124994.fb2 Moje potr?jne ja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Moje potr?jne ja - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Zrobił parę kroków, omijając kolonię ciemnobrunatnych gąbek.

— Profesor pewnie chciałby mieć ich zdjęcie — pomyślał. Nastawił aparat na gąbki, a potem zrobił kilka zdjęć morza i dżungli.

W odległości dwóch mil ukazały się wielkie, błoniaste skrzydła. McCarthy rozpoznał groźne, podobne do nietoperza stworzenie z obrazka, jaki mu pokazywał profesor. Pterodaktyl — ptasi odpowiednik płazów.

McCarthy zrobił pospiesznie zdjęcie potwora i cofnął się w stronę machiny. Nie podobał mu się wygląd spiczastego dzioba zbrojnego w ostre zęby. Coś żywego poruszyło się w dżungli, w miejscu, nad którym latał pterodaktyl. Potwór runął w dół jak upadły anioł, z rozwartymi szczękami.

McCarthy upewniwszy się, że z tej strony nic mu nie grozi, ruszył szybko wzdłuż brzegu. Na skraju dżungli zauważył okrągły, czerwony kamień. Tego mu właśnie trzeba.

Kamień okazał się cięższy, niż myślał. Napiął mięśnie, przeklinając głośno i pocąc się w promieniach upalnego słońca. Zarył stopami w szlamie.

Nagle kamień się poddał. Z głośnym szmerem przesunął się na bok. Z wilgotnego otworu, jaki powstał w szlamie, wysunęła się stonoga wielkości ludzkiego ramienia i popełzła w kierunku dżungli. Miejsce jej dotychczasowej kryjówki wydzielało ohydną woń. McCarthy nabrał wstrętu do tego wszystkiego.

Można już wracać.

Zanim nacisnął dźwignię, spojrzał raz jeszcze na czerwony kamień, ciemniejszy z jednej strony. Zarobił uczciwie swoje sto dolarów.

„Więc tak wygląda praca — pomyślał. — Może tego właśnie mi było potrzeba.”

Wspomnienie wspaniałego słońca epoki kredy sprawiło, że laboratorium wydało się McCarthy’emu mniejsze niż przedtem. Profesor podbiegł do niego bez tchu, gdy wysiadał z machiny czasu.

— Jak poszło? — dopytywał się gorączkowo. McCarthy przyglądał się głowie starego profesora.

— Wszystko w porządku — odparł z namysłem. — Ale, ale, panie Ruddle, dlaczego pan sobie ogolił głowę? Nie miał pan na niej wiele, ale te siwe włosy wyglądały jakoś elegancko.

— Włosy? Ogolił? Przecież jestem zupełnie łysy od lat. Włosy wypadły mi, zanim jeszcze zacząłem siwieć. I nazywam się Guggles, nie Ruddle. Zapamiętaj to sobie: Guggles. A teraz pokaż aparat.

Zdejmując z szyi aparat i wręczając go swemu chlebodawcy, McCarthy jeszcze raz przyjrzał się profesorowi.

— Mógłbym przysiąc, że miał pan tu kępkę siwych włosów. No, wszystko jedno! A z tym nazwiskiem, to widać obydwaj nie możemy dojść do ładu.

Profesor mruknął coś i ruszył z aparatem do ciemni. W połowie drogi zatrzymał się i omal nie przysiadł, gdy w drzwiach ukazała się olbrzymia postać kobiety.

— Alojzy — rozległ się głos, który wwiercał się w ucho niczym korkociąg. — Zapowiedziałam ci wczoraj, że jeśli ten włóczęga nie wyniesie się z mego domu w dwadzieścia cztery godziny, to dostaniesz ode mnie. Alojzy, słyszysz? Zostało ci dokładnie trzydzieści siedem minut! I żadne doświadczenia mnie nie obchodzą.

— T… tak, kochanie — szepnął profesor Guggles w stronę rozległych pleców damy. — My już prawie skończyliśmy.

— Kto to jest? — spytał McCarthy, gdy tylko wyszła.

— Moja żona! Musisz ją przecież pamiętać: robiła nam śniadanie tego dnia, kiedyś się zjawił.

— Nie robiła nam żadnego śniadania. Sam zrobiłem śniadanie. A pan mówił, że pan nie jest żonaty.

— Nie gadaj głupstw, panie Gallagher. Jestem żonaty od dwudziestu pięciu lat i nigdy się tego nie wypierałem. Nie mogłem czegoś podobnego powiedzieć.

— Nie nazywam się wcale Gallagher — zawołał kłótliwym tonem włóczęga. — Nazywam się McCarthy Gęsia Szyjka. Co się tu dzieje? Pan nie może sobie przypomnieć mojego nazwiska, nie mówiąc już o przezwisku, swoje nazwisko pan zmienił, ogolił pan sobie głowę, ożenił się pan raz-dwa i teraz mi pan wmawia, że jakaś kobieta robiła dla mnie śniadanie, kiedy…

— Chwileczkę! — mały profesor podbiegł i szarpnął go gwałtownie za rękaw. — Chwileczkę, panie Gallagher czy Gęsia Szyjko, czy jak się tam pan nazywa. Opowiedz mi pan najpierw, jak pańskim zdaniem wyglądało to miejsce, nim je opuściłeś.

Gęsia Szyjka opowiedział. — A ta magiczna sztuczka — dokończył — leżała na tamtym interesie, a nie pod nim.

Profesor namyślał się chwilę.

— A kiedy cofnąłeś się w przeszłość, to nic nie zrobiłeś, tylko ruszyłeś kamień?

— Nic więcej. Tyle że spod kamienia wyskoczyła ogromna stonoga. Ale ja nawet jej nie tknąłem. Poruszyłem kamień i wróciłem z powrotem, tak jak pan chciał.

— Hmm, tak. To może być przyczyna. Stonoga wypełzłszy spod kamienia mogła wpłynąć na późniejszy bieg zdarzeń wystarczająco, by mnie ze szczęśliwego starego kawalera zrobić żonatym, a moje nazwisko zmienić z Ruddle na Guggles. A może wystarczył sam kamień. Nawet tak prosty akt jak poruszenie kamienia mógł mieć znacznie większe następstwa, niż sobie wyobrażałem. Pomyśleć tylko! Gdyby nie ten kamień, nie byłbym teraz żonaty! Słuchaj, Gallagher…

— McCarthy — poprawił włóczęga.

— Wszystko jedno, jak się nazywasz, ale posłuchaj. Wrócisz tam jeszcze raz w machinie czasu i ustawisz kamień w pierwotnej pozycji. Kiedy to nastąpi…

— Wrócę, ale za drugą setkę.

— Jak możesz mówić w takiej chwili o pieniądzach?

— Co za różnica między tą chwilą a inną?

— Jak to? Przecież jestem żonaty, nie mogę pracować, a ty… No, ale dobrze. Masz swoje pieniądze. — Profesor wyrwał blankiet z książeczki czekowej i pospiesznie wypełnił. — Zgoda?

McCarthy popatrzył ze zdziwieniem na czek.

— Ten jest całkiem inny. Inny bank: Plantatorów Bawełny.

— Co za różnica — naglił profesor popychając go w stronę machiny. — Czek jak każdy inny. Możesz mi wierzyć.

Nastawił tarcze i przełączniki machiny, po czym zawołał:

— Pamiętaj umieścić kamień możliwie tak, jak to było pierwotnie. I nic więcej nie ruszaj.

— Wiem, już wiem! Ale, ale! Jak to się stało, że ja pamiętam te wszystkie zmiany, a pan, z całą swoją nauką, nie?

— To proste — odparł profesor wychodząc z machiny. — Byłeś w przeszłości i w machinie czasu, kiedy następowały skutki twojego czynu, więc w pewnym sensie byłeś od nich izolowany. Podobnie jak pilot nie ponosi bezpośrednich obrażeń z powodu bomby, którą zrzuca na miasto. A teraz uważaj! Nastawiłem machinę na tę samą mniej więcej chwilę co poprzednio. Niestety, podziałki mojego chronotranzytu nie zawsze działają z dokładnością stuprocentową. Czy będziesz wiedział, jak posługiwać się przyrządami? Bo jeśli nie…

McCarthy westchnął i nacisnął dźwignię, zatrzaskując drzwiczki przed spoconą łysiną profesora. Znajdował się na wybrzeżu tej samej wysepki. Zaczekał chwilę, nim otworzył drzwiczki, gdyż nie opodal ujrzał zarysy dziwnego przezroczystego przedmiotu. Druga machina czasu, a przy tym taka sama jak jego.

— Mniejsza z tym. Profesor wytłumaczy mi później.

Ruszył brzegiem w stronę kamienia. Nagle zatrzymał się i stanął jak wryty.

Kamień leżał przed nim w pozycji, w jakiej go zapamiętał, zanim go przesunął. Ale z kamieniem mocował się jakiś człowiek, wysoki, chudy, żylasty, w wypłowiałym swetrze i welwetowych spodniach.

Po chwili McCarthy przyszedł do siebie.

— Hej, ty tam przy kamieniu! Nie ruszaj go! Nie trzeba go ruszać! — Popędził szybko w tę stronę.

Nieznajomy odwrócił się. Miał najokropniejszą twarz, jaką McCarthy widział kiedykolwiek w życiu, a szyję śmiesznie długą i cienką. Uważnie przyjrzał się McCarthy’emu. Sięgnął do kieszeni i wpakował w usta żujkę tytoniu.