125137.fb2
— Och to proste. Wiesz które guziki możesz naciskać a których nie.
— Tak jest.
— Resztę może wyjaśnią ci na kursach. Będziemy w kontakcie. Na razie przeczytaj to. I zapamiętaj bo dla ciebie nie będzie już drugiej szansy.
Artur wyciągnął dłoń i wziął do ręki podany mu papier. Dokument ozdobiony był wybitnie dziwnym, choć jednocześnie całkowicie zrozumiałym, tytułem:
REGULAMIN POBYTU NA PLANECIE ZIEMIA
W ciemności rozległ się dziwny chrapliwy dźwięk. Ktoś nabrał u płuca powietrza i zaraz z obrzydzeniem je wypuścił. Odczekał chwilę i nabrał ponownie. Ze sterczącej z lodu wewnątrz sarkofagu rurki, wydobył się niewielki, biały obłoczek pary. Pod centymetrową już teraz warstwą lodu poruszyły się jakieś cienie. Coś uderzyło od spodu w taflę, była jednak zbyt gruba by mogło ją rozbić.
7 czerwca godzina 8:45
Ruiny miasta Warszawa,
Północne Niezależne Terytorium Koncesyjne
Profesor Janusz Seleźniecki stał w zadumie wpatrując się w sunące tuż nad horyzontem chmury. Były nieco ciemniejsze niż by chciał, ale na deszcz raczej się nie zanosiło. Miecz samurajski w pochwie oblanej czerwoną laką ciążył mu na plecach. Rzemień na którym wisiał nieco ocierał jego szyję. Ozdobna pozłacana grubo tsuba ugniatała go w kark. Zdjął z głowy czapkę z daszkiem i wachlował się nią przez kilka chwil. Dzień był słoneczny, a na tej obrzydliwej pustyni upał dawał się we znaki. Otarł czoło z potu. Czapką. Pozostał na niej ciemny zaciek. Wkrótce wyschnie. W zadumie obracał ją przez chwilę w dłoniach, a potem haftowanym rękawem koszuli przetarł umieszczony na niej nieduży emblemat. Spod białego pyłu błysnęło złotem godło uniwersytetu. Popluł na palec i polerował je przez chwilę aż nabrało odpowiednio okazałego wyglądu. Przedstawiało człowieka z trójzębem w dłoni oraz otwartą książkę. Wokoło biegł napis wykonany cyrylicą:
Uniwersytet Narodowy w Gdańsku
Po bokach czapki wykonano prostym sitodrukiem rysunek szpachelki skrzyżowanej z laserowym miernikiem grubości warstw kulturowych, oraz skromną informację.
Ekspedycja Archeologiczna Warszawa 2486r.
Założył ją na głowę. Poprawił okulary przeciwsłoneczne z filtrem chroniącym oczy przed promieniowaniem ultrafioletowym. (właściwie od dobrych dwudziestu lat filtry takie nie były potrzebne, ale okulary nadal profilaktycznie produkowano wedle starej technologii). Popatrzył w zadumie na swoje skórzane kamaszki. Były pokryte jak wszystko wokół pyłem zerodowanego betonu, ale porzucił myśl, aby doczyścić je poślinioną chustką do nosa. I tak po minucie nie widać było by żadnej różnicy. Westchnął i z kieszeni szortów wydobył złoty zegarek kieszonkowy. Otworzył kopertę i wsłuchując się w pierwsze tony Mazurka Dąbrowskiego wygrywane przez ukrytą pozytywkę śledził skaczące arabskie cyfry. Wreszcie zatrzasnął go. Miał jeszcze chwilę czasu. Poprawił główkę wiecznego pióra wystającą mu z kieszeni i wolnym niemal spacerowym krokiem ruszył w stronę wykopu. Najbliższą godzinę musiał poświęcić gościom i należało wydać dyspozycje studentom.
To był dobry wykop. Koparka usunęła zaledwie czterometrową warstwę zerodowanego miału betonowego, gdy odsłoniło się coś ciekawszego. Sądząc po wyglądzie trafili na kawałek ulicy z lat dwudziestych dwudziestego wieku pokrytej kocimi łbami. Profesor pochylił się nad wykopem. Przez chwilę lustrował go spokojnie wzrokiem. Studenci odłożyli narzędzia i stanęli tak, aby odsłonić mu widok. Wykop przygotowany był po partacku. Najwyraźniej nie nadążali, ale jeszcze dwa czy trzy sezony i doszkolą się. Czerwono połyskiwała siatka laserowych promieni tnąca dno na kwadraty o boku jednego metra. Za wcześnie ją ustawili. Nie miał specjalnej ochoty na nich krzyczeć. Lepiej było wyjaśnić błędy. Będzie na to czas wieczorem. Uśmiechnął się do nich i zaczął wydawać polecenia jasnym spokojnym rzeczowym tonem.
— Zwińcie siatkę. Szkoda marnować baterii. Zabezpieczcie ściany wykopu za wyjątkiem najniższej części. Zdejmijcie niwelację w co najmniej osiemdziesięciu punktach. Doczyśćcie nawierzchnię, dotnijcie dół profili i przygotujcie wszystko do rysowania i fotografowania a ja zajmę się naszymi gośćmi.
— Wybrać ziemię z pomiędzy bruku? — zapytała jedna ze studentek.
Miała rude włosy. Endemiczna cecha. Jeszcze rzadsza niż niebieskie oczy.
— Tylko wymiećcie. Chcę, żeby wyglądało to jak w chwili użytkowania a nie bezpośrednio po ułożeniu.
Studenci kiwnęli głowami.
— Dobrze. Czy macie jakieś pytania?
— Profil od północnej strony strasznie pyli — powiedział Jakub Wilkowski. — Może polać go wodą?
Profesor zamyślił się na chwilę.
— Ile zostało z porannej przerwy?
— Jeszcze około stu osiemdziesięciu galonów.
— Nie zapominajcie że przed wieczorem trzeba będzie jeszcze raz moczyć dno do zdejmowania rysunków.
Kiwnęli głowami, ale w ich oczach wyczytał prośbę. Faktycznie, tam na dole musiało być gorzej niż tu na górze. Brakowało przewiewu. Czarne włosy dziewcząt były niemal siwe od ciągłego osiadania cementu.
— Dobrze, polejcie — zmiękł. — I nakryjcie folią po polaniu. Tylko nie tą nową. Weźcie tą w którą zawijaliśmy tamtą framugę drzwi.
— Ale one jeszcze nie zostały przepakowane — protestowała Damao. — Miał to zrobić Arkadij, ale odwieźli go wczoraj do domu po przytruciu destrutoxem.
Profesor westchnął. Studenci mieli swoje wady, a on zobowiązany był je wyplenić. Banda leni i cwaniaków. Wiedział, dlaczego odezwała się Damao. Wiedzieli, że ją lubi.
— Wykonać natychmiast — polecił. — To ma jutro świtem jechać do muzeum. Gdybyście wiedzieli ile kosztuje transport nie robili byście mi wstydu.
Kiwnęli głowami.
— Jeszcze jakieś pytania?
— Możemy uruchomić sondę ultradźwiękową po południu — zapytał jeden ze studentów. — Chcielibyśmy wiedzieć co jest pod nami... To niezbędne dla lepszej inspiracji.
Uśmiechnął się. Inspiracja. Poszukiwacze skarbów od siedmiu boleści.
— Dobrze. Możecie. Tylko uważajcie bo potencjometr siada. I oszczędnie z agregatem. Przypominam o naradzie dziś wieczorem. O dwudziestej pierwszej chcę was widzieć przed namiotem. Z dokumentacją.
Nic więcej nie musiał mówić. Wiedzieli wszystko. To byli jego studenci. Przeszedł do wykopu H. W tym wykopie wszystko zostało wykonane z pedantyczną dokładnością. Nie odmówił sobie przyjemności zejścia na dół. Na dnie siedział Tomasz Miszczuk. Profesor nie lubił go specjalnie. Było w nim coś dziwnego. Jakaś twardość rysów. Może sprawiał to jego wygląd, ale w każdym budził mimowolny szacunek. Miszczuk był o głowę od nich wyższy. Skórę miał znacznie bardziej białą niż ktokolwiek z nich. Włosy wprawdzie miał czarne, ale profesor wiedział, że je farbuje, aby upodobnić się do kolegów. Tylko jego jasne oczy których błękit widział nawet przez przeciwsłoneczne okulary wskazywały na rzadkie nagromadzenie w jego genotypie szeregu cech recesywnych jednocześnie. Wyglądał na nieco zmęczonego, ale tryskał optymizmem. I zdążył już się uwinąć. Profesor uśmiechnął się.
— Ja któregoś dnia wyśledzę gdzie trzymasz tego cyborga, który odwala za ciebie robotę gdy tylko spuszczę cię z oka — zażartował.
Miszczuk uśmiechnął się z fałszywą niewinnością.
— Ależ panie profesorze, przecież w miejscu tak zapylonym żaden robot nie pociągnąłby długo.
— Skąd wiesz jak długo pociągają roboty? — zaciekawił się profesor. — No dobrze, żarty żartami. Masz jakieś problemy?
—Żadnych. Wszystko idzie jak po maśle.
— Poproszę cię po wieczornej naradzie o kilka słów na osobności.
— To będzie dzisiaj ta narada?
— Tak. To niestety niezbędne. Ale nie przejmuj się. Twoje plany i opisy warstw jak zwykle okażą się bez zarzutu. Prawda?
— Staram się.
Profesor podniósł rysownicę i oglądał przypięty do niej plan wykonań na papierze milimetrowym cienkim piórkiem maczanym w tuszu.
— Masz dobre oko i dobrą rękę — powiedział w zadumie. — Może trzeba było zdawać na grafikę?
— Archeologia dostarcza mi więcej satysfakcji.