125090.fb2
Może i mam źle w głowie. Może te istoty mordują po prostu dla przyjemności, jak łasice.
Wspięli się na urwisko i wrócili do promu. Jong ucieszył się, gdy ich zdobycz zniknęła w lodówce. Potem jednak nadeszła chwila, gdy musieli wysłać meldunek na „Złotego Lotnika”.
— Ja zawiadomię rodzinę — oznajmił bardzo cicho kapitan Ilma-ray.
Ale i tak będę musiał opowiedzieć Soryi, jak wyglądał, pomyślał Jong. Narosła w nim determinacja. Odzyskamy ciało. Mons będzie miał familijny pogrzeb. Dłonie tych, którzy go kochali, skierują go na orbitę wiodącą w słońce.
Nie musiał artykułować tej myśli, nawet przed samym sobą. Jedność Familii sięgała poza wrota śmierci. Ilmaray zapytał Rego-ra tylko o to, czy jego zdaniem jest szansa.
— Tak, pod warunkiem, że zaczniemy natychmiast — padła odpowiedź. — Dno opada tu szybko, ale nie poniżej jakichś trzydziestu metrów. Za wejściem do zatoki ciągnie się płasko przez dość długi odcinek, dalej niż sięgnęły nasze sondy akustyczne, kiedy tamtędy przelatywaliśmy. Wątpię, by pływacze mogli się poruszać wystarczająco prędko, żeby udało się im wymknąć, nim dotrą na głębokość, na której nukleoskop nie będzie już w stanie wykryć elektronicznego sprzętu Monsa.
— Świetnie. Ale nie podejmujcie żadnego ryzyka. I tak mamy niewiele do przekazania przyszłości — stwierdził ponurym tonem Ilmaray. — Skieruję do stratosfery prom wyposażony w ekrany powiększające o dużej mocy, żeby obserwować okolicę. Niech szczęście wam sprzyja.
— I wszystkim naszym statkom — dokończył tradycyjną formułę Regor.
— Niech jeden z was założy skafander i przygotuje się do zejścia na dół — rzucił przez ramię, podczas gdy jego palce poruszały się po tablicy rozdzielczej, unosząc prom w powietrze. — Drugi niech zajmie się nukleoskopem i opuści kolegę, gdy tylko znajdziemy to, czego szukamy.
— Ja pójdę — odezwali się jednocześnie Jong i Neri. Wymienili spojrzenia. W oczach starszego mężczyzny pełno było złości.
— Proszę — błagał go Jong. — Może i powinienem ich zastrzelić, kiedy zobaczyłem, co zrobili Monsowi. Nie wiem. Ale tego nie uczyniłem. Pozwól mi chociaż przynieść jego ciało, dobrze?
Neri przyglądał mu się jeszcze przez blisko minutę, nim wreszcie skinął głową.
Prom leciał powoli zygzakiem nad zatoką, a Jong wciskał się w skafander. Ubiór funkcjonował pod wodą równie sprawnie jak w próżni. Młodzieniec obwiązał sobie linę wokół pasa, a jej drugi koniec przytwierdził do małej wciągarki przy śluzie dla załogi. Metalowe nici wplecione w plastik umożliwiały prowadzenie rozmów telefonicznych. Zarzucił sobie na ramię worek, w który miał włożyć, no cóż, obiekt poszukiwań. Miał nadzieję, że nie będzie potrzebował miotacza pocisków, umocowanego przy biodrze.
— Tam!
Jong poderwał się gwałtownie na krzyk Neriego. Regor zatrzymał statek w powietrzu, parę metrów nad powierzchnią i około trzech kilometrów od brzegu.
— Jesteś pewien? — zapytał.
— Absolutnie. Nie porusza się. Pewnie porzucili go, żeby móc szybciej uciekać, kiedy zobaczyli, że nadlatujemy.
Jong zamknął szczelnie hełm. Zewnętrzne hałasy ucichły. W ciszy, która nastała, słyszał własny oddech i tętno, a także coś innego — jakiś wewnętrzny odgłos, zbłąkany impuls nerwowy bądź produkt czystej wyobraźni — myśliwski róg, odległy i pełen triumfu.
Śluza otworzyła się i otwór wypełniło niebo. Jong podszedł do krawędzi i omal go nie oślepił odbijający się od niewielkich fal blask słońca. Jasność sięgała aż po horyzont. Zsunął się w dół. Lina rozwinęła się i zamknęły się nad nim wody. Zanurzył się w morzu.
Zewsząd otoczyła go chłodna zieleń, nakryta złocistym dachem słonecznego blasku. Nawet przez pancerny skafander wyczuwał najrozmaitsze wibracje. W morzu pełno było życia i ruchu. Obok przemknęła para niewiarygodnie wdzięcznych ryb. Na chwilę nawiedziła go heretycka myśl. Zastanawiał się, czy Mons nie wolałby zostać tutaj, ukołysany do snu aż po koniec świata.
Przestań! — skarcił sam siebie i skierował wzrok w dół. Pod nim „ rozciągała się ciemność. Włączył potężny reflektor, który miał -u pasa.
Światło rozpraszało się na unoszących się w wodzie drobinach. Czuł się jak w oświetlonej jaskini. Obok niego przepływały kolejne . ryby. Ich łuski lśniły niczym klejnoty. Miał wrażenie, że dostrzega już dno, biały piasek i skalne wyniosłości, na których skupiły się . wielobarwne koraloidy, wyrastające ku słońcu. Nagle pojawił się” pływacz.
Zbliżył się ostrożnie do granicy światła i zatrzymał. W lewej dłoni trzymał trójząb, być może ten sam, którym zabito Monsa. W pierwszej chwili przymrużył powieki, oślepiony blaskiem, po czym spojrzał spokojnie na świetlistego człowieka z metalu. Gdy Jong opuszczał się ku płaszczyźnie dna, pływacz podążał za nim, poruszając płetwami stóp i wolnej dłoni z wdziękiem węża.
Jong zaczerpnął głośno tchu i wyszarpnął miotacz pocisków.
— Co się stało? — usłyszał w słuchawkach głos Neriego. Młodzieniec przełknął ślinę.
— Nic — odpowiedział, nie wiedząc dlaczego. — Opuść mnie niżej.
Pływacz zbliżył się nieco. Mięśnie miał napięte, a usta otwarte, jakby był gotowy gryźć, głęboko osadzone oczy wyrażały jednak spokój. Jong odwzajemnił jego spojrzenie i obaj skierowali się w dół.
Nie boi się mnie, pomyślał chłopak. Albo opanował strach, mimo że widział na plaży, co potrafimy zrobić.
Uderzenie o dno przeszyło bólem podeszwy jego stóp.
— Jestem na miejscu — zameldował mechanicznie. — Popuść mi trochę liny i… Och!
Krew odpłynęła mu nagle z głowy, jakby rozszczepiło ją uderzenie topora. Zachwiał się na nogach, podtrzymywany tylko przez wodę. Czaszkę wypełniły mu grom, wicher i dźwięk rogu.
— Jong! — wołał nieskończenie odległy Neri. — Coś się stało, wiem, że coś się stało, odpowiedz mi, na miłość Familii!
Pływacz również opadł na dno i stanął po drugiej stronie tego, co zostało z Monsa Rainarta, trzymając trójząb pionowo.
Jong wycelował w niego broń.
— Mogę cię naszpikować metalem — usłyszał własny jęk. — Mogę cię pokroić na kawałki, tak jak wy… wy…
Pływacz zadrżał (czyżby głos jakoś do niego dotarł?), pozostał jednak na miejscu. Uniósł powoli trójząb, wskazując nim niewidoczne słońce. Okręcił go płynnym ruchem, wbił w piasek i puścił. Potem odwrócił się plecami i odpłynął, uderzając potężnymi nogami.
W Jongu eksplodowało zrozumienie. Stał znieruchomiały przez tak wiele sekund, że wydawały się latami, stuleciem.
Przez ciszę przebiły się słowa Regora.
— Przygotuj mój skafander. Idę po niego.
— Nic mi nie jest — zdołał powiedzieć. — Znalazłem Monsa. Zebrał, co mógł. Nie było tego wiele.
— Podnieście mnie — rzucił.
Dopiero gdy wynurzył się z wody i wszedł do środka przez śluzę, poczuł, jak wielki ciężar dźwiga. Rzucił na podłogę worek i trójząb, po czym uklęknął obok nich. Z pancernego skafandra spływała woda.
Drzwi się zamknęły. Prom wzbił się w górę. Na wysokości kilometra Regor zablokował urządzenia sterujące i przeszedł na rufę, do pozostałych. Jong zdjął właśnie hełm, a Neri otworzył worek.
Głowa Monsa wytoczyła się z niego, podskakując. Neri stłumił krzyk. Regor zatoczył się do tyłu.
— Zjedli go — wychrypiał. — Pokroili go na kawałki, a potem zeżarli. Zgadza się? Wziął się w garść, podszedł do bulaja i wyjrzał na zewnątrz, mrużąc powieki.
— Widziałem, jak jeden z nich się wynurzył, na chwilę przed tobą — wycedził przez zęby. Po bruzdach jego policzków spływał pot… a może to były łzy? — Możemy go dorwać. Prom ma działko.
-Nie…
Jong spróbował wstać, lecz zabrakło mu sił.
Rozległ się brzęk radia. Regor podbiegł do fotela pilota, rzucił się na niego i szybkim ruchem przestawił urządzenie na odbiór. Neri zacisnął wargi, podniósł głowę i położył ją na worku.