125137.fb2
— Ale przecież... — zaczął Pawłowski potem palnął się w głowę. — Wydaje się dwa razy mniejsza! To takie złudzenie w astronomii jak przy mierzeniu średnic brył lodu silnie odbijających światło?
— Zgadza się. Policzycie kubaturę tego obiektu za sami się przekonacie. Ale to nie ważne. W każdym razie nie wasze zmartwienie.
— Dobra. I co dalej się z nami stanie? — zagadnął Susłow.
Szpieg uśmiechnął się z wysiłkiem. Brakowało mu tlenu.
— A co ma się stać? Położycie się grzecznie a ja wam włączę dobranockę jaką tylko sobie zażyczycie.
— Tak po prostu?
Miszczuk odwrócił się w stronę profesora Janusza.
— Gdy przed trzystu laty postanowiliśmy odtworzyć nasz naród znalazłem ośmioro Polaków. Ośmioro na całej plancie. Dodaliśmy do tego trochę Indian dla poniesienia szlachetności rasy i japończyków ze względu na ich pracowitość i honorowość. Dostaliście potrzebną literaturę i wzorce kulturowe. Zabawnie się to wszystko poplątało, ale ogólnie Prezydent jest zadowolony z efektów. Bardziej niż z tych czarnych ruskich czczących Lenina. — Susłow wciągnął głośno powietrze. — Stwórca w pewien sposób musi być odpowiedzialny za efekty swoich poczynań.
— A jeśli się nie zgodzimy? — zagadnął Nodar.
— Nie macie wyboru. Nie jesteście w stanie mnie zabić a dla mnie nie będzie to niczym trudnym.
Premier wyciągnął z laptopa cieniutki kabelek i wcisnął sobie w złącze koło ucha.
— Naprawdę tak myślisz? — w dłoni Nodara błysnęła lufa miotacza. Jego oczy lśniły. — Zastrzelę cię jak psa. A potem poszukamy tego sukinsyna Koćki. Obojętnie jak duża jest stacja, wcześniej czy później go znajdziemy.
— Myślę, że może potrafiłbyś to zrobić — powiedział ostrożnie szpieg. — Możemy się dogadać.
Uśmiechał się lekko. Rościsław patrzył na zegarek i nagle skoczył. Złapał Miszczuka za gardło i pchnął go tak by stanął między Nodarem a oknem w wierzy. Profesor Janusz nie wiedział dlaczego to robi ale natychmiast mu pomógł. Nodar przyłączył się unieruchamiając wierzgające nogi. Susłow w zdumieniu patrzył na nich.
Nastąpił oślepiający błysk. Ciało zwiotczało i padło na posadzkę. Promień lasera wypalił w piersi Tomasza Miszczuka dziurę którą ciężko byłoby zasłonić czapką. Otworzył oczy. Poszukał wzrokiem Pawłowskiego.
— To było cholernie sprytne. Wyliczyłeś czas na medal. Jesteś dobrym astronomem. Pozdrówcie księżniczkę Helenę — powiedział, a potem oczy odwróciły mu się do góry i opadł na ziemię. Z ust wyciekało mu trochę krwi.
— No cóż możemy sobie pogratulować — powiedział profesor Seleźniecki. — Właśnie od podstaw stworzyliśmy zbrodnię.
— Jak...? — zapytał Susłow.
— Uruchomił gigawatowy laser ze stacji. Ale jesteśmy daleko od ziemi więc musiało potrwać zanim wiązka dotarła do nas.
— I co teraz? — zapytał Nodar. — Wynosimy się?
Profesor pochylił się i podniósł laptopa który przy upadku otoczył się kawałek na bok. Otworzył. Komputer działał.
— Sądzę, że pora wracać do domu.
Nodar wykrzywił wargi w pogardliwym uśmiechu.
— Tak po prostu wrócić. Przecież musimy znaleźć tego całego Koćko. A ja muszę poszukać swojej dziewczyny...
— Myślę że na razie ma dość. — zauważył Mitrofanow. — Co zrobimy z ciałem? Jeśli je znajdą w ciągu najbliższych trzydziestu minut to mogą je ożywić.
— To by mi się specjalnie nie uśmiechało — powiedział Sergiej. — Z drugiej strony nic nam nie zrobił.
— Według mnie wystarczy to co chciał zrobić — powiedziała Zina.
Przez ciało przebiegły delikatne dreszcze. Oczy zmarłego otworzyły się ale spojrzenie było jeszcze niezbyt przytomne.
— O cholera — zauważył Profesor Seleźniecki. — Zaraz dojdzie do siebie.
—Łącza biocyberntyczne — powiedział Pawło. — Odtwarzają zniszczone części ciała w ciągu kilkunastu minut.
— To trzeba go w główkę? — Nodar uniósł broń.
— Nie. Nie zabijaj go — zaprotestowała Zina. — Przecież możemy go uszczęśliwić na całą wieczność.
Zrozumieli co ma na myśli. Twarze dysydenów wykrzywiły uśmiechy tak sympatyczne, że Miszczukiem aż szarpnęło. Związali go. Mitrofanow otworzył laptopa i podłączył się do systemów komputerowych wierzy. Wszystko działało jeszcze, choć minęło tyle czasu od kiedy używano ich po raz ostani. Biblioteka programów liczyła siedemnaście tysięcy pozycji.
— To co mu zaaplikujemy? — zagadnął Susłow.
— Coś miłego — powiedziała Zina. — Po co go męczyć.
Znaleźli coś miłego. Więcej problemów było z odszukaniem sprawnego sarkofagu, ale i taki znaleźli. Umieścili jeńca wewnątrz. Szarpał się trochę ale po chwili elektrody wbiły mu się w mózg i ciało zwiotczało. Rurki z substancjami odżywczymi wkłóły się w żyły. Był jeszcze przytomny. Program nie został uruchomiony.
— Czekajcie tylko stąd wylezę to dostaniecie takiego kopa... — powiedział.
Język trochę mu się plątał. Susłow z mściwą satysfakcją wcisnął guzik. Elektrody zaczęły wtłaczać w mózg słodką truciznę. Tomasz miał znowu jedenaście lat i siodłał konia na podwórzu swojego dziadka dawno dawno temu, przed ponad pięcioma tysiącami lat w Polsce w dwudziestym wieku. Wspomnienia były fałszywe tak jak cały program. Usiłował jeszcze choć przez chwilę zachować przytomność.
— Jesteście skończeni — szepnął.
— Wręcz przeciwnie my dopiero zaczynamy — powiedział Nodar i opuścił z hukiem pokrywę sarkofagu.
Mylił się. W ostatniej chwili Tomasz przesunął językiem nieduży przełącznik wbudowany w jego szczękę.
Nodar zmaterializował się z cichym syknięciem na poziomie sto dwadzieścia cztery. Zobaczył korytarz tak długi, że nie było widać jego końca. Odbezpieczył broń i ostrożnie otworzył pierwsze drzwi z brzegu. Za drzwiami siedział mały zielony ufoludek.
— Pomylił pan adres — powiedział życzliwie. — Pańska dziewczyna jest tam — podał mu sztywny arkusz folii z nabazgranym ciągiem cyfr.
— O w mordę — wyksztusił Gruzin. — Małe zielone ludziki...
— Aha — potwierdził Tarani. — Teraz my będziemy tym szystkim rządzili.
— My dwaj? — zainteresował się Nodar.
— Tylko my — ufok stuknął się łapką po piersi. — Możesz odejść.
Kosmodrom w Montevideo z którego startowały pojazdy na Wenus był doskonale pusty. Betonowa płaszczyzna ciągnęła się trzydzieści kilometrów w każdą stronę. W jego centralnym punkcie stał nieduży drewniany wieszak. Wisiały na nim dwa pasy do teleportacji. Obok wieszaka stała księżniczka Helena. Była w błękitnej sukience. Wiatr rozwiewał jej włosy. Na nogach miała plecione z kolorowych rzemyków sandały. Ostre zachodzące słońce sprawiło że mrużyła oczy.
— Ciekawe gdzie podział się Tomasz? — powiedziała.