125137.fb2
Zadowolony z siebie wydłubał układ. Włożył go do pudełka po butach, które usłużnie wisiało nadal w powietrzu obok niego i nastawił na teleportację w płaszcz słońca. Wyłączył na chwilę pole i uruchomił miernik. Słońce rozbłysło lekko. Urządzenie zarejestrowało zwiększenie jasności gwiazdy. Ilość fotonów uderzających w ziemię wzrosła o trzy promile i niemal natychmiast wróciła do normy. Uspokojony włączył pole i wyekspediował pudełko wcześniej ustalonym kursem. Zniknęło, a on zabrał się pospiesznie za dalsze bebeszenie maszyny.
— Generator nieciągłości wizyjnej, imputator, zakrzywiarka przestrzeni, drenator struktur krystalicznych — mruczał do siebie na widok znajomych urządzeń. Wyłączał po kolei wszystko co się dało. Wreszcie uspokojony wysłał maszynę śladem poprzedniej przesyłki w atomowy ogień gwiazdy. Wyłączył pole. Teraz nic nie groziło okolicy. Odetchnął głęboko i popatrzył na zegarek. Dwanaście minut. Lada chwila ktoś mógł zajrzeć do wykopu. Pochylił się nad leżącymi dziewczętami. Przy obręczach były niewielkie zegarki z pokrętłami. Przesunął je aż do punktu oznaczającego trzydzieści minut. Urządzenie zasyczało cicho. Posadził Damao na krzesełku i dał jej w rękę grackę. Gdy się ocknie będzie się jej wydawało ze zdrzemnęła się przy robocie. Ale to jeszcze nie było wszystko. Ściągnął teleportacją małą maszynkę. W dnie wykopu wyraźnie odcinał się ślad jaki zostawiła po sobie maszyna. Powbijał w ziemię wokoło niego modulatory po czym włączył na chwilę pole fazujące. Nieco atomów ubyło z okolicznych hałd, a dziurę w ziemi wypełniła materia nie do odróżnienia od sąsiedniej. Poskrobał ją delikatnie gracką. Nie widział żadnej różnicy. Zdjął dziewczynom obręcze i po drabinie wydostał się z dołu. Wszystko poszło niemal idealnie, przeoczył tylko jeden drobiazg.
— Coś mnie głowa boli — powiedziała Damao przeciągając się.
Sumiko leżała na dnie wykopu na kawałku maty. Leżała na wznak, ręce podłożyła sobie pod głowę.
— Mi też nie chce się pracować — stwierdziła. — Która godzina?
— Dziesiąta prawie.
— Już dziesiąta? Przecież przed chwilą była ósma.
— Wstawaj, nie wypada tak się wylegiwać.
Sumiko wstała i popatrzyła zdziwiona. Dookoła.
— Chyba musiałam się zdrzemnąć.
— Jak się czyta przez całą noc to nie dziwne.
Potrząsała głową i ból powoli ustąpił.
Wyłamawszy w sparciałej blasze solidne uchwyty dla rąk i nóg Nodar Tuszuraszwili opadł kawałek do tyłu i oparł się plecami o ścianę szybu. Jego ciało wygniotło w blasze zagłębienie. Oddychał ciężko. Popatrzył w górę i w dół. Tam na dole było ciemno, w górze też było ciemno. Dla lepszego zobrazowania sytuacji nadmienię, że wokoło niego też było ciemno. Latarka którą znalazł w pudle w sali hibernatorium oczywiście nie działała.
— Ale kicha — powiedział sam do siebie a potem splunął pomiędzy nogami. Jego plwocina poleciała w dół. Nasłuchiwał przez chwilę, ale nic nie usłyszał. Wydarł ze ściany kawałek blachy i spuścił go w ciemność. Tym razem obserwował zapięty na przegubie zegarek. Kawałek blachy uderzył w dno szybu po upływie piętnastu sekund.
— No cóż — głos Nodara był zachrypnięty, ale dobrze, że wogóle był. — Policzmy. Gdyby ten kawałek blachy poruszał się z szybkością dźwięku to dno było by, piętnaście razy trzysta trzydzieści metrów... No liczmy cztery i pół kilometra niżej.
Roześmiał się.
— Oczywiście ta blacha spadając w dół nie rozwinęła szybkości dźwięku, była dość duża i musiała stawiać spory opór. Jeśli spadała z szybkością dziesięciu metrów na sekundę to mam pod sobą dziurę o głębokości stu pięćdziesięciu metrów... Biorąc pod uwagę że szyb miał mieć trzydzieści metrów wysokości to trochę dziwne... Wspinam się raptem dwanaście godzin, Jeśli odliczy się czas zmarnowany na cztery odpoczynki. Dwanaście razy sześćdziesiąt sekund to będzie siedem tysięcy dwieście? A może siedemset dwadzieścia? Zaraz, gdzieś mi się zgubiły minuty. Siedemset dwadzieścia minut razy sześćdziesiąt sekund... Cholera mogli by wbudowywać w te zegarki kalkulatory. No nie. W pamięci nie policzę, ale dużo. Metr na minutę..? Cholera. To wlazłbym prawie kilometr. Po schodach nie problem, ale po tej blaszanej drabinie...
Ręce miał lepkie od krwi.
— Co gorsza jak już tam wlezę to nigdzie nie jest powiedziane, czy ten sukinsyn już wrócił, czy jeszcze żyje, a jeśli nie żyje to ile lat minęło i czy znajdę jego grób, żeby na niego naszczać. Choć z tego co go znam to pewnie zbudował sobie piramidę lepszą niż Chufu Souphis Cheops.
Westchnął ciężko i wybił się do góry. Jego dłoń trafiła na krawędź otworu. Podciągnął się machając energicznie nogami. Wentylator unieruchomiony przez korozję wydarty brutalnym szarpnięciem poleciał w dół. Po dwudziestu jeden sekundach roztrzaskał, się na dnie.
— Wychodzi na to, — powiedział Nodar wygodnie usadowiwszy się w oknie wywietrznika, —że ostatnie pół godziny wisiałem dwadzieścia centymetrów poniżej wyciągu na poziomie minus dziesięć.
Siedli przy stole w sali sądu w Cytadeli Warszawskiej. Car Aleksander Trzeci patrzył surowo z portretu. Dwugłowy rosyjski orzeł zezował z drugiej ściany. Prezydent Paweł Koćko siedział na krześle przeznaczonym niegdyś dla oskarżonych. Dawno dawno temu gdy zbierały się tu trybunały i zapadały wyroki śmierci. Nie lubił tego miejsca ale uznał je za godne zachowania. Za stołem sędziów siedzieli oni. Koćko miał na sobie polski mundur kawaleryjski z czasów wojny 1920-go roku. Z boku przypasał oficerską szablę paradną, która nieskończenie wiele lat wcześniej służyła Mikołajowi Drugiemu. Nogi założył jedna na drugą. Srebrne ostrogi połyskiwały rzucając refleksy na wypolerowane jak lustro cholewki butów. Na głowie miał czapkę maciejówkę która stanowiła niegdyś główny eksponat Muzeum Lenina w Poroninie. Na piersi wisiał mu dyskretnie ukryty w załamaniach materiału order Virtuti Militari.
Obok niego siedziała księżniczka. Klaczkę zostawili za oknem na kawałku trawnika. W cytadeli panowało lato. Wiewiórki biegały po dachu i zaglądały przez okna. W tym segmencie było ich zatrzęsienie. Goście siedzieli za stołem. Pierwszy z nich pochodził z jakiejś pasterskiej planety krążącej wokół którejś z mocnych gwiazd. Gość był nieduży, ciemny, miał cztery macki u dołu i wieloprzegubowe łapki w górze. Drugi był edonita z Proksimy. Wyglądał jak bezkształtna kupa mięsa. Teraz na potrzeby narady wysunął z wnętrza macki zakończone oczami oraz trąbkę do wydawania dźwięków. Trzeci porośnięty czterowymiarowym fraktalem nie miał jednolitego kształtu. Różne jego części wisiały wokoło, co jakiś czas zapadając się w sobie. Najkoszmarniejszy jednak był piąty. Należał do rasy X'htla, posiadającej dość odstręczający wygląd naturalny w związku z czym przybrał na czas narady wygląd idealnie pasujący do wiszącego na ścianie portretu. Tylko on mówił. Chyba jako jedyny na tyle dobrze wydawał dźwięki aby móc prowadzić swobodną konwersację w języku esperanto. Z całą pewnością edonita także miał takie możliwości, ale edonici w ogóle rzadko się odzywali. Car powstał z miejsca dla okazania szacunku.
— Zaczynamy naradę — powiedział. — Naczelna rada kosmosu delegowała nas celem przeprowadzenia zasadniczych rozmów.
— A o co chodzi? — zagadnął Koćko.
— Zgodnie z Układem Poszanowania Odrębności i Układu Pokojowego pomiędzy radą a prezydentem planety ziemia Pawłem Koćko pragniemy zwrócić uwagę na kilka niepokojących faktów.
Koćko poczuł dziwną obawę patrząc w nieruchomą jak maska twarz cara. Pomyślał że chyba nieprzypadkowo wybrali sobie to miejsce. Znali przecież historię jego planety, a przynajmniej to co im przedstawił.
— Słucham — powiedział.
Wyciągnął z kieszeni wymięty kawałek papieru i długopis by notować.
— Po pierwsze układ zakładał że na plancie powstaną nasze placówki dyplomatyczne.
— To nie jest potrzebne. Reprezentuję moją planetę jeśli sobie życzycie to możecie otworzyć konsulaty tutaj.
— Nasze prawa zakładają że do konsulatu może wejść każdy mieszkaniec planety i poprosić o azyl na planecie do której należy konsulat.
— To zbyteczne. Mieszkańcy ziemi nie mają najmniejszej ochoty nigdzie się przenosić.
— Po drugie układ oddawał nam pod kolonizację trzydzieści procent powierzchni planety.
— Obawiam się ze podpisując ten układ nie wiedziałem o uchwalonej przez hitlerszczaków konstytucji planety zakładającej niepodzielność terytorialną Ziemi i surowy zakaz przekazywania obcym rasom choćby jednego ziarenka piasku...
— Ta konstytucja jeszcze obowiązuje? — zapytał edonita.
Użył telepatii i to tak silnej że Pawłowi aż świeczki stanęły w oczach.
— Dopóki nie została odwołana to obowiązuje. Tak stanowią nasze prawa.
— Pomysł oddania wam trzydziestu procent planety jest sprzeczny z Układem Poszanowania Odrębności. Proszę zwrócić uwagę na punkt cztery tysiące sto dwudziesty siódmy: Planeta jest własnością zamieszkującej ją rasy. Wszelkie granice pomiędzy stanami posiadania poszczególnych ras kosmicznych nie mogą przebiegać po lądzie w wodzie lub w atmosferze żadnego rodzaju ciał kosmicznych — włączyła się Hela.
— Przepraszam najmocniej. Układ pokojowy z planetą Ziemia artykuł sto trzydziesty czwarty zakłada co następuje:
Planeta ziemia wyłączona jest z normalnej procedury osiedleńczej. Każda rasa przyczyniająca się do oczyszczenia atmosfery Ziemi z lotnych pozostałości rozbuchanej industrializacji posiada prawo do wynagrodzenia w postaci udziału w jej powierzchni przy czym udziały te nie mogą przekroczyć łącznej sumy dwudziestu procent powierzchni planety. Dalsze dziesięć procent może być zajęte pod bazy wojskowe o ile jest to uzasadnione sytuacją militarną.
— Z tego co mi wiadomo misja ekologiczna ras Tarani, X'htla, Avvox, S'khyt i Grrov usuwa pozostałości globalnego konfliktu i walki o planetę a nie rozbuchanej industrializacji. Ten układ pokojowy miał cechy dokumentu wstępnego i powinien być renegocjonowany po zakończeniu działań wojennych. W każdym razie pozbawiony jest podstaw prawnych gdyż w chwili jego zawierania prezydent reprezentował wyłącznie siebie. Nie miał żadnego wpływu na sytuację panującą na planecie. Wobec powyższego jego zawarcie należy uznać za nieważne z prawnego punktu widzenia i jako dokument wiążący uznać Układ o Poszanowaniu Odrębności. Na przykład punkt osiemset dziewięćdziesiąty drugi mówi co następuje: Rasa znajdująca się w sytuacji bezwzględnego przymusu może w porozumieniu z radą wydzierżawić od dowolnej rasy rozumnej terytorium pod czasowe osadnictwo. Kolonia taka może zająć do pięciu procent powierzchni planety macierzystej rasy lub dwudziestu procent innych planet układu jak także ich księżyców.
— Proszę nie zapominać o piątej poprawce: Punkty dotyczące kolonizacji nie odnoszą się do planety Ziemia w układzie Sol.
— To stawia nas na pozycji planety i rasy drugiej kategorii. Częściowe ubezwłasnowolnienie...
— Można to tak określić.
— Cieszę się że pan to powiedział. —(w rzeczywistości nie miała pojęcia czy przemawiający do niej osobnik jest samcem, samicą obojnakiem lub osobnikiem w ogóle bezpłciowym). — Punkt osiemnasty stanowi wyraźnie: wszystkie rasy rozumne niezależnie od tego jakie procesy przedłużają istnienie ich organizmów są sobie równe w prawach i obowiązkach.
Car uśmiechnął się lekko kącikami wag. Uśmiechnęły się tylko wargi. Reszta maski pozostała jak wykuta z kamienia. Koćko poczuł jak żołądek podskakuje mu z góry na dół.
— Zapomina pani księżniczko o definicji znajdującej się w punkcie cztery tysiące sto drugim: Za rasę rozumną należy uznać grupę istot dla których średnia inteligencji wynosi czterysta sześćdziesiąt grakh, czyli wedle waszych jednostek sto osiemdziesiąt IQ. Rasy nie spełniające tego wymagania mogą zostać ubezwłasnowolnione jeśli wymaga tego dobro ogółu istot zamieszkujących zbadaną przestrzeń kosmiczną. Tak jak wy nie wpuszczacie koni do ogródków warzywnych. Zostawmy to na razie. Po trzecie wyznaczyliśmy limit ludności Ziemi na dwadzieścia milionów osobników. W tej chwili wedle naszych analiz Ziemię zamieszkuje ponad sześćdziesiąt milionów. Biorąc pod uwagę liczby wyjściowe twierdzę, że przyrost naturalny jest uzupełniany na drodze klonowania.
Koćko zamachał rękami.