125137.fb2
Urządzenie obniżyło się. Leciał na łanem traw.
— Autopilot proszę określić pozycję na wyświetlonej mapie.
Maszyna spełniła jego polecenie. Był gdzieś w okolicach Łeby. To znaczy byłby, gdyby Łeba jeszcze istniała. Zauważył to niespodziewanie. Na ziemi pojawiły się cztery ogniście czerwone kropki goniące pojazd. Tkie samejak wtedy przed aulą. Silnik nagle zatrzymał się i latałka opadła ku ziemi. Cztery kropki nadal tam były. Otaczały go na około. Rzucił się do drzwi ale były zablokowane.
— Do diabła — zaklął.
— Do diabła? To da się zrobić — powiedziało radio.
A potem na kranie pojawiła się twarz. Twarz człowieka w białej furażerce z idiotycznymi wąsikami. Paweł Koćko. Prezydent. Furażerka stara jak świat, miała wyhaftowane z boku złotą nicią trzy litery — POF.
— Myślę że masz dość — powiedział. — To było naprawdę niezłe ale teraz chyba już koniec.
— To znaczy? — zagadnął Nodar zaczepnie.
— Jesteś można powiedzieć otoczony. Teraz wystarczy że wcisnę guzik i będzie po tobie.
— Kapituluję wobec siły.
— W porządku za chwilę w twoim pojeździe pojawi się pas do teleportacji. Założysz go na biodra i wystukasz ten kod.
Twarz zniknęła z ekranu, a zamiast niej pojawiło się kilka cyfr. Nodar wyjął z torby pas zdobyty po południu. Założył go na biodra i wystukał kombinację.
— Uważaj bo będę wcześniej — szepnął mściwie.
A potem wcisnął guzik i zniknął. Minutę później w kabinie pojawił się teleporter. Przez ułamek sekundy wisiał w powietrzu, a potem upadł na fotel. Na pusty fotel.
Sergiej i Zina zmaterializowali się z cichym sykiem na pokrytym kwiatami trawniku.
— O w mordę, — szepnął — jak tu pięknie.
Zina też wydała z siebie westchnienie pełne podziwu. Stali nad niedużym stawem. Na prawo od nich w błękitnej wodzie przeglądał się śliczny biały pałacyk. Pałacyk stał na wyspie łącząc się z lądem za pomocą mostków.
— Gdzieś już to widziałam — powiedziała marszcząc brwi. Obejrzała się w lewo. W tym końcu jeziora znajdowała się kolejna wyspa, a na niej sztuczne ruiny. Na brzegu wznosiła się widownia.
— Teatr? — zdziwił się Sergiej.
— Wiem co to jest. Pałac na wodzie w Warszawskich Łazienkach. Miałam kiedyś w atykwariacie album o Warszawie!
— Jesteś pewna?
— Całkowicie. Za nami powinno być widać dawną szkołę podchorążych.
Odwrócił się. Istotnie z za drzew majaczyły białe budynki.
— A więc wiemy gdzie jesteśmy. Sądzisz że to oryginalny, wycięty z całym parkiem, czy też może rekonstrukcja?
— Nie wiem, ale chyba nie miałby aż takiej techniki...
Kiwnął poważnie głową. Naraz zamarli. Gdzieś niedaleko rozległy się ciche kląśnięcia. Odwrócili się. Alejką pośród drzew nadjeżdżała dziewczyna. Siedziała z gracją na śnieżno białej klaczce. Klaczka miała długą jasną grzywę, a jej kopyta lśniły jak wypolerowane. Dziewczyna ubrana była w kurtkę z żaglowego płótna i miękkie brązowe buty za kostkę. Jej twarz była ogorzała od słońca i soli jakby większość swojego życia spędziła na pustyniach pozostałych z dawnych mórz szelfowych. Piękne brązowe włosy opadały jej na ramiona. Na czole miała diadem z niedużym szmaragdem. Zina i Sergiej ukryli się w krzakach i obserwowali to zdumiewające zjawisko.
— Jaka ładna — szepnęła Zina.
— Wcale nie jest taka ładna, — zaoponował jej towarzysz — ale sympatycznie wygląda i ma odpowiednią oprawę. Sądzę że to ta wspomniana w rozmowie księżniczka Helena.
— To co robimy?
— Hmm, nigdy jeszcze nie byłem w takim pałacu.
— A ja owszem. Gdy Koćko został Prezydentem to raz. Był w dobrym humorze i zabrał mnie do swojej letniej rezydencji. Tam było podobnie.
— Jak byłaś na statku to nie pokazywał ci tego miejsca?
— Nie, ani razu. Zresztą widziałam tylko tą część z czynszówkami i raz park obok.
— Może ten park i tamten park łączą się.
— Chyba nie, w normalnej Warszawie byłyby daleko.
— Ale to nie jest normalna Warszawa tylko jakaś zwariowana mieszanka. Wycinanka.
— Może masz rację. Słuchaj nie masz jakiejś lepszej sukienki tam na dole na ziemi?
— Niestety, a co nie podoba ci się już?
— Nie wiem czy będzie odpowiednia dla złożenia wizyty.
— Chcesz tam iść?
— Dlaczego by nie? Może da mi się przejechać na tym ładnym koniku. Zresztą w razie czego możemy zawsze zwiać.
Poskrobał się po głowie, a potem obrzucił indiański ruan, w który był ubrany, uważnym spojrzeniem.
— A ja jak wyglądam?
— Chyba też niezbyt oficjalnie. Ale może ujdzie w tłoku.
— I co jej powiemy?
W oczach ormianki zabłysły ogniki.
— Zdaj się na mnie.
Popatrzyli. Dziewczyna obojętnie puściła konia i weszła do pałacu.
— Zaczekaj na mnie chwilę — powiedział Sergiej i zaczął majstrować przy pasie.