125137.fb2
— I co pan powie profesorze? — zapytał gospodarz.
Profesor wpatrywał się w milczeniu w zwłoki. Ciało należało do młodego mężczyzny. Wzrost denata wynosił około dwu metrów. Na głowie miał szopę jasnych włosów. Był nienaturalnie umięśniony, jak gdyby przez całe życie ćwiczył kulturystykę. Miał na ciele kilkanaście blizn powstałych od cięć broni siecznej. Były jednak idealnie wygojone. Paznokcie wyglądały na bardzo mocne i były dość grube. Mężczyzna był nagi jeśli nie liczyć majtek w paski. Na szyi na żelaznym łańcuchu zawiesił sobie małą żelazną swastykę i kartę kredytową.
— Neue Berlin Kreditbank — przeczytał gotyckie literki. —3421 Jahre.
— Tak to wygląda — powiedział Rosjanin. — nic więcej nie znaleziono.
— Nie próbowaliście zastosować aparatury witalizującej?
Kierownik bazy przechylił głowę leżącego ujawniając sporą dziurę w potylicy.
— Dostał z lasera. Wyszło ustami.
— Myślę, że można by przeprowadzić badania genetyczne. Pobiorę kawałek skóry — powiedział archeolog.
— Proszę bardzo. Na razie trzymamy to w ścisłej tajemnicy...
— Poczekam na waszą zgodę zanim opublikuję.
— Obawiam się że to nigdy nie będzie się nadawało do publikacji...
Wyjął z kieszeni skalpel i wykonał delikatne nacięcie. Skóra nawet się nie zarysowała. Nacisnął mocniej. Ugięła się leciutko na tyle na ile pozwalało jej rozmrożenie, ale skalpel jej nie przeciął. Rosjanin podał mu ultradźwiękowy. Za pomocą tego poszło lepiej. Profesor położył wycinek pod mikroskopem i przyjrzał mu się.
— On ma w skórze jakieś dziwne włókna — powiedział — Wyglądają na syntetyczne.
— Zapewne to zatrzymywało ostrze. Słyszał pan o agentach starego Prezydenta?
— Tak. Kuloodporni itp. Myślę, że to nie jest agent.
— Faktycznie trochę odbiega wyglądem. Zresztą to ciało leżało w śniegach minimum pięćset lat.
Archeolog popatrzył jeszcze raz na kartę.
— Czasami się takie znajduje — powiedział. — Ale to niczego nie tłumaczy.
— Cholera. Może jest jakaś dziura do sąsiedniego wymiaru i stamtąd wyłażą.
— A może dziura w czasie. Pomnażacz energii daje anomalie. Lodówki zresztą też, ale innego rodzaju.
— Myślę, że to mało możliwe. Chyba, żeby zbudowali odpowiednio duży. I przeniosło tego bidoka z jakiejś plaży tutaj.
— Tylko to jeszcze wszystkiego nie tłumaczy. Ktoś musiał mu przyładować z lasera. Może nawet Stary Prezydent.
— Może został zastrzelony i obrany z ubranka?
— Może. Ale podeszwy jego stóp wskazują, że chodził całe życie boso.
Profesor w zadumie odwrócił swastykę na drugą stronę. Biegł tu niewielki napis gotykiem.
— Ma pan szkło powiększające?
— Tak, oczywiście. Proszę.
Profesor przyjrzał się.
— Zdobywcy Olimpu mieszkańcy drugiego miasta kanałowego — przetłumaczył — Mars 3419.
— Co to może znaczyć?
— Zdobył uznanie w oczach mieszkańców Marsa.
— Czy możemy założyć, że na Marsie istnieje kolonia takich? Posługująca się innym kalendarzem, zamieszkana i pewnie założona przez jakichś neofaszystów?
— Nie, niemożliwe. Stary Prezydent...
— Stary Prezydent zakazał działalności faszystowskiej pod karą śmierci i zdaje się musiał zabić kilkuset Niemców, zanim uzyskał ich posłuszeństwo.
— Może nie zabijał wszystkich. Może było ich tylu, że zesłał ich na Marsa.
Ciało powolutku rozmarzało, na stalowym blacie stołu pojawiła się nieduża kałuża. Zapakowali je z powrotem do skrzyni.
Milczeli a potem wyszli przed barak. Wokoło ciągnęły się białe pagórki wielkiego lądolodu. Zmierzchało się. Nadchodziła pora kolacji. Obecni byli wszyscy za wyjątkiem Karcewa który miał dyżur przy jakiejś aparaturze badawczej. Przy kolacji wszyscy milczeli, a za to później wyciągnęli spirytus i bałałajki. Ostatnią rzeczą jaką profesor zdołał zapamiętać było to ze tańczy z Tatianą w objęciach a cały świat kołysze się jak gdyby lądolód Grenlandii stał się krą na wzburzonym oceanie.
Dziarskim krokiem przeszedł pomieszczenie i pociągnął za klamkę drzwi. Drzwi ustąpiły łatwo, po prostu razem z futryną poleciały na niego. Drewno pod cieniutką warstewką farby akrylowej było zupełnie przeżarte przez wilgoć i korniki. Za drzwiami spodziewał się zobaczyć betonowe schodki prowadzące na powierzchnię. Zamiast tego zobaczył zastygnięty betonowy wodospad.
— Waaj — wyraził głośno w ojczystym języku stopień swojego zdumienia.
Obok schodów czyjaś litościwa, a może wręcz przeciwnie — złośliwa ręka postawiła solidny stalowy, (obecnie zardzewiały), kilof.
Siedzieli w wiklinowych fotelach stojących na tarasie przed pałacem w Łazienkach. Na niebie płonął zachód słońca. Słońce zachodziło na południu, musiało zachodzić na południu, bo inaczej nie mogli by się, z tego miejsca, napawać tym widokiem. Zachód słońca trwał już drugą godzinę, ale im się nie spieszyło. Wiewiórki biegały spokojnie po drzewach, były przyzwyczajone do tego typu anomalii.
— Widzisz jak to wszystko jest poukładane — mówił Stary Prezydent do córki. — Za mojej młodości na świecie były obszary chronicznej biedy i obszary wszechobecnego bogactwa. Jedni ludzie umierali z przeżarcia a inni z głodu. Pieniądz dawał władzę. Więc zarobiłem więcej pieniędzy niż było na Ziemi żeby mi wypłacić to co zarobiłem. Obalałem rządy, wzniecałem rewolucje, wszystko tylko dzięki trzymaniu w rękach głównych centrów finansowych. Świat przypominał organizm. Jego krwią był pieniądz. A ja pompowałem tą krew z miejsc gdzie było jej za dużo tam gdzie występowały niedobory. W sumie syzyfowe zajęcie. Teraz jest prościej. Dawniej miałem samych wrogów...
— Teraz też masz samych wrogów. Przecież na Ziemi..
— Na Ziemi mieszka sześćdziesiąt milionów lojalnych obywateli i mała grupka dysydentów. Margines. Margines społeczny istniał na tej planecie zawsze. Oczywiście można by ich zlikwidować ale po co? Ludzie nie mogą pławić się w stanie totalnego odprężenia, dlatego grupki wichrzycieli ryją pod fundamentami swoje podkopy a banda nieudolnych agentów stara się ich łapać. Oczywiście ani jedno ani drugie nie ma najmniejszego sensu. Ale napięcie można rozładować. Wielu ludzi marzy nocami o tym żeby przyłączyć się do wywrotowców. Ubarwiają sobie szare życie marzeniami. Gdyby nie mieli tych marzeń poszukali by sobie innych. Może niebezpieczniejszych. Inni marzą o tym żeby wstąpić do agentów. Też niech sobie marzą. Dzieci bawiły się w policjantów i złodziei. Dawno temu gdy byłem mały też się tak bawiłem. Teraz nie ma złodziejstwa. Nasze testy pozwalają wykryć sprawców i potencjalnych przestępców a techniki prania mózgu prowadzą do całkowitego wyleczenia. Dzieci bawią się w agentów i dysydentów. Zresztą nie tylko dzieci. Czy sądzisz że któryś z tych fajtłapów mógłby złapać prawdziwego dysydenta? Pomijam oczywiście tak fajtłapowatych dysydentów jak ci na ziemi. Przecież wystarczy użyć namiernika satelitarnego żeby stwierdzić gdzie siedzą.
— Ale minęło trzysta lat i ludzie którzy kiedyś uważali cię tato za zbawcę i dobroczyńcę ludzkości zaczynają zapominać.
— Dlatego przyda nam się ta niewielka wojenka. X'htla wypowiedzą nam wojnę. Stacja orbitalna przyjmie na siebie pierwsze uderzenie. Rozgromimy obcych i wówczas ja potraktowany zostanę jak zbawca i piorunochron zarazem. Ziemianom nałgam, że to była flota inwazyjna.
— Pomysł sam w sobie nie głupi, tyle tylko że na razie jesteś w sytuacji gdy ziemianom przestałeś być potrzebny. Zresztą obcym też zawadzasz. A co do wojny, to w historii tej planety aż za często ktoś dochodził do wniosku, że przyda się mała wojenka.
— No zgoda. Też tak kiedyś pomyślałem, właściwie to tych szkopów z Posen sprowokowałem żądając zwrotu odwiecznego polskiego Poznania i to na forum ONZ w dzień ich narodowego święta. No cóż zakłócałem ich stacje telewizyjne nadając własny program a po sieci krążyły wirusy niszczące każdy program przystosowany do obsługi językiem niemieckim. W sumie drobiazgi ale dostałem tą swoją wojenkę. Nie przewidziałem zaniku patriotyzmu, nie sądziłem że mają tak dobrze dopracowaną broń sejsmiczną, nie przewidziałem przenośnych laserów bojowych. Myślałem, że to będzie mała wojenka, ona okazała się za duża. Wot i cały problem. Ta będzie mała. X'htla mają siedemdziesiąt planet które kolonizują. A to tylko jedna planeta.
— Wojna myszy z górą.