125137.fb2
Maź w tężała powoli. Była obecnie gęsta jak serek homogenizowany. Dwie dłonie wystrzeliły z breji i wczepiły w dwa specjalne uchwyty przyspawane do ścian sarkofagu. Nie wszystkie palce zdołały zgiąć się do końca, ale te które to uczyniły zapewniły leżącemu wystarczająco dobry zaczep. Ciecz zadrżała i powoli wynurzyło się z niej, pokryte szarym śluzem, ciało. Oddech stał się szybszy i bardziej rzężący. Nogi wykonały kilka nieskoordynowanych ruchów, pogłębiając wrażenie agonii.
W wykopie trwała gorączkowa praca, ale na dobrą sprawę wszystkie jego polecenia były już wykonane. Obejrzał kilka planów. Uśmiechnął się lekko. Z politowaniem. Wdrapał się na pobliski pagórek i dał znak ręką. Odsunęli się. Wykonał zdjęcie.
— Dobra. Narysowane i sfotografowane, teraz kilofami to. Pod brukiem będzie warstwa podsypki z piasku, może być prawie czarny a niżej warstwa bruku z końca siedemnastego wieku. Na tym poziomie zakończymy eksplorację a jutro pójdziemy w lewo.
Kiwnęli głowami i zabrali się do pracy. Zajrzał do wykopu Miszczuka. Nie było go. No tak, sam go wysłał na wzgórza. Z obozowiska pożyczył sobie ślizgacz jednego ze studentów i ruszył na poszukiwania. Znalazł go szybko. Tomasz siedział na bryle wapnia i coś szukał w zadmie w laptopie.
— I jak? — zapytał.
— Puste przestrzenie dwadzieścia metrów pod nami — powiedział student. — Porównuję siatkę z planem. Wydaje mi się, że to coś większego niż kanały. Może metro.
— Nie możliwe. Rozpylony destrutox musiał wedrzeć się do wentylacji i rozproszyć po podziemnych pasażach. Metro jeśli tu było to zawaliło się.
Błękitne oczy błysnęły w zadumie znad szkieł.
— Warto by wywiercić małą głęboką dziurkę — powiedział. — Tak z dwadzieścia metrów. Spuścić w nią światłowód z soczewką na końcu i zajrzeć.
— Pomyślimy. Jadę nad rzekę. Chcesz zobaczyć trochę zieleni?
— Z przyjemnością. Ale sonda się nie zmieści.
— Niech sobie poczeka na nas powrót.
Tomasz wsiadł na tylne siodełko i przypiął nogi karabińczykami. Profesor pstryknięciem włączył pole siłowe i wcisnął starter. Pojazd wykonał gwałtowny skok do przodu, aż wgniotło ich w siedzenia i po chwili łagodnie wyhamował na plaży. Dwieście trzydzieści kilometrów na godzinę.
Uchwyt po lewej stronie przeżarty był korozją. Uchwyt po prawej stronie był zupełnie dobry, skorodował tylko spaw. Oba urwały się w tym samym momencie i gramolący się z sarkofagu człowiek wpadł spowrotem w czarną oleistą toń. Ciecz zamknęła się wkoło niego leniwie. Była gęsta jak smoła. Za pół godziny stanie się twarda jak asfalt. Oddech ucichł i tylko obłoczki pary snujące się nad rurką wskazywały, że zatopiony w mazi człowiek jeszcze żyje.
Kanion nie był specjalnie głęboki, za to jego szerokość wynosiła ponad pół kilometra. Rzeka płynęła meandrami i na jednej z łach znalazło się akurat dość miejsca żeby zaparkować ślizgacz.
— Też będę musiał sobie taki kupić — powiedział profesor uwalniając nogi.
Odpiął obręcze od nadgarstków i pozostawił je dyndające przy kierownicy. Zeskoczyli na mokry piasek. Profesor pochylił analizator nad wodą. Urządzenie zapiszczało cicho.
— U psia krew. Prawie jedna dziesięciotysięczna promila — powiedział. — Nici z pływania.
Tomasz wpatrywał się w zadumie w wodę. Po wierchu przepłynęła ławica zdechłych rybek.
— Jedna dziesięciotysięczna promila — powiedział. — Jedna cześć destrutoxu na milion części wody... Gdzieś musiała się znowu otworzyć kawerna wypełniona tym świństwem. Gdyby tylko dało się to zneutralizować...
Kawałkiem patyka zaczął pisać na piasku skomplikowane równanie chemiczne. Profesor obserwował go przez chwilę spod oka. Było w Tomaszu coś co go niepokoiło. Jakaś ledwo uchwytna fałszywość. Odrobinę inny akcent. Różnice rasowe. I czasami wyskakiwał z wiedzą która wydawała się przerastać poziom studenta.
— Nie znasz wzoru chemicznego destrutoxu — powiedział. — Co piszesz?
Patyk drgnął w dłoni Miszczuka.
— Taki uniwersalny neutralizator na bazie dwuchloramidu teflonu. Gdyby dodać polinadtlenek wodoru...
Profesor poczuł się jeszcze dziwniej. Nadtlenek wodoru? Przecież tego nie może być. Student «odruchowo» zatarł wzór nogą.
— Nie ważne — powiedział. — Mądrzejsi ode mnie zęby sobie połamali. Wracamy?
— Chyba tak — powiedział Profesor. — Wsiadaj.
— Jeśli pan pozwoli przejdę się trochę.
— Do bazy jest stąd dwadzieścia kilometrów.
— Przybiegnę się. To godzina z kawałkiem. Może dwie, po takim terenie.
— Chcesz sobie pobiec pół maraton, ot tak?
— A co w tym dziwnego?
— A jeśli złamiesz nogę, albo utkniesz w jakiejś dziurze?
— Mam namiernik satelitarny. Wywoła mnie pan przez komunikacyjnego delta 3, ale nie sądzę, żebym miał sprawić kłopot. Będę na czas.
Profesor skinął głową i przypiął się do ślizgacza. Pomknął jak strzała w górę rzeki. Dziwny student wyjął z torby laptopa i wprowadził doń jakieś wzory. Potem rozejrzał się w około. Nigdzie ani śladu żywej duszy. Wyciągnął z boku urządzenia antenkę i wcisnął guzik przemyślnie ukryty pod obudową. Na brzegu rzeki zmaterializowało się nieduże pudełko tkwił w nim mały rozpylacz i butelka. Zerwał plombę, wyjął zawleczkę po czym wszedł spokojnie do wody. Wcisnął guzik i z dyszy rozpylacza wytrysnął strumień jasnobłękitnej cieczy. Woda wokoło jego stóp trochę się burzyła i po chwili zaczęła go piec skóra ale nie przerywał swojego zajęcia aż cichnący syk przekonał go że zawartość butli skończyła się. Włączył analizator. Woda przestała być aktywna. Wyszedł na brzeg i podniósł z ziemi podrywkę. Zręcznie brodząc w wodzie pozbierał martwe rybki.
— Biedactwa — powiedział. — Zobaczymy co się da dla was zrobić.
Włożył je do pudełka błękitnego koloru a po chwili wysypał z powrotem do wody. Były żywe i w niczym nie przypomniały tych martwych sprzed kilku chwil. Uśmiechnął się lekko. Wrzucił podrywkę, rozpylacz i pudełko do pudła i przekręcił włącznik. Pudło sapnęło i przestało istnieć. Nie było widać czy rozpadło się na atomy, czy po prostu odleciało tunelem w czasoprzestrzeni. Popatrzył na swoje nogi. Skóra była lekko zaczerwieniona. W kilku miejscach w których destrutox przegryzł się aż do mięśni pojawiły się niewielkie krwawiące rany. Zaczerpnął garścią wodę z rzeki i przemył je spokojnie. Włożył laptopa do swojej torby i przewiesiwszy ją przez ramię pobiegł lekko i swobodnie w strone obozowiska. Dwadzieścia kilometrów. Każdy może. Nawet się specjalnie nie zasapał. Pył z rozmytego betonu pokrył rany. Jutro założy długie spodnie, a po jeszcze kilku dniach nie zostaną po nich żadne ślady.
Świadomość wracała. Oddychał przez rurkę. Powietrze było duszne, miało trochę zbyt wysokie ciśnienie i brakowało w nim tlenu. Uniósł dłonie do góry i niebawem trafiły na wieko. Zacięło się. Pchnął je dokładnie tak jak przećwiczył to dziesiątki razy na symulatorze. Odsunęło się w bok ze zgrzytem a potem opadło uderzając jednym końcem w beton podłogi. Zardzewiała szyna nie wytrzymała. Czuł przerażające zimno. Całe jego ciało było zesztywniałe. Ręce przy każdym ruchu przeszywał silny ból. Chciał usiąść, ale był zbyt osłabiony. Oddychał. Przy każdym oddechu płuca paliły go żywym ogniem. Gardło miał zaschnięte na wiór. Głowa bolała go w sposób potworny. Zastanawiał się czy nie otworzyć oczu, ale bał się że śluz może je zalać. Powoli nabierał sił. Wreszcie spróbował ponownie usiąść. Tym razem udało mu się choć stawy w nogach miał tak zesztywniałe że nie mógł zgiąć kolan. Przypomniało mu się jak kiedyś nie wiadomo ile lat temu złamał sobie kość udową. Spędził wiele tygodni w gipsie i gdy wreszcie go zdjęto przekonał się że staw zatarł mu się zupełnie. Ale szybko znowu udało się go rozruszać. Ciecz gęstniała szybko. Zrozumiał, że musi się pospieszyć. Ręce nie do końca chciały go słuchać. Przetarł nimi po twarzy usiłując usunąć śluz z oczu. Wreszcie gdy tego dokonał otworzył je. Początkowo przestraszył się, że oślepł, ale po chwili wzrok zaczął wracać. Kontury przedmiotów były jednak silnie rozmazane, a w pomieszczeniu panowały niemal zupełne ciemności. Kręgosłup bolał go straszliwie. Odczepił haczyki z drutu którymi rurka do oddychania trzymała się jego zębów i wypluł ją. Powietrze w pomieszczeniu nie było wcale lepsze. Wyrwał z nosa kompletnie sparciałe zatyczki i wciągnął spory haust. Natychmiast zaczął straszliwie kaszleć. Jednocześnie jego węch rejestrował zapachy. Woń kurzu, wydzielin ludzkiego ciała, to chyba on tak cuchnął, zapach zardzewiałego żelastwa i mokrego betonu. Oddech z wolna mu się uspokoił. Próbował coś powiedzieć, ale z gardła wydobył mu się tylko słaby pisk. Ponowił próbę.
— Jestem Nodar Tuszuraszwili.
Jego imię i nazwisko dodało mu w jakiś sposób sił. Żył istniał, wiedział jak się nazywa. Z wysiłkiem odczepił rurki wbite końcówkami w jego uda i bicepsy. Rany zapiekły w kontakcie ze śluzem. Ostrożnie przerzucił ciągle jeszcze sztywne nogi nad krawędzią sarkofagu. Upadł ze zdławionym jękiem na betonową posadzkę obok. Teraz bolała go każda komórka ciała. Czuł jak gęsta krew z trudem toruje sobie drogę w jego żyłach. Ponownie zakaszlał. Wypluł coś na dłoń. Jakiś taki nieduży gnijący ochłap.
— Cholera jak przy suchotach — wymamrotał.
Słyszał. Wprawdzie dźwięki docierały do niego jak przez watę, ale słyszał. Macał dłonią wokoło aż zatrzymała się na znajomym kształcie. Podczołgał się w tamtą stronę i przytulił do piersi kubełek. Zerwał wieczko i wypił połowę zawartości. Woda przesiąkła nieco smakiem plastyku, ale nie sądził by mogła być trująca. A w każdym razie nie bardzo. Przesunął dłonią po ciele. Wydawało mu się że dotyka powierzchni skórzanej teczki, ale to była niewątpliwie jego skóra. Przemył oczy wodą, ale to nic nie pomogło.
— Awaryjny włącznik — przypomniał sobie.
Z wdzięcznością pomyślał o starym druhu Zurikielu Goczołkowidze. A przecież wściekał się, że trening nie ma żadnego sensu. A jednak przydał się. Powtarzał te wszystkie czynności setki razy i teraz mógł je wykonywać niemal automatycznie, mimo potwornego osłabienia i paraliżującego ciało zesztywnienia mięśni. Przekręcił przełącznik. Coś się nie zgadzało. Powinno zapłonąć jasne światło silnego halogenowego reflektora a tymczasem ledwo się zajarzyło. Gdzieś poza polem jego widzenia rozległ się charakterystyczny dźwięk i szum wentylatora. Ruszył komputer. Wypił jeszcze trochę wody. Spróbował zgiąć delikatnie nogę. Nic to nie dawało ale po kolejnej próbie poczuł, że drgnęła.
— Dobrze, że nie ręce.
Mógł mówić już całkiem nie najgorzej. Jego własny głos wydał mu się obcy. Pisk ze strony komputera świadczył o tym, że program uległ załadowaniu.
— Witamy w odległej przyszłości — rozległ się głos.
Głos był mechaniczny, tak jakby twórcy programu chcieli żeby powitał go automat. Właściwie to nawet się z tego ucieszył. Lepiej żeby witał go głos bezdusznej maszyny niż nieżyjącego od lat przyjaciela.
— Proces ożywiania został zakończony — poinformował go życzliwie komputer. — W chwili obecnej wystąpić mogą następujące objawy: