odprężył się, akceptując bez sprzeciwu fakt, że jego umysł bada nieskończenie większa inteligencja.

Yanamond zorientował się od razu, że jeden z tych umysłów jest bardziej przystępny. Stwierdził, że obydwa są zaskoczone jego obecnością. Trudno było mu uwierzyć, że mogły zapomnieć; zła pamięć, podobnie jak śmiertelność, wykraczała poza zdolność pojmowania Yanamonda.

Nawiązanie kontaktu było bardzo trudne; wiele obrazów, jakie znalazł w tych umysłach, było tak dziwnych, że z ledwością je rozpoznawał. Był zaintrygowany i z lekka przestraszony przewijającym się w nich wciąż strachem przed Najeźdźcami; przypominało mu to jego własne odczucia, kiedy po raz pierwszy w jego polu postrzegania znalazło się Czarne Słońce.

Ale te umysły nie wiedziały nic o Czarnym Słońcu i teraz zaczęły się w nich formować pierwsze pytania.

— Kim jesteś?

Udzielił jedynej odpowiedzi, jakiej mógł udzielić:

— Jestem Yanamond.

Następna przerwa (jakże długo formułują się ich myśli), a potem pytanie zostało powtórzone. Nie zrozumieli; dziwne, przecież to na pewno ich rodzaj nadał mu to imię.Pamiętał ten fakt od dnia narodzin. Wspomnień miał mało i wszystkie zaczynały się od jednego punktu w czasie, ale były kryształowo wyraźne.

W jego świadomość wdarły się znowu ich słabiutkie myśli.

— Gdzie są ludzie, którzy zbudowali Siedem Słońc? Co się z nimi stało?

Nie wiedział. Nie dowierzali mu i ich rozczarowanie dotarło doń ostro i wyraźnie poprzez otchłań dzielącą ich umysły od jego. Ale byli cierpliwi i chciał im pomóc, ponieważ szukali tego samego co on i przy nich po raz pierwszy nie czuł się samotny.

Alvin nie wierzył, że kiedykolwiek przeżyje jeszcze takie doświadczenie jak ta bezgłośna rozmowa. Trudno było uwierzyć, że można być czymś więcej niż widzem, ponieważ nie chciał przyznać, nawet przed sobą, że umysł Hilvara był w jakiś sposób o wiele chłonniejszy niż jego. Mógł tylko czekać zdumiony i na wpół oszołomiony strumieniem myśli przekraczających zdolność jego pojmowania.

Nagle Hilvar, pobladły na twarzy i spięty, przerwał kontakt i zwrócił się do przyjaciela.

— Alvinie — powiedział znużonym głosem. — Dzieje się tu coś dziwnego. Nic z tego nie rozumiem.

To oświadczenie niewiele się przyczyniło do przywrócenia Alvinowi jego dawnej pewności siebie i odczytując to z jego twarzy Hilvar uśmiechnął się.

— Nie potrafię odkryć, czym jest ten… Yanamond — ciągnął. — Jest istotą, która dysponuje olbrzymią wiedzą, a jednocześnie wydaje się obdarzony bardzo małą inteligencją. Oczywiście — dodał — jego umysł może być tak różny od naszego, że nie potrafimy go zrozumieć — jednak nie wierzę jakoś, że to prawdziwe wyjaśnienie.

— No, a czego się dowiedziałeś? — spytał niecierpliwie Alvin. — Czy on wie coś o Siedmiu Słońcach? Umysł Hilvara wydawał się wciąż rozkojarzony.

— Zostały zbudowane przez wiele ras, włączając w to i naszą — powiedział nieobecnym głosem. — On może podawać mi takie jak ten fakty, ale zdaje się nie rozumieć ich znaczenia. Sądzę, że posiada świadomość przeszłości, ale nie potrafi jej interpretować. Wszystko, co się kiedyś wydarzyło, zdaje się przemieszane w jego umyśle.

Przerwał na chwilę i zamyślił się, potem twarz mu pojaśniała.

— Pozostaje tylko jedno; tak czy inaczej musimy zabrać Yanamonda na Ziemię, aby skonfrontować go z naszymi filozofami.

— Czy to będzie bezpieczne? — spytał Alvin.

— Tak — odparł Hilvar, zauważając, jak nietypowa dla przyjaciela była ta uwaga. — Yanamond jest nam przyjazny. Co więcej, wydaje mi się, że jest do nas przywiązany.

Rozdział 22

Jakże całkowicie nie do pomyślenia, zastanawiał się Jeserac, byłaby ta konferencja jeszcze kilka krótkich dni temu. W Sali Rady przy stole ustawionym w poprzek otwartego końca podkowy siedziało sześciu gości z Lys. Jeserac przypomniał sobie z rozbawieniem, że nie tak dawno, stojąc w tym samym miejscu, Alvin słuchał orzeczenia Rady postanawiającego, że Diaspar musi znowu zostać zamknięte przed światem. Teraz świat wdarł się do miasta nie na żarty, i to nie tylko świat — cały wszechświat.

Skład Rady uległ od tamtego czasu zmianie. Brakowało ponad pięciu jej dawnych członków. Nie byli w stanie sprostać stojącym teraz przed nimi problemom i odpowiedzialnością i poszli w ślady Khedrona. To, że tak wielu jego mieszkańców nie potrafiło stawić czoła pierwszemu od milionów lat, realnemu wyzwaniu, myślał Jeserac, było dowodem, iż Diaspar przegrało. Wiele tysięcy jego mieszkańców schroniło się w Bankach Pamięci w nadziei, że kiedy się obudzą, kryzys już będzie zażegnany i zastaną Diaspar takim, jakie znali je dawniej.

O zajęcie jednego z wakujących w Radzie miejsc poproszono Jeseraca. Siedział teraz na jednym z końców stołu na miejscu, które miało kilka zalet. Mógł stąd nie tylko obserwować profile gości, ale również widzieć oblicza radców — z ich twarzy można było dużo wywnioskować.

Nie ulegało już wątpliwości, że Alvin miał rację i Rada uświadamiała sobie z wolna tę niemiłą prawdę. Delegaci Lys potrafili myśleć o wiele szybciej od najświetniejszych umysłów z Diaspar. A nie była to ich jedyna przewaga, ponieważ w ich zachowaniu dostrzegało się niebywały stopień koordynacji, zawdzięczany, jak się domyślał Jeserac, ich zdolnościom telepatycznym. Ciekaw był, czy czytali myśli radców, po chwili jednak odrzucił to podejrzenie. Nie złamaliby przecież solennego przyrzeczenia, bez którego nie doszłoby do tego spotkania.

Jeserac zdawał sobie sprawę, że jak dotąd nie poczyniono żadnych postępów i nie spodziewał się, aby obrady doprowadziły do jakiegoś pozytywnego rezultatu. Rada, która ledwie przyjmowała do wiadomości fakt istnienia Lys, zdawała się nie uświadamiać sobie wagi tego, co się stało. Poza tym była wyraźnie przestraszona — i tak samo, jak się domyślał, przestraszeni byli goście, chociaż lepiej potrafili to ukryć.

Sam Jeserac nie bał się tak, jak się tego spodziewał; lęk wciąż go prześladował, ale potrafił teraz stawić mu czoło. Coś z lekkomyślności Alvina (a może była to odwaga?) zaczęło zmieniać jego pogląd na świat. Nie wierzył, aby kiedykolwiek był zdolny do ruszenia się na krok poza mury miasta, ale teraz rozumiał pobudki, jakie popchnęły do tego Alvina.

Pytanie Przewodniczącego zaskoczyło go, ale szybko odzyskał nad sobą panowanie.

— Sądzę — powiedział — że tylko przypadek sprawił, iż obecna sytuacja nie zaistniała wcześniej. Wiemy wszyscy, że Odmieńców było czternastu, a za ich tworzeniem musiał kryć się określony plan. Jego celem, jak przypuszczam, było niedopuszczenie do wiecznej separacji Lys i Diaspar. Alvin to rozumiał, ale zrobił jeszcze coś, czego według mnie na pewno nie zawierał pierwotny projekt. Czy Centralny Komputer może to potwierdzić?

Bezosobowy głos odpowiedział od razu:

— Radca orientuje się, iż nie wolno mi komentować instrukcji, które otrzymałem od konstruktorów. Jeserac przyjął ze spokojem tę łagodną naganę.

— Z jakiejś bliżej nie określonej przyczyny nie możemy rozważyć tych faktów. Alvin odleciał w kosmos. Gdy powróci, możecie mu uniemożliwić następne podobne wyprawy, chociaż osobiście wątpię, czy wam się to uda, bo do tego czasu na pewno dużo się nauczy. A jeśli dojdzie w końcu do tego, czego tak się wszyscy obawiacie, to nikt z nas nic na to nie może poradzić. Ziemia jest całkowicie bezbronna — taka, jaka była przez miliony wieków.

Jeserac przerwał i popatrzył na twarze zebranych. Jego słowa nie zostały przyjęte z zadowoleniem, ale też nie oczekiwał tego.

— Nie widzę jednak powodu do niepokoju — ciągnął dalej. — Ziemia nie znajduje się teraz w większym niż kiedy indziej niebezpieczeństwie. Dlaczego dwaj ludzie w jednym małym statku mieliby ściągać na nas znowu gniew Najeźdźców? Bądźmy szczerzy i przyznajmy, że Najeźdźcy, gdyby tylko chcieli, mogli zniszczyć nasz świat już wieki temu.

Przewodniczący przerwał mu marszcząc brwi.

— Czyż legenda nie mówi, że Najeźdźcy oszczędzili Ziemię tylko pod warunkiem, że Człowiek nigdy więcej nie wyruszy w kosmos? A czyż nie złamaliśmy teraz tego warunku?

— Owszem, tak mówi legenda — powiedział Jeserac. — Akceptujemy bezkrytycznie wiele legend i ta jest jedną z nich. Nie ma jednak dowodu, że akurat ta jest prawdziwa. Trudno mi uwierzyć, aby coś o takim znaczeniu nie zostało zarejestrowane w pamięci Centralnego Komputera, bo on przecież nie wie nic o tym pakcie. Pytałem go, chociaż tylko za pośrednictwem maszyn informacyjnych. Rada może zapytać go o to bezpośrednio.

Jeserac skończył i czekał na odpowiedź Przewodniczącego. I nie doczekał się, gdyż właśnie w tym momencie goście z Lys zastygli nagle w swych fotelach, a ich twarze ściągnęły się w jednoczesnym grymasie niedowierzania i zaniepokojenia. Zdawali się nasłuchiwać jakiegoś odległego głosu wlewającego w ich uszy niezwykłe wiadomości.

Radcy czekali na koniec tej bezgłośnej konwersacji z rosnącym z minuty na minutę niepokojem. Lider delegacji otrząsnął się wreszcie z transu i zwrócił przepraszająco do Przewodniczącego:

— Odebraliśmy właśnie jakieś dziwne i niepokojące wieści z Lys — powiedział.

— Czy Alvin wrócił na Ziemię? — spytał Przewodniczący Rady.

— Nie, to nie Alvin. To coś innego.

Lądując na polanie w Airlee, Alvin zastanawiał się, czy kiedykolwiek w dziejach ludzkości jakiś inny, powracający z kosmosu statek przywiózł na Ziemię równie niezwykły ładunek — o ile w ogóle Yanamond znajdował się w fizycznej przestrzeni maszyny. Podczas podróży nie dawał znaku istnienia; Hilvar twierdził, a czerpie swą wiedzę z bardziej bezpośrednich stosunków z tą fantastyczną istotą, że tylko o sferze percepcji Yanamonda powiedzieć można, iż zajmuje jakieś określone położenie w przestrzeni. Sam Yanamond nie znajdował się nigdzie — może nawet nigdy go nie było.

Gdy wynurzyli się ze śluzy powietrznej statku, czekała już na nich Seranis z pięcioma senatorami. Jednego z senatorów Alvin poznał podczas ostatniej wizyty; dwaj inni, uczestniczący w tamtym spotkaniu, przebywali teraz, jak się domyślał, w Diaspar. Ciekaw był, jak idzie delegacji i jak zareagowało miasto na pojawienie się pierwszych od tylu milionów lat intruzów z zewnątrz.

— Wygląda na to, Alvinie — powiedziała ozięble Seranis przywitawszy się z synem — że masz szczególny dar odkrywania niezwykłych istot. Myślę jednak, że upłynie sporo czasu, zanim zdystansujesz swoje ostatnie osiągnięcie na tym polu.

— A więc Yanamond przybył?

— Tak, jest tu od wielu godzin. Zdołał wytropić jakoś trasę, którą przemierzyliście lecąc w tamtą stronę — wyczyn sam w sobie zdumiewający i wywołujący wiele problemów natury filozoficznej. Istnieje pewien dowód na to, iż dotarł on do Lys w tym samym momencie, kiedy go odkryliście, a więc potrafi przemieszczać się w przestrzeni z nieskończoną szybkością. Ale to nie wszystko. Przez ostatnie kilka godzin dowiedzieliśmy się od niego o takich faktach z naszej historii, których istnienia nawet nie podejrzewaliśmy.

Alvin patrzył na nią w osłupieniu. Potem zrozumiał; nietrudno było sobie wyobrazić, jakim szokiem dla tych ludzi o sprzężonych umysłach i wyostrzonej percepcji zmysłowej było pojawienie się Yanamonda. Zareagowali z zadziwiającą szybkością i nagle wyobraził sobie Yanamonda, może trochę przestraszonego, otoczonego najbystrzejszymi w Lys umysłami.

— Czy wiecie już, czym on jest? — spytał.

— Tak. To było proste, choć nadal nie wiemy, skąd pochodzi. Jest on czystym umysłem, a wiedza, jaką dysponuje, wydaje się nieograniczona. Ale jest dziecinny w dosłownym tego słowa znaczeniu.

— Naturalnie! — wykrzyknął Hilvar. — Powinienem się tego domyślić.

Alvin wyglądał na zaintrygowanego i Seranis zrobiło się go żal.

— Chodzi mi o to, że chociaż Yanamond dysponuje kolosalnym, być może nieograniczonym umysłem, to jest on jeszcze niedojrzały i nie rozwinięty. Jego faktyczna inteligencja jest w tej chwili mniejsza od ludzkiej — uśmiechnęła się z przymusem — chociaż jego procesy myślowe przebiegają dużo szybciej i bardzo łatwo przyswaja sobie wiedzę. Dysponuje on także innymi możliwościami, których nie jesteśmy jeszcze w stanie zrozumieć. W sposób trudny do opisania wydaje się otwarta przed jego umysłem cała przeszłość. Tę zdolność mógł właśnie wykorzystać przybywając po waszych śladach na Ziemię.

Alvin milczał. Teraz dopiero uświadomił sobie, jak słusznie postąpił Hilvar sprowadzając Yanamonda do Lys i jakie miał kiedyś szczęście on sam, wywodząc w pole Seranis; ten podstęp nie udałby mu się po raz drugi.

— Twierdzisz zatem, że Yanamond niedawno się narodził? — spytał.

— Posługując się jego standardami, tak. W rzeczywistości istnieje on już bardzo długo, chociaż na pewno krócej niż rasa ludzka. Najbardziej zaskakujące jest to, iż on z uporem twierdzi, że to my go powołaliśmy do istnienia i nie ulega wątpliwości, że z jego pochodzeniem wiążą się wszystkie największe tajemnice przeszłości.

— Gdzie jest teraz Yanamond? — spytał Hilvar.

— Wypytują go historycy z Grevarn. Starają się ustalić ogólne zarysy przeszłości, ale ta praca zajmie im całe lata. Yanamond może opisać przeszłość ze wszystkimi szczegółami, ale nie rozumie tego, co widzi; bardzo trudno z nim współpracować.

Chodziło tu o coś, czego Alvin nigdy nie był w stanie w pełni pojąć: bezpośredni kontakt, nawet między ludzkimi umysłami, był dlań taką samą tajemnicą, jak muzyka dla głuchego czy barwa dla ślepego. Jednak ludzie z Lys wymieniali teraz myśli z tą niewyobrażalnie obcą istotą, którą sprowadził na Ziemię, ale której nigdy by sam nie wykrył żadnym z posiadanych zmysłów.

Nie tu było jego miejsce; po zakończeniu przesłuchania dowie się o jego wynikach. Otworzył bramy nieskończoności i przestraszył się teraz tego, co uczynił. Dla spokoju sumienia musi wrócić do maleńkiego znajomego światka Diaspar, które szukało schronienia, podczas gdy on brał się za bary ze swymi marzeniami i ambicjami. Jakaż tkwiła w tym ironia; ten, który porzucił miasto, aby ryzykować życie wśród gwiazd, wraca teraz do domu jak przestraszone dziecko uciekające w popłochu pod opiekę matki.

Rozdział 23

Diaspar nie było zbyt zadowolone z powrotu Alvina. W mieście wrzało jak w mrowisku, w które nagle wsadzono kij. Mieszkańcy wciąż nie chcieli pogodzić się z rzeczywistością, ale ci, którzy wzbraniali się przed uznaniem istnienia Lys i świata zewnętrznego, nie mieli się już gdzie ukryć. Banki Pamięci przestały ich przyjmować. Nie skutkowały żadne apele do Centralnego Komputera, który nie wyjaśniał motywów swojego postępowania. Niedoszli uciekinierzy musieli wracać do miasta i stawić czoło problemom swego stulecia.

Alvin wylądował na skraju Parku, niedaleko Gmachu Rady. Aż do ostatniej chwili nie był pewien, czy potrafi wprowadzić statek do miasta przez ekrany, które oddzielały je prawdopodobnie od świata zewnętrznego. Niebo Diaspar, tak samo zresztą jak wszystko w tym mieście, było tworem sztucznym lub przynajmniej częściowo sztucznym. Noc z gwiezdnymi pozostałościami wszystkiego, co utracił Człowiek, nie była do miasta dopuszczana; ekrany chroniły je też przed burzami, które szalały czasami nad pustynią, zakrywając niebo ruchomymi ścianami piasku.

Niewidoczni strażnicy przepuścili jednak Alvina i gdy zobaczył w dole Diaspar, wiedział, że jest w domu. Niezależnie od tego, jak wzywał go wszechświat i jego tajemnice, tu się urodził i do tego miejsca należał. Nigdy go nie satysfakcjonowało, ale zawsze by tu powrócił.

Zanim jeszcze statek wylądował, w Parku zebrały się tłumy i Alvin zastanawiał się z niepokojem, jak przyjmą go mieszkańcy miasta. Dość łatwo czytał w ich twarzach, oglądając na ekranie otoczenie przed otworzeniem śluzy powietrznej. Dominującą emocją zdawała się ciekawość — sama w sobie będąca w Diaspar czymś niezwykłym. Mieszała się z nią obawa, tu i ówdzie niezaprzeczalne oznaki strachu. Alvin pomyślał ze smutkiem, że nikt nie wydaje się zadowolony z jego powrotu.

Mimo to Rada przyjęła go pozytywnie. Chociaż to właśnie on był sprawcą obecnego kryzysu, to tylko on mógł podać fakty, na których opierać się będzie przyszła linia postępowania. Z głęboką uwagą wysłuchano jego relacji z lotu do Siedmiu Słońc i spotkania z Yanamondem. Potem odpowiadał na liczne pytania, okazując cierpliwość, która dziwiła wielce pytających. Jak się szybko zorientował, ich umysły opanowane były strachem przed Najeźdźcami, chociaż nie wymienili ani razu tej nazwy i nie byli zbytnio zachwyceni, gdy bezpośrednio poruszył ten temat.

— Gdyby Najeźdźcy istnieli jeszcze we wszechświecie — mówił Alvin — to na pewno spotkałbym ich w samym jego środku. Ale wśród Siedmiu Słońc nie ma inteligentnego życia; domyśliliśmy się tego sami, zanim Yanamond potwierdził nasze przypuszczenia. Sądzę, że Najeźdźcy odeszli wieki temu; przynajmniej Yanamond, który wydaje się równie stary jak Diaspar, nic o nich nie wie.

— Chciałem zauważyć — wtrącił nagle jeden z radców — że Yanamond w jakimś stopniu, którego jeszcze sobie nie uświadamiamy, może być potomkiem Najeźdźców. Nie pamięta swego pochodzenia, ale nie oznacza to, że pewnego dnia nie może znów stać się dla nas niebezpieczny.

Hilvar, który brał udział w zebraniu w charakterze widza, nie czekał na udzielenie mu głosu. Alvin po raz pierwszy widział przyjaciela tak wzburzonego.

— Yanamond wszedł w mój umysł — powiedział — a i ja wejrzałem na krótko w jego. Moi ludzie dużo już o nim wiedzą, chociaż nie odkryli jeszcze, kim jest. Ale jedno jest pewne — Yanamond jest nam przyjazny i bardzo się ucieszył ze spotkania z nami. Z jego strony nie mamy się czego obawiać.

Po tym wybuchu zapadła krótka chwila milczenia, a Hilvar zmieszał się i na jego twarzy odmalował się wyraz zakłopotania. Dało się zauważyć, że od tej chwili napięcie panujące dotąd w Sali Rady zaczęło powoli opadać, jakby z dusz obecnych.uniosła się jakaś chmura. Przewodniczący nie upomniał nawet Hilvara za zabranie głosu bez przyzwolenia.

Przysłuchując się debacie, Alvin wyróżniał wyraźnie trzy szkoły myślenia reprezentowane w łonie Rady. Konserwatyści, stanowiący mniejszość, wciąż żywili nadzieję, że uda się jeszcze cofnąć wskazówki zegara i przywrócić stary porządek. Wbrew zdrowemu rozsądkowi trzymali się kurczowo tezy, że Diaspar i Lys można skłonić do ponownego zapomnienia o sobie.

Postępowcy stanowili również mniejszość; fakt, że w ogóle znaleźli się tacy w Radzie, mile zaskoczył Alvina. Prawdę mówiąc, nie przyjęli oni z radością inwazji świata zewnętrznego, ale byli zdecydowani jak najwłaściwiej ją wykorzystać. Niektórzy z nich posuwali się aż do sugestii, że może istnieć sposób przełamania barier psychologicznych, które tak długo, jeszcze skuteczniej od barier fizycznych, odcinały Diaspar od świata.

Większość członków Rady, odbijająca dokładnie nastroje panujące w mieście, przyjęła postawę czujnej ostrożności w oczekiwaniu na zarysowanie się kształtu przyszłości. Zdawali sobie sprawę, że póki nie ucichnie burza, poty nie ma sensu snuć żadnych planów ani starać się wprowadzać określonej linii postępowania.

Po zakończeniu sesji Jeserac podszedł do Alvina i Hilvara. Zdawał się odmieniony od czasu ostatniego spotkania z Alvinem — i ostatniego rozstania — w Wieży Loranne, w bezpośredniej bliskości roztaczającej się w dole pustyni. Zmiana nie była taka, jakiej spodziewał się Alvin, ale z podobną metamorfozą postaw miał się spotykać w nadchodzących dniach coraz częściej.

Jeserac zdawał się odmłodnieć, jakby ognie życia znalazły w jego żyłach świeże paliwo i płonęły teraz jaśniej. Pomimo podeszłego wieku należał do tych, którzy mogą podjąć wyzwanie rzucone Diaspar przez Alvina.

— Mam dla ciebie wieści, Alvinie — powiedział. — Znasz chyba senatora Gerane?

— Oczywiście — był jednym z pierwszych ludzi, jakich spotkałem w Lys. Czy wchodzi w skład ich delegacji?

— Tak, poznaliśmy się dosyć dobrze. Jest bardzo inteligentnym człowiekiem i rozumie psychikę ludzką lepiej, niż kiedykolwiek sądziłem, że jest to możliwe — chociaż mówił mi, że jak na warunki panujące w Lys, jest bardzo początkujący. Podczas swego tutaj pobytu zainicjował coś, co będzie bardzo bliskie twemu sercu. Ma nadzieję zanalizować bodziec, który nie pozwala nam opuszczać miasta, i wierzy, że kiedy odkryje, jak został wprowadzony, będzie w stanie go usunąć. Dwudziestu z nas już z nim współpracuje.

— I ty jesteś jednym z nich?

— Tak — odparł Jeserac rumieniąc się lekko. — To nie jest łatwe i na pewno nie sprawia przyjemności — ale cel jest kuszący.

— A co właściwie robi Gerane?

— Oddziałuje na nas poprzez Sagi. Wyreżyserował ich wiele i bada nasze reakcje, gdy je przeżywamy. Nigdy nie myślałem, że w moim wieku wrócę znowu do zabaw dzieciństwa.

— Co to są Sagi? — spytał Hilvar.

— Wyimaginowane światy marzeń — wyjaśnił Alvin. — Przynajmniej większość z nich jest wyimaginowana, chociaż niektóre opierają się prawdopodobnie na faktach historycznych. W komórkach pamięci miasta zarejestrowane są ich miliony; możesz sobie wybrać jakikolwiek rodzaj przygody czy doświadczenia i po wprowadzeniu do twego umysłu odpowiednich impulsów będzie ci się wydawało, że przeżywasz je naprawdę. — Zwrócił się do Jeseraca: — Jakie Sagi wprowadził wam Gerane?

— Większość z nich wiąże się, jak się pewnie domyślasz, z opuszczeniem Diaspar. Niektóre przenoszą nas z po wrotem do naszych najwcześniejszych wcieleń, tak blisko czasów założenia miasta, jak to tylko możliwe. Gerane sądzi, że im bardziej zbliży się do chwili wprowadzenia tego bodźca, tym łatwiej będzie mu go usunąć.

Ta wiadomość dodała Alvinowi pewności siebie i ucieszyła go. Jego sukces byłby połowiczny, gdyby otworzył bramy miasta — po to tylko, aby stwierdzić, że nikt przez nie nie przejdzie…

— Naprawdę chcecie pozbyć się lęku przed opuszczeniem Diaspar? — spytał przenikliwie Hilvar.

— Nie — odparł bez wahania Jeserac. — Jestem przerażony tym pomysłem, ale zdaję sobie sprawę, że myliliśmy się całkowicie uważając, że Diaspar jest pępkiem świata i logika mówi mi, że trzeba coś zrobić dla naprawienia tego błędu. Emocjonalnie wciąż nie jestem zdolny do opuszczenia miasta; może już na zawsze taki pozostanę. Gerane chce zabrać niektórych z nas do Lys i pragnę mu pomóc w tym eksperymencie — chociaż z drugiej strony mam nadzieję, że się nie powiedzie.

Alvin spojrzał na swego starego nauczyciela z nowym uznaniem. Ciekaw był, jak całkowite przełamanie tej bariery wpłynie na Lys i na Diaspar. Trzeba było w jakiś sposób zachować najlepsze elementy obu ośrodków i spoić je w nową, zdrowszą kulturę. To było gigantyczne zadanie i do jego wykonania potrzebna będzie cała mądrość i cierpliwość, na jakie potrafi się zdobyć ludzkość.

Hilvar z kolei ciekaw był, co stanie się z Diaspar, gdy skończy się jego długa izolacja. Najlepszym wyjściem, na jakie mogłoby się zdobyć miasto, było zniszczenie Banków Pamięci, które utrzymywały je w nie zmienionym stanie przez tyle wieków. Chociaż były takie cudowne — stanowiąc być może największy triumf nauki, która je stworzyła, były jednak wytworem chorej kultury prześladowanej wieloma lękami. Niektóre z tych lęków znajdowały uzasadnienie w rzeczywistości, ale inne, jak się teraz wydawało, opierały się wyłącznie na imaginacji. Hilvar znał już zarysy historii wyłaniającej się z umysłu Yanamonda. Za kilka dni pozna je i Diaspar — i dowie się, jak wiele z przeszłości było tylko mitem. Gdyby jednak zniszczono Banki Pamięci, za tysiąc lat miasto byłoby martwe, ponieważ jego mieszkańcy straciliby możność odtwarzania się. Był to dylemat, z którym należało się liczyć, ale Hilvar miał już jedno możliwe do przyjęcia rozwiązanie. Na każdy problem natury technicznej istniała odpowiedź, a jego ludzie byli mistrzami nauk biologicznych.

Najpierw jednak miasto musiałoby się nauczyć tego, co zapomniało. Edukacja taka zajęłaby wiele lat — może nawet wiele wieków. Ale to był dopiero początek; niebawem szok pierwszej lekcji wstrząśnie Diaspar tak głęboko, jak obecny kontakt z Lys.

Wstrząśnie on również Lys. Pomimo wszystkich różnic dzielących obie kultury wyrosły one z jednego pnia — i dzieliły te same złudzenia. Wyjdzie im na zdrowie, jeśli jeszcze raz spojrzą w zapomnianą przeszłość.

Rozdział 24

Amfiteatr, który wzniesiono specjalnie na tę okazję, mieścił całą populację Diaspar i wypełniony był do ostatniego ze swych dziesięciu milionów miejsc. Patrząc na wygiętą w kształcie łuku widownię ze swego miejsca na szczycie trybun, Alvin przypomniał sobie Shalmirane. Te dwa kratery miały podobny kształt i były niemal tej samej wielkości.

Była jednak między nimi zasadnicza różnica. Wielka niecka Shalmirane istniała naprawdę; ten amfiteatr był tylko fantomem, matrycą ładunków elektrycznych, przechowywaną do tej pory w pamięci Centralnego Komputera. Alvin wiedział, że w rzeczywistości znajduje się wciąż w swoim pokoju i że ludzie, którzy zdawali się go otaczać, również pozostawali w swoich domach.

Rzadziej niż raz na tysiąc lat życie miasta zamierało, aby jego mieszkańcy mogli spotkać się na Wielkim Zgromadzeniu. Również w Lys, Alvin wiedział o tym, odbywało się coś równoważnego z tym zebraniem. Tam było to spotkanie umysłów.

Rozpoznawał większość otaczających go twarzy. Ponad milę od niego, tysiąc stóp w dole, ustawione było małe podium, na którym skupiała się teraz uwaga całego świata. Trudno było uwierzyć, że można coś zobaczyć z takiej odległości, ale Alvin był przekonany, że kiedy rozpocznie się przemówienie, będzie widział i słyszał wszystko tak wyraźnie jak każdy w Diaspar. Podium zasnute było mgłą. Mgła przybrała postać Callitraxa, przewodniczącego grupy, której zadaniem było zrekonstruowanie przeszłości z informacji dostarczonych na Ziemię przez Yanamonda. Było to przedsięwzięcie ogromne i prawie niewykonalne i to nie tylko z uwagi na wchodzący w grę przedział czasu. Tylko raz, przy pomocy Hilvara, wejrzał Alvin w umysł dziwnej istoty, którą wspólnie odkryli — lub która odkryła ich. Myśli Vanamonda były dla Alvina tak niezrozumiałe, jak tysiąc głosów krzyczących jednocześnie w jakiejś wielkiej jaskini, zniekształconych do tego odbijającym się od jej ścian echem. Ludzie z Lys potrafili je jednak rozwikłać, potrafili je zarejestrować i zinterpretować. To co odkryli, głosiła plotka, której Hilvar ani nie zaprzeczał, ani jej nie potwierdzał, było tak dziwne, że niewiele przypominało historię, jaką cała rasa ludzka uważała od miliardów lat za swoją.

Callitrax zaczął mówić. Streścił pokrótce akceptowane dotąd dzieje ludzkości. Mówił o nieznanych ludziach Cywilizacji Zarania, po których nie pozostało nic prócz sławnych nazw i spłowiałych legend o Imperium. Od samego początku Człowiek pożądał gwiazd — i w końcu ich dosięgnął. Przez miliony lat penetrował Galaktykę obejmując we władanie układ po układzie. Potem, z ciemności, spoza krawędzi wszechświata, uderzyli Najeźdźcy i wydarli mu wszystko, co zdobył.

Odwrót od Układu Słonecznego musiał być gorzki i trwał na pewno wiele wieków. Z legendarnych bitew szalejących wokół Shalmirane ledwo ocalała sama Ziemia. Kiedy się skończyły, Człowiek pozostał tylko ze swymi wspomnieniami i światem, na którym się narodził.

Od tej chwili wszystko było długim pasmem upadku. Jak na ironię, rasa, która chciała władać wszechświatem, rozdzieliła się na dwie izolowane kultury Lys i Diaspar — oazy życia wśród pustyni, która dzieliła je tak samo, jak międzygwiezdna otchłań.

Callitrax przerwał; Alvinowi, tak jak każdemu obecnemu na. Wielkim Zgromadzeniu, wydawało się, że historyk patrzy właśnie na niego oczyma widzącymi rzeczy, którym jeszcze teraz niezupełnie daje wiarę.

— I to tyle — powiedział Callitrax — jeśli chodzi o opowieści, w które wierzono dotychczas. Muszę wam teraz powiedzieć, że są one nieprawdziwe — nieprawdziwe w każdym szczególe — tak nieprawdziwe, że nawet teraz nie w pełni pogodziliśmy się z prawdą.

Odczekał, aż zebrani pojmą w pełni znaczenie jego słów. Potem, mówiąc wolno i wyraźnie, przekazał Lys i Diaspar wiedzę zaczerpniętą z umysłu Yanamonda.

Nie było prawdą, że Człowiek sięgnął do gwiazd. Całe jego małe imperium ograniczało się do orbit Plutona i Persefony, ponieważ przestrzeń międzygwiezdna stanowiła dlań barierę nie do przebycia. Cała cywilizacja ludzka kłębiła się wciąż wokół Słońca i była jeszcze bardzo młoda, kiedy dosięgnęły jej gwiazdy.

Szok musiał być wstrząsający. Pomimo ciągłych niepowodzeń Człowiek nigdy nie wątpił, że pewnego dnia podbije otchłanie kosmosu. Wierzył też, że jeśli nawet wszechświat zamieszkują równi jemu, to nie ma w nim ras przewyższających go pod jakimkolwiek względem. I nagle dowiedział się, że oba przekonania były mylne i że wśród gwiazd istnieją umysły daleko bardziej rozwinięte niż jego. Przez wiele wieków, najpierw w statkach innych ras, potem w maszynach zbudowanych na podstawie zapożyczonej wiedzy, Człowiek badał Galaktykę. Wszędzie natykał się na kultury, które potrafił zrozumieć, ale nie potrafił się do nich dostosować, a czasami spotykał umysły, których w ogóle nie potrafił pojąć.

Szok był straszliwy, ale przyczynił się do rozwoju rasy. Smutniejszy, ale nieskończenie mądrzejszy powrócił Człowiek do Układu Słonecznego, aby rozwinąć wiedzę, którą uzyskał. Przyjął wyzwanie i powoli realizował swój plan, który dawał nadzieję na przyszłość.

Dawniej największym zainteresowaniem darzył Człowiek nauki fizyczne. Teraz z jeszcze większym zapałem zwrócił się ku genetyce i badaniom umysłu. Nie licząc się z kosztami wzniósł się do granic ewolucji. Ten wielki eksperyment pochłaniał przez miliony lat całą energię rasy. Wszystkie te wysiłki, wszystkie poświęcenia stały się tylko garścią słów w narracji Callitraxa. Przyniosły Człowiekowi największe zwycięstwa: zwalczył dzięki nim chorobę; jeśli chciał, mógł żyć wiecznie, a opanowując telepatię, nagiął do swej woli najpotężniejszą z sił.

Zależny tylko od siebie samego, był gotów do ponownego wyruszenia na podbój ogromnych przestrzeni Galaktyki. Spotkał się jak równy z rasami ze światów, od których się kiedyś odwrócił, i zaczął odgrywać pełną rolę w dziejach wszechświata.

Dokonał tego. Z tego właśnie okresu, być może najobszerniejszego w historii ludzkości, pochodzą legendy o Imperium. Było to Imperium wielu ras, ale zapomniano o tym w dramacie, w którym znalazło ono swój koniec.

Imperium trwało co najmniej miliard lat. Musiało przeżywać kryzysy, może nawet wojny, ale wszystko to zaginęło w pochodzie wielkich ras zmierzających ku dojrzałości.

— Możemy być dumni — ciągnął Callitrax — z roli, jaką odegrali w tej historii nasi przodkowie. Osiągnąwszy wyżyny kultury nie zaniechali żadnej ze swych inicjatyw. Tutaj mamy raczej do czynienia z domysłami niż udowodnionymi faktami, ale wydaje się pewne, że eksperymenty, które przyczyniły się zarówno do początku końca Imperium, jak i do ukoronowania jego chwały, zostały zainspirowane przez Człowieka i prowadzone były pod jego kierunkiem.

Filozofia leżąca u podstaw tych eksperymentów była przypuszczalnie następująca:

Kontakt z przedstawicielami innych ras wykazał Człowiekowi, jak bardzo obraz świata odbierany przez daną rasę zależny jest od jej postaci fizycznej i organów zmysłowych, w które jest wyposażona. Dowiedziono, że jeśli w ogóle możliwe jest pojmowanie wszechświata, jakim jest on w rzeczywistości, to dokonać tego może tylko umysł całkowicie uwolniony od wszelkich ograniczeń fizycznych — czysty umysł. Przekonanie to było powszechne wśród wielu starożytnych wierzeń religijnych, jakie roz winęły się na Ziemi, i zadziwiające jest, że idea nie mająca żadnych racjonalnych podstaw, stała się w końcu jednym z największych celów nauki.

W naturalnym wszechświecie nie napotykano nigdy żadnej pozbawionej ciała inteligencji; Imperium postanowiło taką stworzyć. Tak jak wiele innych rzeczy, w zapomnienie poszła już wiedza, która czyniła to możliwym. Naukowcy Imperium ujarzmili wszystkie siły Natury, zgłębili wszystkie tajemnice czasu i przestrzeni. Tak jak nasze umysły są produktem ubocznym niezwykle skomplikowanego systemu komórek mózgu połączonych ze sobą siecią układu nerwowego, tak oni usiłowali stworzyć mózg, którego elementy nie byłyby materialne, ale stanowiły matrycę nałożoną na samą przestrzeń. Taki mózg, jeśli w ogóle można go nazwać mózgiem, żywiłby się energią pola elektromagnetycznego, czy jeszcze potężniejszymi siłami, i byłby całkowicie uwolniony spod tyranii materii. Mógłby funkcjonować z daleko większą szybkością niż jakakolwiek inteligencja na podłożu organicznym; mógłby przetrwać tak długo, jak długo we wszechświecie pozostanie choć erg energii, a jego możliwości byłyby nieograniczone. Raz stworzony, rozwijałby wciąż swą potęgę, której ostatecznych rozmiarów nie byli w stanie przewidzieć nawet jego twórcy.

Człowiek zaproponował stworzenie takich istot, w wielkiej mierze na skutek doświadczeń zebranych podczas własnej regeneracji. Było to największe wyzwanie rzucone kiedykolwiek inteligencji zamieszkującej wszechświat i po wiekach dyskusji podjęto je. Do realizacji tego zadania przystąpiły wszystkie rasy Galaktyki.

Wcielenie marzeń w rzeczywistość zajęło ponad milion lat. Cywilizacje rodziły się i upadały, kilkakrotnie marnotrawiono wiekowy dorobek światów, ale o tym celu nigdy nie zapomniano. Być może poznamy kiedyś pełną historię tego największego w dziejach, nieprzerwanego wysiłku. Dzisiaj wiemy tylko, że doprowadził on do katastrofy, która omal nie zniszczyła całej Galaktyki.

W ten okres dziejów zmysł Yanamonda wzbrania się wgłębiać. Istnieje wąski przedział czasu, który jest dlań zablokowany, ale wydaje nam się, że tylko na skutek jego własnych lęków. Na początku tego kresu widzimy Imperium u szczytu potęgi i chwały, oczekujące z niecierpliwością zbliżającego się sukcesu. Na końcu, zaledwie kilka tysięcy lat później, Imperium jest już zgruchotane, a gwiazdy świecą słabiej, jakby wyczerpały swą energię. Nad Galaktyką rozsnuty jest całun strachu, strachu, z którym wiąże się nazwa: Szalony Umysł.

Nietrudno się domyślić, co się wydarzyło w tym krótkim okresie. Stworzona została czysta inteligencja, ale była albo szalona, albo, co wynika z pewnych przesłanek i jest bardziej prawdopodobne, nieubłaganie wroga wobec materii. Pustoszyła przez wieki wszechświat, dopóki nie dostała się pod kontrolę sił, których istoty nie potrafimy odgadnąć. Jakiejkolwiek broni użyło Imperium w tej krytycznej sytuacji, wyczerpała ona zasoby energii gwiazd; ze wspomnień o tym konflikcie wykluły się niektóre, chociaż nie wszystkie z legend o Najeźdźcach. Ale o tym jeszcze powiem.

Szalonego Umysłu nie można było zniszczyć, bo był nieśmiertelny. Wyparto go na skraj Galaktyki i uwięziono tam, uciekając się do sposobu, którego nie jesteśmy w stanie pojąć. Jego więzieniem stała się dziwna, sztuczna gwiazda zwana Czarnym Słońcem i tam pozostaje on po dziś dzień. Kiedy Czarne Słońce umrze, będzie znowu wolny. Ile czasu dzieli nas jeszcze od tego dnia, nie sposób przewidzieć.

Callitrax zamilkł, jak gdyby zagubił się we własnych myślach, niepomny faktu, iż patrzą nań oczy całego świata. W ciszy, która zaległa, Alvin rozejrzał się po twarzach stłoczonej wokół niego ciżby, starając się odczytać z nich, jak przyjęto tę nową rewelację i wieść o nowym zagrożeniu, które musi teraz zastąpić mit o Najeźdźcach. Twarze mieszkańców Diaspar zastygły w większości w wyrazie niedowierzania; wciąż nie chcieli odrzucić swej fałszywej przeszłości i nie potrafili zaakceptować jeszcze dziwniejszej rzeczywistości, która miała zająć jej miejsce.

Callitrax zaczął mówić znowu, opisując cichym, opanowanym głosem ostatnie dni Imperium. Słuchając jego słów, Alvin uświadomił sobie nagle, że był to okres, w którym chciałby żyć. Był to czas przygody i wspaniałej, nieposkromionej odwagi — odwagi, która wyrwała zwycięstwo ze szczęk klęski.

— Chociaż Galaktyka spustoszona została przez Szalony Umysł — ciągnął Callitrax — potencjał Imperium był nadal ogromny, a jego duch nie złamany. Z odwagą, którą możemy tylko podziwiać, podjęto na nowo wielki eksperyment i poszukiwano błędu, który doprowadził do katastrofy. Wielu sprzeciwiało się teraz, oczywiście, prowadzeniu tych prac, przepowiadając kolejne klęski, ale nie zważano na nich. Przedsięwzięcie postępowało naprzód i dzięki zdobytej w tak przykry sposób wiedzy tym razem się powiodło.

Nowa rasa, która się narodziła, dysponowała potencjalnym intelektem, którego nie sposób było sobie nawet wyobrazić. Był to jednak intelekt całkowicie infantylny; nie wiemy, czy leżało to w założeniach twórców, ale wydaje się prawdopodobne, iż wiedzieli, że będzie to nieuniknione. Trzeba było milionów lat, zanim osiągnie dojrzałość, i nie można było zrobić nic, aby przyspieszyć ten proces. Pierwszym z tych umysłów był właśnie Yanamond; gdzieś w Galaktyce muszą istnieć jeszcze inne, ale sądzimy, iż stworzono ich bardzo niewiele, ponieważ Yanamond nigdy nie napotkał żadnego z sobie podobnych.

Stworzenie czystych umysłów było największym osiągnięciem Cywilizacji Galaktycznej; Człowiek odgrywał w tym przedsięwzięciu poważną, być może dominującą rolę. Brak tu jakichkolwiek wzmianek o samej Ziemi, ponieważ jej historia jest cieniutką niteczką w ogromnym gobelinie. Nasza planeta, zawsze cierpiąca na odpływ najbardziej żądnych przygód duchów, stawała się nieuchronnie coraz bardziej konserwatywna i w końcu przeciwstawiła się naukowcom, którzy stworzyli Yanamonda. Nie wpłynęło to na pewno w najmniejszym stopniu na ostatni akt całej historii.

Zadanie, jakie postawiło przed sobą Imperium, zostało wykonane; ludzie tych czasów patrzyli w koło na gwiazdy, które zdewastowali w swej desperackiej walce o przetrwanie, i podjęli decyzję. Pozostawią wszechświat Yanamondowi.

I tu natykamy się na tajemnicę — tajemnicę, której chyba nigdy nie wyjaśnimy, ponieważ Yanamond nie potrafi nam pomóc. Wiemy tylko, że Imperium nawiązało kontakt z czymś bardzo dziwnym i bardzo wielkim, sygnalizującym swą obecność gdzieś spoza krzywizny kosmosu, z drugiego końca samej przestrzeni. Co to było, możemy się tylko domyślać, ale wezwanie stamtąd musiało nosić w sobie wielkie ponaglenie i ogromną obietnicę. Niedługo potem przodkowie nasi i sprzymierzone z nimi rasy wyruszyli w podróż, w którą nie możemy za nimi podążyć. Umysł Yanamonda wydaje się ograniczony do tej Galaktyki, ale obserwowaliśmy za jego pośrednictwem początki tej wielkiej i tajemniczej przygody. Oto obraz, który zrekonstruowaliśmy; cofnijcie się teraz w przeszłość o ponad miliard lat…

„Obracająca się wolno spirala Galaktyki — blade widmo jej minionej chwały — unosiła się w nicości. Przez całą jej długość biegły wielkie, puste bruzdy, które wyorał Szalony Umysł — rany, które z upływem nadchodzących wieków zabliźnią się dryfującymi gwiazdami. Ale gwiazdy te nigdy nie przywrócą jej świetności, która przeminęła.

Człowiek szykował się do opuszczenia swego wszechświata, tak jak kiedyś opuszczał swój świat. I to nie tylko Człowiek, ale i tysiące innych ras, które wraz z nim budowały Imperium. Zebrali się razem tutaj, na skraju Galaktyki.

Zgromadzili flotę, przed którą kapitulowała wyobraźnia. Jej statkami flagowymi były gwiazdy, mniejszymi jednostkami planety. Całe to skupisko globów z wszystkimi jego układami słonecznymi i wszystkimi rojącymi się światami szykowało się do skoku przez nieskończoność.

Długi warkocz ognia smagnął serce wszechświata, przeskakując od gwiazdy do gwiazdy. W jednej chwili umarło tysiąc słońc, zasilając swą energią monstrualny kształt, który przedarł się przez Galaktykę wzdłuż jej osi i oddalając zniknął w otchłani…

I tak Imperium opuściło wszechświat, ruszając na spotkanie swego przeznaczenia. Kiedy jego spadkobiercy, czyste umysły, osiągną dojrzałość, powróci być może znowu. Ale ten dzień na pewno jest jeszcze odległy”.

— To jest w najkrótszym i najzwięźlejszym zarysie historia Cywilizacji Galaktycznej. Nasze własne dzieje, które wydają nam się tak ważne, są niczym więcej, jak spóźnionym, zupełnie pospolitym epilogiem, tak jednak zagmatwanym, że nie byliśmy w stanie wyjaśnić wszystkich jego szczegółów. Wygląda na to, że wiele starszych, mniej odważnych ras, nie chciało opuścić swych domów; wśród nich byli nasi bezpośredni przodkowie. Większość z tych ras zdegenerowała się już do tego czasu lub wymarła, chociaż niektóre mogły jeszcze przetrwać. Nasz świat ledwie uniknął tego samego losu. Podczas Wieków Przejściowych — które w rzeczywistości trwały miliony lat — zagubiono wiedzę o przeszłości albo celowo ją zniszczono. To ostatnie, chociaż trudno w to uwierzyć, jest bardziej prawdopodobne. Przez wieki Człowiek pogrążał się w przesądnym, choć wciąż naukowym barbarzyństwie, zniekształcając jednocześnie historię, aby usunąć z niej ślady swej nieudolności i tchórzostwa. Legendy o Najeźdźcach są z gruntu fałszywe, chociaż niewątpliwie wniosły coś do nich zmagania z Szalonym Umysłem. Nic nie zepchnęło naszych przodków z powrotem na Ziemię, z wyjątkiem słabości ich własnego ducha.

Kiedy to odkryliśmy, zastanowił nas szczególnie jeden problem związany z Lys. Bitwa o Shalmirane nigdy nie miała miejsca — jednak Shalmirane istniało i istnieje po dziś dzień. Co więcej, stanowiło niegdyś jedną z najpotężniejszych broni zagłady, jaką kiedykolwiek zbudowano.

Rozwiązanie tej zagadki zajęło nam sporo czasu, ale odpowiedź, kiedy ją już znaleźliśmy, okazała się bardzo prosta. Dawno temu nasza Ziemia posiadała jedynego gigantycznego satelitę — Księżyc. Kiedy w wyniku zmagań między siłami przypływów i grawitacji Księżyc zaczął w końcu spadać na Ziemię, wystąpiła konieczność zniszczenia go. W tym celu wzniesiono Shalmirane i właśnie wokół jej wykorzystania osnute są legendy, które znacie wszyscy. Callitrax uśmiechnął się ze smutkiem do swej ogromnej widowni.

— O naszej przeszłości istnieje wiele takich legend, częściowo prawdziwych, częściowo fałszywych. Dużo też jest w niej paradoksów, które jeszcze nie zostały wyjaśnione. Ten problem jest, jak sądzę, natury bardziej psychologicznej niż historycznej. Nie można bezgranicznie ufać nawet danym zmagazynowanym w pamięci Centralnego Komputera, gdyż noszą one wyraźnie znamiona manipulowania nimi w bardzo odległej przeszłości.

Na Ziemi tylko Diaspar i Lys przetrwały okres upadku — Diaspar dzięki perfekcji swych maszyn, Lys zawdzięczając to częściowej izolacji i niezwykłemu potencjałowi intelektualnemu swoich mieszkańców. Ale obie kultury, chociaż potrafiły się wspiąć z powrotem na poprzedni szczebel cywilizacji, były zniekształcone przez lęki i mity, jakie przypadły im w spadku po przodkach.

Te lęki nie muszą już was nawiedzać. Moim obowiązkiem, jako historyka, nie jest przepowiadanie przyszłości, lecz obserwacja i interpretacja przeszłości, ale ta lekcja jest wystarczająco jasna; zbyt długo żyliśmy bez kontaktu z rzeczywistością i teraz nadszedł czas, żeby przebudować nasze życie.

Rozdział 25

Zdumiony Jeserac kroczył w milczeniu ulicami Diaspar, którego dotąd nie widział. Tak różne było ono od miasta, gdzie spędził wszystkie swoje wcielenia, że wcale go nie poznawał. Wiedział jednak, że to jest Diaspar, chociaż nie miał pojęcia skąd.

Uliczki były wąskie, budynki niższe i nie było Parku. A raczej jeszcze nie istniał. To było Diaspar przed przebudową, Diaspar otwarte na świat i wszechświat. Niebo nad miastem było bladobłękitne i nakrapiane postrzępionymi kłaczkami chmur popychanych wiatrem wiejącym nad młodszą Ziemią.

Ponad i pod tymi obłokami przelatywali solidniejsi podniebni podróżnicy. Mile nad miastem przemykały statki powietrzne łączące Diaspar z całym światem. Jeserac przyglądał się przez dłuższy czas tajemnicy i cudowi otwartych przestworzy i w pewnej chwili o jego duszę otarł się strach. Czuł się nagi i bezbronny, uświadamiając sobie, że ta spokojna niebieska kopuła nad jego głową nie jest już najcieńszą ze skorup — że poza nią leży, ze wszystkimi swymi tajemnicami i zagrożeniami, niezmierzony kosmos.

Lęk nie był na tyle silny, aby sparaliżować jego wolę. Częścią swego mózgu Jeserac domyślał się, że całe to doświadczenie jest snem, a we śnie nie może mu się przytrafić nic złego. Przejdzie przezeń kosztując wszystkiego, co mu przyniesie, dopóki nie obudzi się znów w mieście, które znał. Szedł w stronę serca Diaspar, w kierunku miejsca, gdzie w jego czasach stał Grobowiec Yarlana Zeya. W tym starożytnym mieście miejsce Grobowca zajmował niski, okrągły budynek z wieloma łukowato sklepionymi wejściami prowadzącymi do jego wnętrza. Przy jednym z tych wejść czekał na niego jakiś mężczyzna.

Jeserac powinien poczuć się zaskoczony, ale w tej chwili nic go nie mogło zadziwić. Wydawało się naturalne i oczywiste, że powinien teraz stanąć oko w oko z człowiekiem, który zbudował Diaspar.

— Sądzę, że mnie poznajesz — zagadnął Yarlan Zey.

— Oczywiście, tysiące razy widziałem twój pomnik. Jesteś Yarlanem Zeyem, a to jest Diaspar takie, jakim było miliard lat temu. Wiem, że śnię i że żaden z nas nie jest tu naprawdę.

— Nie musisz się więc niczego obawiać. Chodź ze mną i pamiętaj, że nie może ci się tu stać krzywda, ponieważ kiedy tylko będziesz chciał, obudzisz się w Diaspar — w swoim własnym czasie.

Jeserac, z umysłem chłonnym jak gąbka, wszedł posłusznie za Yarlanem Zeyem do wnętrza budynku. Jakieś wspomnienie czy echo wspomnienia ostrzegało go, że stanie się teraz coś, przed czym kiedyś kulił się ze strachu. Nie odczuwał jednak lęku. Nie tylko czuł się chroniony przez świadomość, iż nie jest to realne doświadczenie, ale i obecność Yarlana Zeya wydawała się talizmanem przeciwko wszelkim niebezpieczeństwom, jakie mogą mu zagrażać.

Zatrzymali się w milczeniu przed długim cylindrem, który, jak wiedział Jeserac, może wynieść go z miasta w podróż, która kiedyś tak go przerażała. Ruchomymi drogami zjeżdżało na dół kilkoro ludzi i oprócz nich w pobliżu nie było nikogo. Kiedy jego przewodnik wskazał otwarte drzwi, Jeserac zawahał się nie dłużej niż chwilę na progu, po czym wszedł odważnie do środka.

— Widzisz, jakie to łatwe — powiedział z uśmiechem Yarlan Zey. — Teraz odpręż się i pamiętaj, że jesteś bezpieczny — nic ci się nie może stać.

Jeserac wierzył mu. Leciutki dreszczyk emocji przeszedł mu po plecach tylko wtedy, gdy wlot tunelu ruszył w ciszy w jego kierunku, a maszyna, w której siedział, nabierając szybkości pomknęła poprzez wnętrze Ziemi. W swym pragnieniu porozmawiania z niemal mityczną postacią z przeszłości zapomniał o wszystkich lękach, jakie go prześladowały.

— Czy nie wydaje ci się dziwne — zaczął Yarlan Zey — że chociaż przestworza są dla nas otwarte, usiłujemy zagrzebać się w Ziemi? To początek choroby, której koniec obserwujesz w swoim stuleciu. Ludzkość próbuje się ukryć; boi się tego, co znajduje się w kosmosie, i niedługo zamknie wszystkie drzwi prowadzące do wszechświata.

— Ale przecież widziałem nad Diaspar statki kosmiczne — powiedział Jeserac.

— Już ich nie zobaczysz. Utraciliśmy kontakt z gwiazdami i niedługo opuścimy nawet planety. Marsz w tamtą stronę zajął nam miliony lat — ale powrót do domu tylko kilka stuleci. A niebawem wycofamy się też z niemal całej powierzchni samej Ziemi.

— Dlaczego to robicie? — spytał Jeserac. Znał odpowiedź, jednak coś skłoniło go do zadania tego pytania.

— Potrzebujemy schronienia, które osłoniłoby nas przed dwiema dręczącymi nas obawami — lękiem Śmierci i lękiem Przestrzeni. Jesteśmy ludźmi chorymi i nie chcemy już udzielać się we wszechświecie — a więc wmawiamy sobie, że on nie istnieje. Widzieliśmy szalejący wśród gwiazd chaos i pragniemy spokoju i stabilizacji. Diaspar musi więc zostać zamknięte, aby nie mogło doń wtargnąć nic nowego.

Zaprojektowaliśmy miasto, które znasz, i sfałszowaliśmy przeszłość, aby ukryć nasze tchórzostwo. Och, nie byliśmy pierwszymi, którzy tak postąpili — byliśmy jednak pierwszymi, którzy zrobili to tak dokładnie. Przeprojektowaliśmy duszę człowieka, ograbiając ją z ambicji i gwałtowniejszych namiętności, tak aby był zadowolony ze świata, który teraz posiadł.

Budowa miasta i wszystkich jego maszyn trwała tysiąc lat. Każdy z nas, po wykonaniu wyznaczonego mu zadania, poddany został zabiegowi wymazania wszystkich wspo mnień. Do jego mózgu wprowadzono dokładnie zaprojektowaną matrycę fałszywych wspomnień, a jego osobowość zapamiętana została w układach pamięci miasta i przechowywana w niej, dopóki nie nadejdzie czas jej wywołania.

I tak w końcu nadszedł dzień, kiedy w Diaspar nie było ani jednego żywego człowieka; był tylko Centralny Komputer wykonujący wydane mu rozkazy i kontrolujący Banki Pamięci, w których spaliśmy. Nie było nikogo, kto miałby jakikolwiek kontakt z przeszłością i od tego momentu rozpoczęła się nasza historia.

Potem, jeden po drugim, w z góry ustalonej kolejności, wywoływani byliśmy z układów pamięci i znowu obdarzani ciałem.

Jednak niektórzy z nas już od samego początku mieli wątpliwości. Wieczność to długi okres; zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka związanego z niepozostawieniem żadnego wyjścia i całkowitym odcięciem się od wszechświata. Nie mogliśmy przeciwstawiać się powszechnej woli, pracowaliśmy więc w tajemnicy, dokonując modyfikacji, które uznaliśmy za konieczne.

Odmieńcy byli naszym pomysłem. Mieli pojawiać się w długich odstępach czasu i jeśli pozwolą na to okoliczności, badać, czy poza Diaspar istnieje coś, z czym warto się skontaktować. Nigdy nie myśleliśmy, że upłynie tyle czasu, zanim jednemu z nich powiedzie się — ani nie spodziewaliśmy się, że ten sukces będzie tak wielki.

Pomimo stłumienia krytycyzmu, charakterystycznego dla marzeń sennych, Jeserac zdziwił się, że Yarlan Zey może rozprawiać z taką swadą o wydarzeniach, które miały rozegrać się za miliard lat. To wszystko było bardzo pogmatwane… nie wiedział, w jakim punkcie czasu i przestrzeni właściwie się znajduje.

Podróż dobiegała końca, ściany tunelu nie umykały już w tył z tak karkołomną szybkością. Yarlan Zey zaczął mówić szybciej i z jego głosu przebijał teraz władczy ton, czego Jeserac wcześniej nie zauważył.

— Przeszłość się skończyła; na lepsze czy gorsze dopięliśmy swego. Kiedy zostałeś stworzony, Jeseracu, obarczono cię strachem przed światem zewnętrznym i w ten sposób zmuszono do pozostania w mieście. Ten strach dzieli z tobą każdy mieszkaniec Diaspar. Teraz wiesz, że lęk ten był bezpodstawny, że został ci sztucznie narzucony. Ja, Yarlan Zey, który cię nim obarczyłem, zwalniam cię teraz z jego okowów. Rozumiesz?

Głos Yarlana Zeya przybierał coraz bardziej na sile, aż w końcu zdawał się rozbrzmiewać w całym kosmosie. Podziemny wagon rozmazywał się i drżał wokół Jeseraca, jak gdyby sen zbliżał się do końca. Gdy jednak wizja zblakła i zniknęła, wciąż słyszał ten grzmiący mu w mózgu głos.

— Już się nie boisz, Jeseracu. Już się nie boisz.

Piął się z wysiłkiem ku jawie jak nurek dążący z głębin oceanu z powrotem na powierzchnię. Yarlan Zey znikł, i panowała dziwna pustka. Przemawiały doń głosy, które znał, ale których nie mógł rozpoznać, i czuł, jak podpierają go ręce przyjaciół. Potem, jak nagły brzask, powróciła falą rzeczywistość.

Otworzył oczy i zobaczył stojących obok Alvina, Hilvara i Gerane. Nie zwracał jednak na nich uwagi; jego umysł zbyt był zaprzątnięty cudem, który roztaczał się teraz przed nim — panoramą lasów i rzek i błękitnego sklepienia otwartego nieba.

Był w Lys i nie bał się.

Nikt mu nie przeszkadzał i ta bezczasowa chwila odciskała na zawsze swe piętno w jego mózgu. Upewniwszy się wreszcie, że to rzeczywistość, zwrócił się do towarzyszy:

— Dziękuję, Gerane — powiedział. — Nie wierzyłem, że się uda.

Psycholog, z malującym się na twarzy wyrazem zadowolenia, dokonywał drobnych regulacji w małej, unoszącej się obok niego maszynie.

— Napędziłeś nam trochę strachu — przyznał. — Raz czy dwa zaczynałeś zadawać pytania, na które nie można było odpowiedzieć logicznie, i bałem się, że będę musiał przerwać sekwencję. — No a przypuśćmy, że Yarlan Zey by mnie nie przekonał — co byś wtedy zrobił?

— Przetrzymalibyśmy cię w stanie nieświadomości i zabrali z powrotem do Diaspar, gdzie obudziłbyś się, naturalnie nie wiedząc nawet, że byłeś w Lys.

— A ten obraz Yarlana Zeya, który wprowadziliście do mego mózgu — ile z tego, co powiedział, było prawdą?

— Sądzę, że większość. Dużo więcej uwagi przykładałem do tego, aby moja mała Saga była przekonywająca, a nie historycznie ścisła, ale Callitrax przejrzał ją i nie wychwycił żadnych błędów. Wchodzi do niej na pewno wszystko, co wiemy o Yarlanie Zeyu i początkach Diaspar.

— A więc teraz możemy naprawdę otworzyć miasto — zapalił się Alvin. — To może jeszcze potrwać, ale w końcu będziemy w stanie zneutralizować ten lęk i każdy, kto zechce, będzie mógł opuścić Diaspar.

— To potrwa jeszcze długo — powiedział oschle Gerane. — I nie zapominaj, że Lys nie jest na tyle duże, aby pomieścić miliony dodatkowych ludzi, jeśli wszyscy postanowią tu przybyć. Nie sądzę, aby było to prawdopodobne, ale należy się liczyć z taką ewentualnością.

— Ten problem rozwiąże się sam — odparł Alvin. — Może i Lys jest maleńkie, ale świat jest szeroki. Dlaczego mamy pozostawić go pustyni?

— A więc wciąż marzysz, Alvinie — wtrącił z uśmiechem Jeserac. — Zastanawiałem się właśnie, co ci zostało do roboty.

Alvin nie odpowiedział; to pytanie coraz natarczywiej dręczyło go przez ostatnie kilka tygodni. Gdy schodzili ze wzgórza, kierując się w stroną Airlee, pogrążony w myślach, szedł za przyjaciółmi z tyłu. Czyż wieki, które nadejdą, będą jednym długim pasmem rozczarowań?

Odpowiedź spoczywała w jego rękach. Dopełnił swego przeznaczenia; teraz będzie mógł zacząć żyć.

Rozdział 26

W świadomości, że długo pożądany cel został w końcu osiągnięty i że życie zmieni teraz swój kształt w dążeniu do realizacji nowych zamierzeń, tkwi jakiś nieokreślony żal. Alvin czuł ten żal spacerując wśród lasów i pól Lys. Nie towarzyszył mu nawet Hilvar, ponieważ są chwile, kiedy człowiek musi być sam.

Nie włóczył się bez celu, chociaż nie wiedział, która z wsi będzie jego następnym przystankiem. Nie szukał określonego miejsca, ale nastroju, natchnienia na nową drogę życia. Diaspar nie potrzebowało go teraz; ferment, który zasiał w mieście, działał szybko i nie mógł już przyspieszyć ani spowolnić zachodzących tam zmian.

Ta spokojna kraina też się zmieni. Ostatnio często się zastanawiał, czy w swej nieprzepartej chęci zaspokojenia własnej ciekawości nie postąpił źle otwierając starożytne drogi pomiędzy obiema kulturami. Jednak dobrze na pewno się stało, że Lys dowiedziało się, iż ono również, tak jak Diaspar, powstało na fundamencie strachu i fałszu.

Czasami zastanawiał się, jaki kształt przybierze nowe społeczeństwo. Wierzył, że Diaspar wydostanie się w końcu z więzienia komórek pamięci i powróci znowu do cyklu życia i śmierci. Hilvar był pewien, że można do tego doprowadzić, jednak jego wyjaśnienia były zbyt skomplikowane, aby Alvin mógł je zrozumieć. Może nadejdą znowu czasy, kiedy do Diaspar powróci miłość.

Czy tego właśnie, zastanawiał się Alvin, zawsze w mieście brakowało? Czy tego właśnie szukał? Wiedział teraz, że chociaż ambicja i ciekawość zostaną już zaspokojone, pozostaje nadal tęsknota za uczuciem. Nikt nie żył prawdziwie, dopóki nie zaznał tej syntezy miłości i pożądania, o której istnieniu nawet nie marzył, zanim nie przybył do Lys.

Jako pierwszy od miliarda lat człowiek spacerował po planetach Siedmiu Słońc. Niewiele to jednak dlań znaczyło; czasami myślał, że oddałby wszystkie swoje dokonania za możność usłyszenia płaczu dziecka, o którym wiedziałby, że jest jego.

W Lys w ciągu jednego dnia mógł znaleźć wszystko, czego mu brakowało; wśród tych ludzi wyczuwał ciepło i zrozumienie, o które trudno było w Diaspar. Ale zanim spocznie, zanim znajdzie spokój, musi podjąć jeszcze jedną decyzję.

W jego rękach spoczywała teraz wielka potęga. Była to odpowiedzialność, której kiedyś szukał i przyjął z ochotą, ale teraz wiedział, że nie zazna spokoju, dopóki się od niej nie uwolni. Pozbycie się jej byłoby jednak nadużyciem zaufania…

Podjął decyzję w wiosce wąziutkich kanałów, leżącej nad brzegiem rozległego jeziora. Kolorowe chatki, zdające się kołysać na kotwicy na łagodnych falach, tworzyły scenę niemal nierzeczywistej piękności. Tutaj było życie i ciepło, i komfort — wszystko, czego brakowało wśród wyludnionych wspaniałości Siedmiu Słońc.

Pewnego dnia ludzkość znowu będzie gotowa do wyruszenia w kosmos. Jaki nowy rozdział zapisze Człowiek wśród gwiazd? Alvin nie wiedział tego; to nie była jego sprawa — jego przyszłość leżała tu, na Ziemi.

Ale zanim odwróci się plecami do gwiazd, odbędzie jeszcze jeden lot.

Kiedy Alvin sprawdzał ciąg wznoszącego się statku, widoczna już była krzywizna planety, a miasto było zbyt odległe, aby rozpoznać w nim dzieło człowieka. Niebawem zobaczą linię brzasku w jej nie kończącym się marszu przez pustynię. Wokół i ponad nimi świeciło tysiące gwiazd, wciąż jasnych pomimo utraconej chwały.

Hilvar i Jeserac milczeli domyślając się, po co Alvin odbywa ten lot i dlaczego poprosił ich, aby mu towarzyszyli, ale nie byli tego całkowicie pewni. Żaden nie miał ochoty rozmawiać w obliczu roztaczającej się pod nimi wyludnionej panoramy. Ta pustka przygnębiała obu i Jeserac poczuł nagłą złość na ludzi przeszłości, którzy przez swe niedbalstwo pozwolili umrzeć pięknu Ziemi.

Żywił nadzieję, iż Alvin nie myli się twierdząc, że wszystko można jeszcze zmienić. Energia i wiedza wciąż istniały — trzeba było tylko chęci i woli, aby zawrócić stulecia i doprowadzić do tego, żeby oceany znowu toczyły swe fale. Głęboko pod ziemią wciąż była woda; jeśli zajdzie tego potrzeba, można również zbudować instalacje do jej sztucznego wytwarzania.

Tyle było do zrobienia w nadchodzących latach. Jeserac zdawał sobie sprawę, że przyszło mu żyć na przełomie dwóch epok; wyczuwał wokół przyspieszający znów puls ludzkości. Trzeba było stawić czoło wielkim problemom — ale Diaspar im sprosta. Poprawianie błędów przeszłości potrwa wieki, ale kiedy dobiegnie końca, Człowiek odzyska wszystko, co utracił.

Czy aby na pewno wszystko? Trudno uwierzyć, że znowu podbije Galaktykę, a jeśli nawet, to po co?

Z zadumy wyrwał go Alvin i Jeserac odwrócił wzrok od ekranu.

— Chciałem, żebyście to zobaczyli — powiedział cicho Alvin. — Możecie już nigdy nie mieć po temu okazji.

— Nie opuszczasz chyba Ziemi?

— Nie; nie chcę już latać w kosmos. Nawet jeśli w Galaktyce przetrwała jakaś cywilizacja, to wątpię, czy warto jej szukać. Tyle jest do zrobienia tutaj; teraz wiem, że to mój dom i nie zamierzam go porzucać.

Spojrzał w dół, na wielkie pustynie, ale zamiast nich widział oczami wyobraźni wody, które istniały na ich miejscu miliony lat temu. Człowiek na nowo odkrył swój świat i jeśli na nim pozostanie, znowu uczyni go pięknym. Potem…

— Nie jesteśmy gotowi, aby wyruszyć ku gwiazdom, i upłynie dużo czasu, zanim znowu będziemy mogli podjąć to wyzwanie. Zastanawiałem się, co powinienem zrobić z tym statkiem; jeśli pozostanie tu, na Ziemi, wciąż będzie mnie kusiło, żeby z niego skorzystać i nigdy nie zaznam spokoju. Nie mogę go jednak zniszczyć. Został mi powierzony w zaufaniu i muszę go wykorzystać z pożytkiem dla świata.

Postanowiłem więc, co następuje. Zamierzam wysłać go poza granice Galaktyki z robotem w charakterze pilota, aby dowiedział się, co się stało z naszymi przodkami — i, jeśli to możliwe, w poszukiwaniu czego opuścili nasz wszechświat. To musiało być dla nich coś cudownego, jeśli porzucili tak wiele, aby za tym podążyć.

Bez względu na długość tej podróży robot nigdy się nie zmęczy. Pewnego dnia nasi kuzyni odbiorą moje przesłanie i dowiedzą się, że czekamy na nich tu, na Ziemi. Oni wrócą i mam nadzieję, że do tego czasu będziemy ich warci, niezależnie od tego, jak będą wielcy.

Alvin zamilkł patrząc w przyszłość, którą kształtował, ale której mógł nigdy nie oglądać. Podczas gdy Człowiek zajmie się przebudową swego świata, ten statek będzie przemierzał mroczną otchłań dzielącą galaktyki i powróci dopiero za tysiące lat. Może będzie tu jeszcze, żeby go powitać, ale jeśli nawet nie, to i tak był rad.

— Uważam, że mądrze postępujesz — odezwał się Jeserac. I nagle, po raz ostatni, nawiedziło go echo dawnego lęku. — Ale przypuśćmy — dodał — że statek nawiąże kontakt z czymś, czego nie chcemy poznać… — urwał w pół zdania rozpoznając źródło swych obaw i uśmiechnął się z przymusem, odpędzając ostatnie widmo Najeźdźców.

— Zapomniałeś — powiedział Alvin, biorąc jego słowa bardziej serio, niż się Jeserac spodziewał — że niedługo będziemy mieć do pomocy Yanamonda. Nie wiemy, jakimi możliwościami dysponuje, ale chyba wszyscy w Lys uważają, że są one potencjalnie nieograniczone. Czyż nie tak, Hilvarze?

Hilvar nie odpowiedział od razu. Prawdą było, że Yanamond jest kolejną wielką zagadką, znakiem zapytania, który, jeśli pozostanie na Ziemi, stać będzie zawsze przed przyszłością ludzkości. Było niemal pewne, że ewolucja Yanamonda ku świadomości już została przyspieszona dzięki jego kontaktowi z filozofami Lys. Pokładali oni wielkie nadzieje w przyszłej współpracy z dziecinnym superumysłem wierząc, iż zdołają skrócić te eony, których wymagałby jego naturalny rozwój.

— Nie jestem pewien — przyznał Hilvar. — To tylko intuicja. — Mógł dodać więcej, ale nie zrobił tego. Te sprawy nie nadawały się do dyskusji i chociaż wiedział, że Alvin nie wyśmiałby jego marzeń, to nie odważył się wyjawić ich nawet swemu przyjacielowi.

Pewien był, że jest to coś więcej niż tylko marzenie i że będzie go to zawsze prześladowało. Ta myśl zakiełkowała w jego mózgu podczas tego nie dającego się opisać niesamowitego kontaktu, który nawiązał z Yanamondem. Czy Yanamond wiedział, jakie musi być jego samotne przeznaczenie?

Pewnego dnia energia Czarnego Słońca wyczerpie się i uwolni ono swojego więźnia. A wtedy, na granicy wszechświata, gdzie sam Czas zwalnia swój bieg, aby się wkrótce zatrzymać, pośród trupów gwiazd Yanamond musi się zmierzyć z Szalonym Umysłem.

To starcie może zaciągnąć kurtynę na samo Tworzenie. Będzie to jednak starcie, z którym Człowiek nie będzie miał nic wspólnego i którego wyniku nigdy nie pozna…

— Patrzcie! — wykrzyknął nagle Alvin. — To właśnie chciałem wam pokazać. Rozumiecie, co to oznacza?

Statek wisiał teraz nad biegunem i planeta pod nimi była idealną półkulą. Patrząc w dół, na linię brzasku, Jeserac i Hilvar dostrzegli w pewnym momencie zarówno wschód, jak i zachód Słońca po przeciwległych stronach świata. Symbolika tego zjawiska była tak jednoznaczna i tak uderzająca, że tę chwilę mieli zapamiętać na całe życie.

W tym wszechświecie zapadała noc; cienie wydłużały się ku wschodowi, który nie zazna nowego świtu. Ale gdzie indziej gwiazdy były wciąż młode, światło poranka pojawiało się nadal; a drogą, którą niegdyś przebył, Człowiek znowu pewnego dnia pójdzie.

Redaktor techniczny: Elżbieta Stefańska

Copyright © For the Polish edition

Copyright © 1993 by Wydawnictwo Mizar Sp. z o.o.

Pubtished in cooperation with

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 8370821650

Wydawnictwo Mizar Sp. z o.o.

Warszawa 1993. Wydanie I

Skład: Zakład Fototype w Milanówku

Druk: Lubelskie Zakłady Graficzne