125124.fb2 Naci?nij Enter - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Naci?nij Enter - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

– Och, przepraszam.

Pomyślałem, że powinienem uprzedzić ją, że Kluge nie żyje, więc otworzyłem drzwi. Dziewczyna obróciła się do mnie i uśmiechnęła się. Wrażenie było piorunujące. Jak można zacząć opis Lisy Foo? Pamiętacie te lata, gdy gazety drukowały na pierwszych miejscach karykatury Hirohito i Tojo, a Times bez zażenowania używał słowa "żółtek"? Karykatury przedstawiały małych ludzików z twarzami szerokimi jak piłki do rugby, uszami jak ucha dzbanków, w okularach w grubej oprawie, z dwoma zajęczymi zębami i cienkimi jak ołówek wąsami… Gdyby nie brak wąsów, Lisa byłaby idealną modelką do karykatury Tojo. Miała potrzebne okulary, uszy, zęby. Ale zęby te tkwiły w klamerkach, niczym klawisze fortepianu owinięte drutem kolczastym. Miała może metr siedemdziesiąt, może metr siedemdziesiąt pięć i nie ważyła więcej niż pięćdziesiąt kilo. Dałbym jej nawet tylko czterdzieści pięć, ale dodałem po dwa i pół kilo za obie piersi, tak niewiarygodnie duże, przy jej chudej sylwetce, że zrazu napis na jej koszulce odczytałem jako LVIS ŻYJ. Dopiero kiedy obróciła się w lewo i prawo, zobaczyłem po jednej literze E na początku i końcu napisu. Wyciągnęła szczupłą dłoń. – Wygląda, że na jakiś czas będziemy sąsiadami – powiedziała. – Przynajmniej, póki nie zostanie uporządkowana sprawa tej smoczej jamy obok. – Jeśli mówiła z jakimś obcym akcentem, to chyba tylko przedmieść Los Angeles. – To ładnie.

– Znał go pan? Znaczy Kluge'a. Tego nazwiska przynajmniej używał. – Myśli pani, że nie było prawdziwe?

– Wątpie. "Klug" to po niemiecku "mądry". W slangu programistów oznacza to "cwany". A to faktycznie był cwany gość. Miał wesoło poukładane w umózgowieniu. – Postukała się znacząco w skroń.

– Wirusy i fantomy, i diabły wyskakujące przy każdym włączemiu, zgnilizna oprogramowania, bity wyciekające z wiader na podłogę… Paplała tak jeszcze przez jakiś czas. Na tyle, co z tego zrozumiałem, równie dobrze mogła mówić w swahili. – Mówiła pani, że w jego komputerach zagnieździły się diabły? – Właśnie. – Wygląda na to, że potrzebny jest egzorcysta.

Stuknęła palcem w pierś i pokazała w uśmiechu następne ćwierć hektara zębów. – To właśnie ja. Słuchaj pan, muszę lecieć. Niech pan kiedyś wpadnie. Drugie interesujące wydarzenie tego tygodnia nastąpiło dzień później. Przyszedł wyciąg z konta. Znajdowały się na nim trzy wpłaty. Pierwsza to zwykły czek z Biura Rent Wojennych na 487 dolarów. Drugą były odsetki od pieniędzy odziedziczonych po rodzicach piętnaście lat temu, w wysokości 392,54 dolarów. Trzeciej wpłaty dokonano dwudziestego, w dzień śmierci Charlesa Kluge'a. Wynosiła ona 700.083 dolary i cztery centy. Kilka dni później wpadł Hal Lanier. – Stary, co za tydzień – westchnął. Potem opadł na kanapę i opowiedział mi o wszystkim. Kolejny zgon miał miejsce w sąsiedztwie. Listy narobiły wiele zamieszania, szczególnie, że jednocześnie policja chodziła od domu do domu przesłuchując wszystkich. Niektórzy przyznali się do różnych rzeczy, bo byli przekonani, że gliniarze lada moment się do nich dobiorą. Owa kobieta, która zabawiała się z komiwojażerami, gdy jej mąż był w pracy, przyznała się do niewierności i jej ślubny ją zastrzelił. Siedział teraz w miejscowym więzieniu. Był to najdrastyczniejszy wypadek, ale zdarzyły się i inne, od mordobicia do rzucania kamieniami w okna. Według tego, co powiedział Hal, urząd podatkowy rozważał możliwość założenia filii w sąsiedztwie, tyle osób trzeba było przesłuchać. Pomyślałem o siedmiuset tysiącach osiemdziesięciu trzech dolarach. I czterech centach. Nie powiedziałem nic, ale zimno mi się zrobiło.

– Chyba chcesz posłuchać o mnie i o Betty – powiedział Hal w końcu. Nie chciałem. Nie chciałem w ogóle o niczym słyszeć, ale spróbowałem wywołać na twarzy wyraz współczucia. – To już się skończyło – rzekł z westchnieniem ulgi.

– To znaczy między mną i Toni. Opowiedziałem Betty o wszystkim. Parę dni było paskudnie, ale uważam, że nasze małżeństwo umocniło się przez to. – Milczał przez chwilę delektując się tym miłym uczuciem. Potrafiłem zachować powagę w jeszcze trudniejszych sytuacjach, więc sądze, że i teraz nieźle dałem sobie radę. Chciał opowiedzieć mi o wszystkim, czego dowiedzieli się o Kluge'm, a potem usiłował zaprosić mnie na obiad, ale wymówiłem się od obydwu rzeczy pod pretekstem odzywających się ran wojennych. Już prawie odprowadziłem go do drzwi, gdy zastukał w nie Osborne. Nie było innej rady, jak go wpuścić. Hal też został. Zaproponowałem porucznikowi kawę, którą przyjął z wdzięcznością. Wyglądał jakoś inaczej. Zrazu nie mogłem się domyślić, na czym to polegało. Ten sam zmęczony wyraz twarzy… a nie, nie ten sam. Wówczas w znacznej części był on zapewne udawany lub pochodził z wrodzonego cynizmu gliniarza. Dziś był prawdziwy. Zmęczenie przeszło z twarzy na ramiona, ręce, sposób chodzenia, a także sposób, w jaki zwalił się na fotel. Wokół niego roztaczała się atmosfera porażki. – Czy nadal jestem podejrzany? – zapytałem.

– To znaczy, czy ma pan wezwać adwokata? Chyba nie ma po co. Prześwietliłem pana nienajgorzej. Ten testament się nie utrzyma, toteż pański motyw można o dupę potłuc. O ilę mogę skapować, każdy handlarz koksu w dokach miał lepszy powód, by stuknąć Kluge'a, niż pan. – Westchnął.

– Mam parę pytań. Może pan na nie odpowiedzieć, albo nie. – Niech pan spróbuje.

– Przypomina pan sobie jakichś niezwykłych gości Kluge'a? Ludzi, którzy przychodzili i wychodzili w nocy? – Przypominam sobie tylko doręczenia. Listonoszy. Ludzi z poczty ekspresowej, z towarzystw spedycyjnych… takie coś. Chyba te lekarstwa przyszły właśnie w jednej z takich dostaw. – My też tak uważamy. W żaden sposób nie mógł być detalistą; raczej pośrednikiem. Dostawa do niego, odbiór od niego. – Zadumał się nad tym przez chwilę pijąc kawę.

– Dowiedzieliście się już czegoś?

– Chce pan znać prawdę? Sprawa się rypła. Mamy za dużo motywów, a żaden nie pasuje. O ile można w ogóle mieć pewność, nikt w okolicy nie miał najmniejszego pojęcia, że Kluge wie to wszystko. Sprawdziliśmy konta bankowe i nie ma żadnych dowodów szantażu. Tak więc sąsiedzi są raczej wykluczeni. Choć jeśli Kluge byłby nadal przy życiu, wiele osób stąd zabiłoby go teraz. – Jasna sprawa – powiedział Hal.

Osborne klepnął się w udo.

– Gdyby ten sukinsyn żył, sam bym go zatłukł – powiedział. – Ale zaczynam myśleć, że on nigdy nie był żywy.

– Nie rozumiem.

– Gdybym nie widział tych przeklętych zwłok…

– Wyprostował się nieco.

– Powiedział, że nie istnieje. I praktycznie nie istniał. Rejon energetyczny nigdy o nim nie słyszał. Owszem, Kluge był podłączony do ich linii i dostarczali mu co miesiąc odczyt licznika, ale nigdy nie obciążyli go choćby za jeden kilowat. To samo z urzędem telefonów. On miał w domu całą centralkę telefoniczną, którą mu ten właśnie urząd sam zainstalował, ale w rejestrach nie ma jego nazwiska. Rozmawialiśmy z facetem, który to wszystko podłączał. Po robocie posłał kontrolkę do komputera, który ją połknął bez śladu. Kluge nie miał rachunku w żadnym banku w Kalifornii i najwyraźniej go nie potrzebował. Znaleźliśmy ze sto firm, które mu coś sprzedały, a potem albo zapisały, że rachunek zapłacono, albo zapomniały, że w ogóle coś u nich kupował. Niektóre z nich mają w archiwach numery czeków z rachunków czy nawet banków, które nie istnieją. Znowu odchylił się w fotelu, gotując się aż na myśl o tej całej przewrotności: – Jedyny facet, jakiego znaleźliśmy, który w ogóle kiedykolwiek o nim słyszał, to ten gość, który dostarczał mu raz w miesiącu artykułów spożywczych. Właściciel małego sklepiku na Sepulvedzie. U nich nie ma komputera; wszystko zapisują tradycyjnie. Kluge zawsze płacił czekiem. Wells Fargo przyjmował te czeki nigdy ich nie kwestionując. Ale Wells Fargo nigdy nie słyszał o Kluge'm. Przemyślałem to. Osborne wyraźnie oczekiwał z mojej strony jakiejś reakcji, więc strzeliłem na oślep. – On to wszystko robił za pomocą komputerów?

– Zgadza się. To zagranie ze sklepem spożywczym raczej rozumiem. Ale znacznie częściej Kluge łamał kod jakiegoś komputera i wymazywał zapis o sobie. Rejon nie otrzymywał zapłaty ani czekiem, ani inaczej, bo według posiadanych przez nich danych niczego mu nie sprzedawali. Żadna agencja rządowa nigdy o nim nie słyszała. Sprawdziliśmy wszędzie, od poczty po CIA. – Kluge to zapewne nie było jego prawdziwe nazwisko? zapytałem. – Aha. Ale FBI ma jego odciski palców. W końcu dojdziemy, kto to taki. Ale nic nam to nie da w sprawie odpowiedzi na pytanie, czy to było morderstwo. Przyznał, że były naciski, aby po prostu zamknąć kryminalną część sprawy, uznać przypadek za samobójstwo i zapomnieć o wszystkim. Ale Osborne nie chciał uwierzyć w samobójstwo. Oczywiście postępowanie cywilne będzie jeszcze trwać przez jakiś czas, ponieważ chciano ustalić wszystkie oszustwa Kluge'a. – Wszystko teraz w rękach tej smoczej damy – rzekł Osborne. Hal parsknął. – Marne szanse – powiedział i mruknął coś o uciekinierach. – Tej dziewczyny? Ona jeszcze tu jest? Kto to taki?

– To jakiś supermózg z politechniki kalifornijskiej. Zadzwoniliśmy tam mówiąc o naszych problemach i właśnie ją przysłali. – Z wyrazu twarzy Osborne'a wynikało jasno, jakie zdanie miał o jakiejkolwiek pomocy, której dziewczyna mogłaby udzielić. W końcu udało mi się ich pozbyć. Kiedy szli dróżką do furtki, spojrzałem w stronę domu Kluge'a. Jasna sprawa, srebrne Ferrari Lisy Foo stało na podjeździe. Nie miałem żadnego powodu, żeby tam iść. Wiedziałem o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Zabrałem się więc do przygotowywania kolacji. Przyrządziłem zapiekankę z tuńczyka – robię ją ostrzej niż inni – wstawiłem do piecyka i wyszedłem do ogródka, by narwać czegoś na sałatkę. Kiedy krajałem mini-pomidory i myślałem, czy by nie schłodzić butelki białego wina, przyszło mi do głowy, że tego jedzenia starczyłoby na dwoje. Ponieważ nigdy nie robię niczego pośpiesznie, usiadłem i zastanowiłem się przez chwilę. Ostatecznie zadecydowały moje stopy. Po raz pierwszy od tygodnia były ciepłe. Poszedłem więc do domu Kluge'a. Drzwi frontowe były otwarte, bez żadnego parawanu, który zasłaniałby wnętrze. Śmieszne, jak niepokojąco wygląda, otwarty na oścież, nie zabezpieczony przed intruzami dom mieszkalny. Stanąłem na progu i zajrzałem do środka, ale zobaczyłem tylko hall. – Panno Foo? – zawołałem. Nie było odpowiedzi.

Ostatnim razem, kiedy tu byłem, znalazłem trupa. Pośpiesznie wszedłem do środka. Lisa Foo siedziała na obrotowym stołku przed konsolą komputera. Odwrócona była bokiem do drzwi, plecy miała wyprostowane, a brązowe nogi skrzyżowane w pozycji lotosu. Palce trzymała nad klawiaturą, a na znajdującym się przed nia ekranie tryskały kaskady słów. Podniosła wzrok i pokazała zęby w uśmiechu. – Ktoś mi mówił, że pan nazywa się Victor Apfel – odezwała się. – Owszem. Mhm, drzwi były otwarte…

– Jest gorąco – odparła rzeczowo ujmując koszulkę w pobliżu szyi i potrząsając, jak ktoś, kto się spocił. – Czym mogę służyć? – Właściwie niczym.

– Wszedłem w ciemność i o coś się potknąłem. Było to duże płaskie pudło z kartonu, takie w jakich dostarcza się do domu pizzę. – Właśnie robiłem sobie kolację i wygląda na to, że starczy na dwie osoby, więc pomyślałem sobie, że może pani… – zamilkłem nagle, bo zobaczyłem coś jeszcze. Dotąd myślałem, że Lisa ma na sobie szorty. Okazało się jednak, że ubrana jest tylko w koszulkę i majtki od dwuczęściowego opalacza. Nie sprawiała wrażenia, że ją to krępuje. -…zjadłaby ze mną kolację? – dokończyłem.

Jej uśmiech stał się jeszcze szerszy.

– Bardzo chętnie – powiedziała. Bez wysiłku rozprostowała nogi i zeskoczyła na ziemię, po czym przeszła obok mnie pozostawiając za sobą zapach potu i mydła toaletowego. – Zaraz wracam. Rozejrzałem się jeszcze raz po pokoju, ale myśli moje ciągle błądziły wokół niej. Lisa lubiła pić Pepsi do pizzy; wokoło walały się dziesiątki puszek. Na jej kolanie i udzie widniała głęboka blizna. Popielniczki były puste… a gdy szła, długie mięśnie jej łydek silnie się ściskały. Kluge na pewno palił, ale Lisa nie; a plecy jej w krzyżu porośnięte były drobnymi, przypominającymi puszek włoskami, ledwie widocznymi w zielonej poświacie ekranu komputera. Usłyszałem plusk wody płynącej do umywalki, spojrzałem na żółty notatnik pokryty tak kaligraficznym pismem, jakiego od lat nie oglądałem, poczułem zapach mydła i przypomniałem sobie opaloną na brązowo skórę a także swobodny chód. Lisa pojawiła się w hallu; miała na sobie dopasowane dżinsy, sandały i nową koszulkę. Na starej widniał napis reklamujący SPRZĘT BIUROWY BURROUGHSA. Na tej była Myszka Miki i zamek królewny Śnieżki, a całość pachniała świeżo wypraną bawełną. Uszy Myszki Miki leżały na górnych stokach wybujałych piersi Lisy. Wyszedłem z domu za nią. Na tylnej części koszulki zobaczyłem Dzwoneczka z Piotrusia Pana, otoczonego tumanem czarodziejskiego pyłu. – Podoba mi się ta kuchnia – powiedziała.

Nikt nie przygląda się dokładnie własnej kuchni, dopóki nie usłyszy czegoś podobnego. Moja kuchnia była wehikułem czasu. Bardzo łatwo można ją sobie wyobrazić jako ucieleśnienie reklamówek, które drukował Life w latach pięćdziesiątych. Oto była opływowa lodówka marki Frigidaire; nazwa ta służyła ongiś jako rzeczownik pospolity, podobnie jak żyletka czy szampan. Blaty kuchenne wyłożone były żółtymi kafelkami, jakie teraz spotyka się tylko w łazienkach. W kuchni nie było ani grama plastyku. Zamiast zmywarki do naczyń miałem suszarkę i podwójny zlewozmywak. Nie było tu nawet elektrycznego otwieracza do puszek, robota kuchennego, prasy do odpadków czy kuchni mikrofalowej. Najnowszym nabytkiem w całym pomieszczeniu był piętnastoletni mikser. Mam sprawne ręce. Lubię naprawiać różne rzeczy. – Ten chleb jest znakomity – stwierdziła Lisa.

Sam go upiekłem. Patrzyłem, jak skórką wyciera talerz; potem spytała, czy można dostać dokładkę. Jak mi się zdaje, wycieranie talerza chlebem nie jest oznaką dobrego wychowania. Nie to, żeby mi to przeszkadzało: sam to robię. Poza tym zresztą jej maniery były nieskazitelne. Zmiotła trzy porcje mojej zapiekanki, a kiedy skończyła, talerza prawie nie trzeba było myć. Wyczułem u niej wilczy apetyt, ledwie utrzymywamy na uwięzi. Usiadła wygodniej w fotelu, a ja dolałem jej wina. – Pękłabym.

– Poklepała się z zadowoleniem po brzuchu.

– Bardzo panu dziękuję, panie Apfel. Wieki całe nie jadłam domowego obiadu. – Mówmy sobie po imieniu.

– Uwielbiam amerykańską kuchnię.

– Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Mam na myśli, w odróżnieniu od kuchni chińskiej, albo… ty jesteś Amerykanką, prawda? Uśmiechnęła się tylko. – Chciałem powiedzieć…

– Wiem, co chciałeś powiedzieć, Victor. Mam obywatelstwo, ale nie urodziłam się tu. Przepraszam cię na chwilę. Wiem, że to niegrzecznie zaraz po jedzeniu wstawać od stołu, ale przez te klamerki muszę natychmiast oczyścić zęby. Słyszałem ją, uprzątając stół. Puściłem wodę do zlewu i zacząłem zmywać. Lisa przyszła po chwili, złapała ścierkę i pomimo moich protestów wzięła się do wycierania talerzy z suszarki. – Sam tu mieszkasz? – spytała.

– Tak. Od kiedy umarli moi rodzice.

– Byłeś kiedyś żonaty? Jeśli uważasz, że to nie mój interes, to powiedz. – Nic nie szkodzi. Nie, nigdy nie byłem żonaty.

– Całkiem dobrze sobie radzisz bez kobiety w domu.

– Wieloletnia praktyka. Mogę cię o coś zapytać?

– Wal.

– Skąd pochodzisz? Z Tajwanu?

– Mam talent do języków. W kraju mówiłam łamanym amerykańskim, ale kiedy tu przyjechałam, poprawiłam się. Również mówię paskudnym francuskim, prymitywnym chińskim w czterech czy pięciu odmnianach, rynsztokowym wietnamskim i znam tyle słów po tajsku, żeby umieć zawołać: "Moja chcieć widzieć amerykański konsul szybko mnóstwo za bardzo, ty!" Roześmiałem się. Kiedy to mówiła, słychać było wyraźny obcy akcent. – Jestem tu od ośmiu lat. Kapujesz teraz, skąd przyjechałam? – Z Wietnamu? – zaryzykowałem. – Jasne, z ulic Sajgonu.

– Wziąłem cię za Japonkę – powiedziałem.

– Ale jaja, co? Kiedyś ci o tym opowiem. Powiedz mi, Victor, czy w tamtym pomieszczeniu jest pralka automatyczna? – Tak jest. – Czy zrobię duży kłopot, jeśli skorzystam?

Nie był to żaden kłopot. Przyniosła siedem par dżinsów-wycierusów, niektóre z odciętymi nogawkami, oraz ze dwa tuziny koszulek z napisami. Równie dobrze mogłaby to być garderoba chłopaka, gdyby nie zdobiona falbankami bielizna. Wyszliśmy na podwórze, by posiedzieć w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, po czym Lisa wyraziła zainteresowanie moim ogrodem. Jestem z niego dumny. Kiedy dobrze się czuję, pracuję w nim cztery czy pięć godzin, przez cały rok, zwykle z rana. W południowej Kalifornii można sobie na to pozwolić. Mam nawet małą szklarnię, którą sam postawiłem. Ogród bardzo jej się podobał, choć nie wyglądał teraz najciekawiej. Przez większość ubiegłego tygodnia siedziałem głównie w łóżku albo w wannie. W rezultacie tu i ówdzie pojawiły się chwasty. – Mieliśmy ogród, kiedy byłam mała – rzekła.

– A poza tym spędziłam dwa lata na poletku ryżowym.

– Tam musiało być zupełnie inaczej niż tu.

– Jak cholera. Znienawidziłam ryż na wiele lat.

Lisa znalazła gniazdo mszyc, więc przykucnęliśmy oboje, by je wyzbierać. Kucała w ten osobliwy sposób, charakterystyczny dla chłopców azjatyckich, który pamiętałem tak dobrze, a nigdy nie nauczyłem się go naśladować. Miała palce długie i wąskie, wkrótce ich koniuszki zazieleniły się od rozgniatanych owadów. Rozmawialiśmy o tym i o owym. Nie bardzo pamiętam, jak do tego doszło, ale w końcu powiedziałem jej, że walczyłem w Korei. Dowiedziałem się, że ma dwadzieścia pięć lat.. Okazało się, że mamy urodziny tego samego dnia, tak że kilka miesięcy wcześniej miałem dokładnie dwa razy tyle lat, co ona. Nazwisko Kluge'a padło tylko jeden raz; wtedy, kiedy Lisa powiedziała, że bardzo lubi gotować. W domu Kluge'a nie miała możliwości. – Tam w garażu stoi zamrażarka cała wypełniona gotowymi daniami obiadowymi – oświadczyła. – Miał jeden talerz, jeden widelec, jedną łyżkę i jedną szklankę. W kuchni stał najlepszy na rynku piecyk mikrofalowy. I to jest to, stary. Poza tym w kuchni nie było absolutnie nic. – Potrząsnęła głową i wykonała egzekucję na kolejnej mszycy. – Pieprznięty manekin, ot co. Kiedy jej rzeczy się uprały, był już późny wieczór i zrobiło się prawie ciemno. Zapakowała wszystko do mojego kosza wiklinowego i wynieśliśmy pranie pod sznur do bielizny. Podczas wieszania wymyśliłem zabawną grę: roztrzepywałem koszulkę i przyglądałem się obrazkowi lub napisowi. Czasem domyślałem się, co on oznacza, a czasem nie. Były tam zdjęcia zespołów rockowych, mapa Los Angeles, fotosy ze Star Treku… wszystkiego po trochu. – Co to jest "Towarzystwo L5"?

– To ci, którzy chcą budować wielkie farmy w Kosmosie. Pytałam ich, czy będą tam uprawiać ryż, a oni odpowiedzieli, że ich zdaniem nie jest to najlepsze zboże do stanu nieważkości, więc kupiłam od nich koszulkę. – Ile tego masz?

– No, będzie ze cztery czy pięc setek. Zazwyczaj noszę jedną dwa – trzy razy, a potem odkładam. Podniosłem następną koszulkę, z której wypadł biustonosz. Nie taki, jakie nosiły dziewczyny za moich młodych lat. Był bardzo przejrzysty, choć jednocześnie wypełniał swoją powinność. – Podoba się, Jankesie? – odezwała się Lisa z silnym obcym akcentem. – A żebyś zobaczył moją siostrę! Spojrzałem na nią; od razu twarz jej spochmurniała. – Przepraszam, Victor – powiedziała.

– Nie musisz się rumienić.