125124.fb2
– Wejdź, Jankesie.
Znalazłem ją tam, gdzie pooprzednio, ale tym razem przyzwoicie ubraną. Uśmiechnęła się do mnie; gdy zobaczyła kosz z bielizną, uderzyła się dłonią w czoło. Podbiegła, by wziąć go ode mnie. – Przepraszam, Victor. Naprawdę sama chciałam to…
– Nieważne – powiedziałem.
– Nic się nie stało. A przynajmniej mam okazję, by zapytać cię, czy znowu zjesz ze mną kolację? Coś przebiegło jej przez twarz, co szybko ukryła. Może "amerykańska kuchnia" nie smakowała jej aż tak bardzo, jak zapewniała. A może to wina kucharza. – Jasne, Victor, bardzo chętnie. Może ja się tym zajmę. A ty odsłoń te kotary; ciemno tu jak w grobie. Wyszła szybkim krokiem. Spojrzałem na włączony ekran. Widniało na nim tylko to: "stosunek-p". Pomyślałem, że wystukała niewłaściwą literę. Gdy odsuwałem zasłony, zobaczyłem samochód Osborne'a podjeżdżający do krawężnika. Weszła Lisa, w nowej koszulce. Tym razem napis reklamował księgarnię sf A CHANGE OF HOBBIT, zaś pod napisem był rysunek pękatego stworzonka o stopach porośniętych sierścią. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, jak Osborne dochodzi do domu. – Mój drogi Watsonie – powiedziała – oto inspektor Lestrade ze Scotland Yardu. Poproś go do środka. Nie była to odzywka na miejscu; porucznik wchodząc obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem. Wybuchnąłem śmiechem. Lisa usiadła na obrotowym stołku, zachowując twarz pokerzysty. Siedziała niedbale, jedną dłoń trzymając w pobliżu klawiatury. – No więc, Apfel – zaczął Osborne – w końcu ustaliliśmy prawdziwe nazwisko Kluge'a. – Patrick William Gavin – odezwała się Lisa.
Mineło wiele czasu, zanim Osborne był w stanie zamknąć rozdziawione usta. Od razu otworzył je znowu. – Skąd pani o tym wie, do cholery?
Leniwie pogłaskała palcami klawiaturę.
– No więc, oczywiście poznałam je dziś rano, gdy weszłam do pańskiego biura. W waszym komputerze jest taki maleńki lewy program, który szepce mi coś do ucha za każdym razem, gdy wymienia się nazwisko Kluge. Ale mnie to było niepotrzebne. Wiedziałam już pięć dni temu. – To dlaczego, do… dlaczego mi pani nie powiedziała? – Nie pytał pan. Przez chwilę oboje wściekle na siebie patrzyli. Nie miałem pojęcia, co zaszło przed tym wszystkim, ale było zupełnie jasne, że oboje ani trochę się nie lubili. Tym razem Lisa była górą i wyraźnie się z tego cieszyła. Następnie spojrzała na ekran, zdziwiła się i szybko nacisnęła klawisz. Słowo, które było tam przedtem, zniknęło. Spojrzała na mnie zagadkowo, po czym ponownie obróciła się w stronę Osborne'a. – Jeśli pan sobie przypomina, sprowadził mnie tu pan, bo wasi ludzie nie mogli sobie poradzić. Ten system miał udar mózgu, zanim się tu znalazłam; był praktycznie w katatonii. W znacznym stopniu klapnął, a wy nie potrafiliście go podnieść – w tym miejscu się uśmiechnęła. – Uznaliście, że mnie nie uda się zepsuć więcej niż wam. Poprosiliście mnie więc, żebym spróbowała złamać kody Kluge'a nie niszcząc jednocześnie całego systemu. No więc zrobiłam to. Trzeba było tylko przyjść, podłączyć sie, a ja zwaliłabym wam na kolana całe tony wydruków. Osborne słuchał w milczeniu. Może nawet zdawał sobie sprawę, że popełnił błąd. – I co pani otrzymała? Można to zobaczyć?
Skinęła głową i nacisnęła kilka klawiszy. Tekst zjawił się na jej ekranie, a także na drugim, który stał obok porucznika. Wstałem i zacząłem czytać to, co było u Lisy. Był to krótki życiorys Kluge'a/Gavina. Facet miał mniej więcej tyle lat, co ja, ale kiedy do mnie strzelano w dalekim kraju, on zbierał pierwsze plony w raczkującej wówczas technice komputerowej. Siedział w niej od samego początku pracując w wielu czołowych zakładach badawczych. Zaskoczyło mnie, że potrzeba było aż ponad tygodnia, by go zidentyfikować. – Ułożyłam to na podstawie wywiadu – powiedziała Lisa, gdy my czytaliśmy. – Przede wszystkim musicie zdać sobie sprawę, że Gavin nie istnieje w żadnym systemie informacji komterowej. Dzwoniłam więc po ludziach w całym kraju – a nawiasem mówiąc, on sobie tu zrobił ciekawy układ telefoniczny: przy każdym połączeniu jest generowany nowy numer, a więc nie można ustalić, skąd są rozmowy – i zaczęłam rozpytywać, kto był ważny w informatyce w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Podano mi wiele nazwisk. Wtedy już wystarczyło tylko odszukać, kogo nie ma w rejestrach. Gavin sfingował własną śmierć w roku 1967. Znalazłam nawet o niej wzmiankę w jednej gazecie. Wszyscy, którzy go znali, a z którymi rozmawiałam, słyszeli o jego śmierci. Na Florydzie jest jego akt urodzenia i to było jedyne świadectwo jego istnienia, jakie znalazłam. Był jedynym facetem, którego znali ludzie z branży, a który nie pozostawił po sobie żadnego śladu. Uznałam to za ostateczny dowód. Osborne skończył czytać, po czym podniósł wzrok. – Dobrze, pani Foo. Czego jeszcze się pani dowiedziała? – Złamałam kilka jego kodów. Miałam trochę szczęścia, bo dobrałam się do jego podstawowego programu rozbójniczego, który napisał, żeby atakować programy innych osób, i udało mi się go skierować przeciwko kilku jego własnym programom. Wykryłam kilka haseł, z zapisem, skąd pochodzą. I nauczyłam się kilku jego sztuczek. Ale to dopiero wierzchołek góry lodowej. Machnęła ręką w stronę milczących metalowych mózgów stojących w pokoju. – Jednej rzeczy nie umiałam rozgryźć: co to może być. Jest to najprzemyślniejsza broń elektroniczna, jaką kiedykolwiek opracowano. Uzbrojona jak pancernik. Musi taka być; na świecie jest wiele zgrabnych programów, które łapią intruza i wieszają się na nim jak terier na zwierzynie. O ile dobrałyby się do Kluge'a, był on w stanie się przed nimi obronić. Ale zazwyczaj właściciele programów nawet nie wiedzieli, że ich okradziono. Kluge spadał na nich jak pocisk samosterujący, nisko lecący, szybki i zwinny. A swój atak kierował przez kilkanaście zabezpieczeń. Poza tym miał wiele atutów. Obecnie wielkie systemy są silnie chronione; używa się haseł i bardzo wymyślnych kodów. Ale Kluge pomagał opracowywać większość z nich. Potrzebny jest nie byle jaki zamek, by powstrzymac ślusarza, Kluge zaś pomagał instalować znaczną część najgłówniejszych systemów. Pozostawił w nich mnóstwo informatorów ukrytych w oprogramowaniu. Jeśli kody zmieniano, sam komputer przesyłał o tym informację do podsystemu, do którego Kluge mógł się później podłączyć. To tak, jakby ktoś kupił sobie największego, najzłośliwszego, najlepiej wytresowanego psa-wartownika, jakiego można sobie sprawić. I tej samej nocy facet, który tresował psa, przychodzi, klepie go po głowie i okrada cię w ciemno. Lisa jeszcze długo mówiła w tym stylu. Obawiam się, że kiedy zaczęła ten monolog o komputerach, dziewięćdziesiąt procent mojego mózgu wyłączyło się. – Chciałabym pana o coś zapytać, Osborne – powiedziała w końcu. – Słucham?
– Jaki jest mój status w tej sprawie? Czy mam za was rozwiązywać ten przypadek, czy też po prostu spróbować doprowadzić ten system do takiego stanu, że doświadczony użytkownik poradzi sobie z nim? Osborne zamyślił się nad tym. – Co mnie martwi – dodała – to to, że grzebię w wielu zastrzeżonych bankach danych. Zaczynam się bać, że pewnego dnia ktoś zastuka do drzwi i mnie zapudli. Pan też się powinien niepokoić. Niektóre z tych agencji wcale by sobie nie życzyły, żeby gliniarz z wydziału zabójstw wtykał nosa do ich spraw. Osborne zjeżył się. Może Lisie właśnie o to chodziło. – Co mam zrobić? – warknął.
– Błagać na kolanach, żeby pani została? – Nie. Potrzebne mi jest tylko pańskie upoważnienie. Nie musi być na piśmie. Niech pan tylko powie, że popiera pan to, co robię. – Niech pani posłucha. Z punktu widzenia miasta Los Angeles oraz stanu Kalifornia ten dom nie istnieje. Nie ma tu żadnej działki budowlanej. Nie występuje w księgach wieczystych. To miejsce znajduje się w prawnym niebycie. O ile w ogóle ktoś mógłby panią upoważnić do użycia tego wszystkiego, to tylko ja, bowiem ja jestem przekonany, że zostało tu popełnione morderstwo. Niech więc pani robi dalej to, co dotychczas. – To niezbyt wiele warte zobowiązanie – zamyśliła się.
– Innego pani nie dostanie. Czy jest coś jeszcze?
Odwróciła się do klawiatury i pisała przez chwilę. Wkrótce rozległ się stukot drukarki i Lisa wyprostowała się. Spojrzałem na ekran. Widniały tam słowa: "zetknąć usta z tylną częścią ciała-p". Zrozumiałem, że "zetknięcie ust" miało oznaczać całowanie. Ci ludzie mają widać własny język. Lisa spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. – Nie ty – powiedziała szeptem.
– On.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, o czym mówi.
Osborne zabrał swój wydruk i ruszył do wyjścia. I znowu nie mógł się powstrzymać, żeby przy drzwiach nie wydać ostatnich poleceń. – Jeśli pani znajdzie coś, co będzie wskazywało, że Kluge nie popełnił samobójstwa, proszę dać mi znać. – Dobrze. On nie popełnił samobójstwa.
Nie zrozumiał od razu.
– Potrzebuję dowodów.
– No więc mam taki dowód, ale panu się chyba na nic nie przyda. On nie napisał tego absurdalnego "listu samobójcy". – Skąd pani wie?
– Wiedziałam to od pierwszego dnia, kiedy się tutaj znalazłam. Poleciłam komputerowi, żeby odczytał program. Potem porównałam go ze stylem Kluge'a. W żaden sposób on nie mógł tego napisać. Program jest ciaśniejszy niż dupa owada. Ani jednego zbytecznego rozkazu. Kluge nieprzypadkowo wybrał swój pseudonim. Wie pan, co on oznacza? – Mądry – wtrąciłem. – Dosłownie tak. Ale znaczy to również… coś przesadnie złożonego. Coś, co działa, ale z innych powodów, niż się pozornie wydaje. "Kluge " to w żargonie znaczy "usuwać zgrzyty z programu". To wazelina programistów. – I co? – chciał wiedzieć Osborne.
– I to, że programy Kluge'a były faktycznie zgrzytliwe. Pełno w nich było gwizdków i dzwonków, których nigdy nie pofatygował się usunąć. Był geniuszem, więc jego programy pracowały, ale nie bardzo wiadomo dlaczego. Procedury tak popieprzone, że aż ciarki przechodzą. Ale dobrzy programiści tak rzadko się zdarzają, że nawet te jego zgrywy są lepsze niż superprogramy wielu innych speców. Podejrzewam, że Osborne zrozumiał z tego niewiele więcej ode mnie. – A więc swoją opinię uzasadnia pani stylem programowania? – Owszem. Niestety, minie jeszcze z dziesięć lat, nim zaakceptują to w sądzie tak jak grafologię czy odciski palców. Ale jeśli wie pan cokolwiek o programowaniu, to raz pan spojrzy i zobaczy to samo. Ktoś inny napisał ten list – zresztą ktoś bardzo dobry. Ten program miał wywołać testament Kluge'a jako procedurę. A testament jest zdecydowanie autentyczny – ma na sobie mnóstwo jego odcisków palców. Kluge całe ostatnie pięć lat spędził szpiegując sąsiadów – jako hobby. Dobrał się do akt wojskowych, szkolnych, personalnych, podatkowych i rachunków bankowych. A wszystkie telefony w okolicy zamienił w urządzenia podsłuchowe. Cholernie cwany kapuś. – Czy wspomniał gdzieś, po co to robił? – spytał Osborne. – Myślę, że był prawie zupełnie stuknięty. Może miał manię samobójczą. Na pewno te wszystkie pigułki, które brał, nie wpływały dobrze na niego. Ale przygotował się na śmierć, a Victor był jedynym, którego uznał za godnego, by został jego spadkobiercą. Uwierzyłabym, że popełnił samobójstwo, gdyby nie ten list. On go nie napisał. Mogłabym przysiąc. W końcu pozbyliśmy się porucznika i wróciłem do domu, by zająć się kolacją. Gdy była gotowa, zjawiła się Lisa. Znowu miała niesamowity apetyt. Przyrządziłem lemoniadę, po czym usiedliśmy na moim maleńkim tarasie i patrzyliśmy, jak wieczór gęstnieje wokół nas. Zbudziłem się w środku nocy, cały spocony.Usiadłem zastanawiając się nad powodem mojego samopoczucia; wnioski, do których doszedłem, były niemiłe. Włożyłem więc szlafrok, pantofle i poszedłem do domu Kluge'a. Drzwi frontowe były znowu otwarte; mimo to zastukałem. Lisa wystawiła głowę z pokoju. – Victor? Czy coś się stało?
– Nie jestem pewien – odparłem.
– Mogę wejść?
Skinęła przytakująco dłonią; wszedłem za nią do salonu. Obok konsoli stała otwarta puszka Pepsi. Gdy siadała na stołku, zauważyłem, że ma czerwone oczy. – Co jest? – spytałem ziewając.
– Choćby to, że powinnaś spać – powiedziałem.
Wzruszyła ramionami i przytaknęła.
– Owszem. Nie mogę jakoś wpaść we właściwy rytm. W tej chwili jestem w fazie dziennej. Ale wiesz, Victor, jestem przyzwyczajona do pracy w dziwnych porach dnia, przez wiele godzin, a chyba nie przyszedłeś tu po to, żeby mnie pouczać, prawda? – Nie. Powiedziałaś, że Kluge został zamordowany. – Nie on jest autorem tego listu. To chyba wskazuje na morderstwo. – Zastanawiałem się, po co ktoś miałby go zabijać. Nigdy nie wychodził z domu, więc powodem było coś, co robił z tymi komputerami. A teraz ty… prawdę mówiąc, nie wiem, co ty z nimi robisz, ale o ile mogę sądzić, grzebiesz się w tych samych rzeczach. Czy nie boisz się, że ci sami ludzie dobiorą się do ciebie? – Ludzie? – uniosła brwi. Poczułem się bezsilny. Moje obawy nie były dość wyraźnie ukształtowane, by nabrać jakiegokolwiek sensu. – Nie wiem… wspominałaś o jakichś agencjach…
– Widziałeś, jak Osborne się tym przejął? Uważasz, że jest jakiś spisek, na który Kluge natrafił, albo może myślisz, że zabiła go CIA, bo dowiedział się za dużo o czymś, albo… – Nie wiem, Lisa. Ale boję się, że coś takiego może się tobie przytrafić. Zaskoczyła mnie swoim uśmiechem. – Dziękuję ci bardzo, Victor. Nie chciałam się przyznać przed Osborne'm, ale sama się też o to martwiłam. – Co więc zamierzasz zrobić?
– Chcę tu zostać i dalej pracować. Zastanowiłam się więc, co mogłabym zrobić, żeby się zabezpieczyć. Uznałam, że nic nie mogę zrobić. – Na pewno coś by się dało.
– No, mam broń, jeśli o to ci chodzi. Ale pomyśl o tym wszystkim. Kluge został stuknięty w biały dzień. Nikt nie widział, żeby ktoś wchodził do jego domu albo wychodził. Zadałam więc sobie pytanie: kto może wejść do jakiegoś domu w środku dnia, zastrzelić Kluge'a, zaprogramować ten list samobójczy i wyjść nie pozostawiając żadnych śladów, że tam w ogóle był? – Ktoś bardzo dobry. – Cholernie dobry. Tak dobry, że nie ma mowy, żeby jakaś azjatycka gówniara zdołała go powstrzymać, jeśli się uprze, żeby ją skasować. Zaszokowała mnie, zarówno swoimi słowami, jak i pozornym brakiem zainteresowania własnym losem. Ale powiedziała jednak, że się niepokoi. – Musisz więc z tym skończyć. Wyjdźmy stąd.
– Nie będą mną rządzić w ten sposób – odparła. W jej głosie zabrzmiało zdecydowanie. Pomyślałem o tym, co by jej odpowiedzieć, ale nic się nie nadawało. – Mogłabyś chociaż… zamykać te drzwi – wyjąkałem.
Roześmiała się i pocałowała mnie w policzek.
– Zrobię to, Jankesie. I bardzo ci dziękuję za troskę. Naprawdę. Patrzyłem, jak zamykała za mną drzwi, usłyszałem dźwięk klucza przekręcającego się w zamku, po czym powlokłem się w świetle księżyca do mojego domu. W połowie drogi zatrzymałem się. Mogłem jej zaproponować, by spała w mojej drugiej sypialni. Albo, że ja sam przeniosę się do domu Kluge'a. Nie, zdecydowałem. Pewnie by to źle zrozumiała. Byłem już w łóżku, kiedy zdałem sobie sprawę, z odcieniem żalu i pewnego niesmaku do samego siebie, że miała wszelkie prawo źle zrozumieć. I to nawet jeśli byłem dwa razy od niej starszy. Ranek spędziłem w ogrodzie, myśląc nad wieczornym jadłospisem. Zawsze lubiłem gotować, ale nagle kolacja z Lisą stała się centralnym punktem mojego dnia. Nie tylko to: zacząłem uważać ją za coś normalnego. Poczułem się więc, jakbym dostał obuchem w głowę, kiedy spojrzałem na ulicę i zobaczyłem, że nie ma samochodu Lisy. Pobiegłem do drzwi domu Kluge'a. Były otwarte na oścież. Szybko przeszukałem dom. Nie znalazłem nic; dopiero w głównej sypialni zobaczyłem jej ubrania porządnie poukładane na podłodze. Cały się trzęsąc zacząłem walić w drzwi Lanierów. Otworzyła mi Betty, która natychmiast dostrzegła moje podniecenie. – Ta dziewczyna z domu Kluge'a – powiedziałem – chyba coś jej się stało. Może trzeba zawiadomić policję. – O co chodzi? – spytała Betty patrząc ponad moim ramieniem. – Dzwoniła do ciebie? Widzę, że jeszcze nie wróciła.
– Nie wróciła?
– Godzinę temu widziałam, jak wyjeżdża. Niezły ma wózek. Czując się jak dureń, próbowałem wszystko obrócić w żart, ale dostrzegłem minę Betty. Wyglądała, jakby chciała pogładzić mnie po głowie. Rozzłościło mnie to. Ale zostawiła ubrania, więc jeszcze wróci. Powtarzając to sobie cały czas, wróciłem do domu, napuściłem wody do wanny, tak gorącej, jaką tylko mogłem wytrzymać. Kiedy otworzyłem drzwi, stała przed nimi trzymając w każdej ręce torbę z zakupami. Na twarzy miała swój zwykły olśniewający uśmiech. – Chciałam zrobić to wczoraj, ale zapomniałam, a potem ty przyszedłeś i wiem, że powinnam najpierw była cię zapytać, ale chciałam zrobić ci niespodziankę, więc poszłam kupić to i owo, czego nie masz w swoim ogrodzie i parę przypraw, których też nie masz… Paplała tak przez cały czas, kiedy wyładowywaliśmy torby w kuchni. Ja nic nie mówiłem. Miała na sobie nową koszulkę z napisem. Była tam duża litera "V", a pod tym rysunek piły, kreska i mała, kwadratowa litera "p". Myślałem nad tym, w czasie gdy paplała. V, rżnąć-p. Byłem zdecydowany nie pytać, co to znaczy. – Lubisz wietnamską kuchnię?
Spojrzałem na nią i pojąłem w końcu, że jest bardzo zdenerwowana. – Nie wiem – odparłem.
– Nigdy jej nie próbowałem. Ale lubię chińską, japońską i indyjską. Lubię nowości. – To ostatnie było kłamstwem, ale nie tak wielkim, jakby się mogło wydawać. Naprawdę gotuję sobie czasem coś nowego, a gust mam dość tolerancyjny. Nie spodziewałem się większych problemów z zaakceptowaniem kuchni południowo-wschodniej Azji. – Potem też nie będziesz wiedział – zaśmiała się.
– Moja mamusia była pół-Chinką. Tak więc jedzenie, które dostaniesz, będzie cokolwiek skundlone. – Podniosła wzrok, zobaczyła moją minę i roześmiała się.
– Zapomniałam, przecież ty byłeś w Azji. Nie bój się, Jankesie, nie nakarmię cię psiną. Nie mogłem sobie poradzić tylko z jedną rzeczą – z pałeczkami. Jadłem nimi, póki mogłem; potem odłożyłem je na bok i wziąłem widelec. – Przepraszam – powiedziałem.
– Z pałeczkami zawsze miałem kłopot.
– Radzisz sobie dobrze.
– Miałem czas się nauczyć.
Jedzenie było znakomite; powiedziałem jej to. Każda potrawa była objawieniem, nie przypominającym niczego, co dotąd jadłem. Pod koniec kolacji wysiadłem w połowie dania. – Czy to V oznacza "victoria"?
– Może.
– V Symfonia Beethovena? Churchill? Dzień Zwycięstwa?
Uśmiechnęła się tylko.
– Potraktuj to jako wyzwanie, Jankesie.
– Czy ja ciebie przerażam, Victor?
– Z początku tak było.
– To przez moje rysy, prawda?