125137.fb2 Najwi?ksza tajemnica ludzko?ci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Najwi?ksza tajemnica ludzko?ci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Zawahała się.

— To trudne. Mam siedemnaście lat. Koń starzeje się szybciej...

— Nie ty — uspokoił ją — Wykonałem poprawki w genotypie. Pożyjesz co najmniej sto dwadzieścia.

— Ale z drugiej strony chciałabym mieć raczej dzieci niż źrebaki.

— Drobna modyfikacja genetyczna i urodzisz dzieci bez zmieniania swojej postaci fizycznej.

Parsknęła śmiechem, który niepokojąco przypominał rżenie.

— To było by zabawne. Wolałabym jednak naturalnie.

Rozmowa z nią zaczęła go nudzić.

— Gdy tylko sobie życzysz.

Stuknął obcasami uruchamiając generatory pola antygrawitacyjnego po czym wszedł spokojnie na taflę stawu.

— Co ja tu właściwie robię? — zapytał sam siebie. — Przecież to wszystko nie ma sensu. Jeśli tak się za nami stęsknili to nich biorą sobie ziemię z dobrodziejstwem inwentarza. Dopiero potem będą żałowali. Chcą wydobywać na naszej planecie jakieś surowce, co mnie to obchodzi? Moje to czy jak?

Umilkł i wpatrzył się w zadumie w zachód słońca.

— Właściwie to teraz jest moje. Cała planeta. Na zawsze.

IX

— Jak na człowieka który dopiero co wstał z trumny dużo za dużo pracuję — powiedział Nodar odkładając kilof.

Usiadł i otarł pot z czoła. Schody zawalone były bryłami betonu, w ciągu kilku godzin posunął się dwa metry do góry. Wedle jego obliczeń od poziomu ziemi dzieliło go jeszcze około dwu. Od poziomu ziemi z drugiej połowu dwudziestego pierwszego, bo teraz poziom mógł się oczywiście podnieść.

— Napiłbym się wódki i zapalił bym papierosa — powiedział w rozmarzeniu.

Wódkę pijał owszem, jeden kieliszek z okazji świąt i imienin znajomych natomiast nie palił nigdy. Biorąc zaś pod uwagę dziwny ochłap który wykaszlał z płuc wiele wskazywało na to, że palenie szybko zakończyło by jego ziemską egzystencję. Westchnął i zjadł nieco zbrylonego miodu zszedł na dół i popił go wodą. Przeciągnął się opadł na podłogę i wykonał dwie pompki. Stawy już go nie bolały, tylko kręgosłup trochę się chwilami odzywał. Wdrapał się ponownie na schody i przypatrzył się skamieniałym falom cementu. Przyładował kilofem w upatrzony punkt i odskoczył na bok. Potężny kawał oderwał się od reszty i sunął z rumorem w dół.

— Ech, żebym to ja miał dynamit, inaczej byśmy pogadali — powiedział patrząc na betonowe zwały.

Uderzył ponownie, ale tym razem nic się nie stało. Uderzył jeszcze kilka razy. Blok betonu wielkości samochodu popękał. Posługując się kilofem jak dźwignią wyrwał kawał i pozwolił mu spaść w dół. To przyszło nagle. Uświadomił sobie że przez szczelinę sączy się świeże powietrze.

— Z cukru i kwasu azotowego można zrobić uczciwą mieszaninę wybuchową — powiedział sam do siebie podważając kolejną bryłę. — Problem zasadza się w braku kwasu.

Bryła opadła kawałek i zaklinowała się. Uderzył z boku obuchem kilofa a ona osunęła się na dół. Przez otwór wdarło się świeże powietrze i światło. Ostre dzienne światło. Zasłonił oczy i z jękiem cofnął się do tyłu. W dół. W mrok. Tam gdzie bezpiecznie. Zszedł do stacji, wziął analizator powietrza i dozometr. Wbiegł spowrotem do otworu i leciutko rozchylając oczy patrzył na wskazania aparatów. Skażenia nie było. Analizator nie wykrył w powietrzu żadnych bojowych środków chemicznych. Niespodziewanie Nodar poczuł, że ma katar.

— Ach, broń bakteriologiczna — powiedział sam do siebie i roześmiał się.

A potem przecisnął się przez otwór. Na głowę sypały mu się grudki ziemi. Wyczołgał się i legł na porośniętej kiepską trawą łączce. Popatrzył w zadumie na starożytny ceglany mur wznoszący się nad nim. Mur obłożony był płytami ze szkła lub plastyku zapewne mającymi chronić go przed wpływami atmosferycznymi.

— Ruiny spichlerza na wyspie Ołowiance — odgadł bez trudu.

Przekręcił się aby popatrzeć na Stary Żuraw w Gdańsku. Uśmiech w jednej chwili odpłynął mu z twarzy. Żuraw tam był. Mury do wysokości półtora metra zachowały się. Wyżej nadbudowano je z jakiegoś białego tworzywa sztucznego. To co za jego czasów było wykonane z poczerniałego drewna odtworzono z jasnego. Za dźwigiem nie było śladu miasta. To znaczy było. Za Żurawiem na niewielkim wzniesieniu stała pagoda obsadzona wokoło drzewkami miłorzębu. A potem opuścił wzrok niżej i miał ochotę zawyć. Wzmocnione kamieniem nabrzeże opadało w dół i kończyło się nie taflą wody ale piaskiem. Tam gdzie kiedyś był kanał portowy znajdowała się obecnie droga wyłożona kamiennymi płytami po której jakiś człowiek wyglądający na Araba prowadził stadko objuczonych wielbłądów. Na dachu żurawia siedziało stadko małpek. Nodar zamknął oczy.

— A teraz policzę do dziesięciu i wszystko ma wrócić do normy — powiedział na głos. — Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć!

Otworzył oczy, ale upiorny obraz nie znikał. Wstał z trawy i popatrzył dalej. Znajdował się w środku miasta. To wokoło wyglądało na dzielnicę willową lub nawet pałacową. Na pagórkach kryjących zapewne w sobie gruz dawnego Gdańska wznosiły się lekkie japońskie domki zbudowane z lakierowanego na czerwono drewna i grubej tektury bambusowej.

— O w mordę — wykrztusił. —Żółtki.

Opadł z powrotem na trawę. Oczywiście mógł się mylić ale był prawie pewien, że w tym mieście tam nie będzie żadnej gruzińskiej misji wojskowej. Wygrzebał z kieszeni lornetkę i starając się możliwie dokładnie wtopić się w tło obserwował okolicę.

— A czego właściwie się mogłem spodziewać — powiedział sam do siebie. —Łamara już pewnie od dawna nie żyje, a ten wieprzek Prezydent jeśli nawet wrócił z stamtąd to pewnie przed wielu laty i też nie żyje. Ale powinienem chociaż naszczać na jego mogiłę. Chyba że żółtki zrównali ja z ziemią. Wówczas mogę się do nich przyłączyć i wielkim młopem rozbijać jego pomniki, jesli ma takowe, a tak swoją drogą to ta pagoda wygląda na dość starą...

Urwał. Zamyslił się. Jego misja przestała mieć sens. Ale musiał jeszcze się upewnić. Zresztą jeśli istniała Gruzja mógł nadal służyć swojemu narodowi.

X

Wieczorem.

Małe studenckie święto. Grzane piwo z samowara, trochę muzyki ognisko płonące między namiotami. Obozowisko było plamą światła na ciemnym stepie. Wśród wzgórz wiały wiatry. W powietrzu unosił się betonowy pył. Dostawał się we włosy, do oczu, do piwa. Jakiś student z młodszego rocznika, chyba Mykoła, miał ze sobą gitarę. Brzdąkał na niej najpierw melodię z piosenki o pekińskiej kaczce smażącej się w pikantnym sosie z młodych pędów bambusa. Powiał wiatr. Silniejszy podmuch wpadł pomiędzy namioty. Wiszące nad wejściami latarki ze świeczkami w środku zakołysały się. Ognisko wykonane z resztek patyków nazbieranych nad Wisłą strzeliło nieco jaśniejszym płomieniem. Człowiek pojawił się znikąd. Był bardzo stary, niegolony. Wyszedł prosto z ciemności. Ubrany był w antyczne trampki, zupełnie jak te które wykopali w ubiegłym sezonie. Był prawie nagi jeśli nie liczyć przepaski na biodrach wykonanej z kawałka jeansowej szmaty. Dawno nie obcinane włosy opadały mu na czoło. Tors pokryty miał Starymi wygojonymi już bliznami. Wyglądał jak duch jednego z dawnych mieszkańców tego miasta. Obrzucił ich niewidzącym spojrzeniem, a potem zaczął znikać. Pierwszy ruszył się Pawło. Przyskoczył dość blisko nieznajomego i rzucił mu pod nogi zegarek. Dziwny człowiek rozpływał się w powietrzu, ale zegarek leżał nadal w pyle. Wreszcie gdy starzec zniknął zupełnie student podszedł i podniósł czasomierz z ziemi. Wywołał datę, bo godzina nie zgadzała się już na pierwszy rzut oka.

— I jak? — zapytała Damao, która siedziała na tyle blisko, żeby zobaczyć co robi.

— Według niego minęło ponad jedenaście dni.

— Anomalia czaso przestrzenna — powiedział ktoś. — Nie sądziłem, że mogą zawierać w sobie żywych ludzi.

— Chyba nas nie widział — zauważyła Sumiko.

Ze swojego namiotu wygrzebał się Miszczuk.

— Co się stało? — zaciekawił się.

Opowiedzieli mu. Uniósł brwi ze zdziwienia.

— Prawdziwa anomalia — powiedział w zadumie. — To znaczy, że ktoś posłużył się teleportacją.

— Jak to? — zdziwiła się Sumiko. — Przecież to zakazane.

Pawło złapał go za ramię.

— Słuchaj, to był Stary Prezydent?

Rozległy się okrzyki zdumienia. Miszczuk uśmiechnął się.

— Co za przypuszczenie. Stary Prezydent musi wyglądać zupełnie inaczej.

— Ale wszystko pasuje — powiedział ktoś. — Stary, w antycznym ubraniu i w anomalii czasoprzestrzennej... Jemu wolno się teleportować.

Tomasz pokręcił przecząco głową.

— Nie to nie tak. Po pierwsze Stary Prezydent jest z pewnością znacznie młodszy. Po drugie nigdy nie pozwoliłby sobie na takie poderwanie autorytetu. Nie zapominajcie, że jest teraz władcą ziemi. Ludzie się go boją i szanują. Gdyby zaczął sobie spacerować jako oberwany dziad...

— Może się w ten sposób maskuje, a może zwariował. Może też mieć nas tak głęboko gdzieś że nie obchodzi go to co my o nim myślimy.