125162.fb2
— Ani fizyka — powiedział. Po chwili dodał poważniej: — W każdym razie, moja gałąź fizyki. Mam nadzieję uczynić ją ścisłą. Dlatego w ogóle tu jestem, jak pan się domyśla. Dlatego wszyscy tu jesteśmy.
W pierwszej chwili widok Edwarda Angleseya przyprawiał o lekki szok. To była głowa, dwoje ramion i para niepokojących, intensywnie niebieskich, wytrzeszczonych oczu. Cała reszta była nieważnym szczegółem, schowanym w pojeździe na kółkach.
— Z zawodu biofizyk — powiedział Viken Corneliusowi. — Zajmował się zarodnikami atmosferycznymi na Stacji Ziemia, kiedy byt jeszcze młody — nagle wypadek, przywaliło go poniżej klatki piersiowej, praktycznie wszystko ma tam zmiażdżone. Typ ponuraka, musi się pan z nim obchodzić jak z jajkiem.
Posadzony na wąskim krześle w sterowni projektora psi, Cornelius doszedł do wniosku, że Viken odmalował prawdę w zbyt jasnych barwach.
Anglesey mówił z pełnymi ustami, nieelegancko, każąc czułkom przy fotelu sprzątać za sobą okruszki. — Ja muszę — wyjaśnił. — W tym kretyńskim miejscu obowiązuje czas ziemski, GMT, a na Jowiszu nie. Muszę tutaj tkwić, kiedykolwiek Joe się budzi, gotów na jego przejęcie.
— Nie może pana ktoś zastępować? — spytał Cornelius.
— Ba! — Anglesey wbił nóż w kromkę proteidu i pogroził nią przybyszowi. Ponieważ był to dla niego język rodzony, złorzeczył po angielsku — w języku powszechnie używanym na Stacji — ze straszną zawziętością. — Słuchaj, no! Stosowałeś kiedy terapię pozazmysłową? Nie sam podsłuch czy nawet dwustronny kontakt, tylko prawdziwy nadzór wychowawczy?
— Nie. Na to trzeba specjalnych, wrodzonych zdolności, takich jak pańskie. Cornelius uśmiechnął się. Jego krótka i przymilna wypowiedź została przełknięta, bez większej uwagi ze strony zaciętej twarzy naprzeciwko. — O ile dobrze rozumiem, chodzi o przypadki analogiczne do, hm, przywracania sprawności systemowi nerwowemu dziecka dotkniętego paraliżem?
— Tak, tak. Niezły przykład. Czy próbował ktoś zgnieść kiedy osobowość dziecka, przejąć ją w najbardziej dosłownym sensie?
— Mój Boże, nie!
— Nawet w charakterze eksperymentu naukowego? — Anglesey wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Czy którykolwiek operator esprojektora chlusnął kiedy energią i zalał dziecięcy mózg własnymi myślami? Dalejże, Cornelius, nie sypnę cię!
— No cóż… to nie moja branża, jak pan wie. — Psionik ostrożnie odwrócił głowę, napotkał łagodne oblicze tarczy zegarowej i utkwił w niej wzrok. — Słyszałem, hm, coś nie coś… No cóż, owszem, były próby w pewnych przypadkach patologicznych, przebicia się… zniszczenia przemocą złudzeń i iluzji pacjenta…
— I nie wyszło — odrzekł Anglesey. Roześmiał się. — To się nie może udać, nawet na dziecku, nie mówiąc już o dorosłym z całkowicie ukształtowaną osobowością. Przecież trzeba było dziesięciu lat udoskonaleń — prawda? — nim udało się maszynę usprawnić do tego stopnia, aby psychiatrzy mogli choć „podsłuchiwać” mimo naturalnych różnic między ich wzorcami myślowymi a pacjentów mimo różnic wywołujących interferencje mieszające pacjentom w głowach. Maszyna musi dostosowywać się automatycznie do różnic między poszczególnymi osobnikami. Między gatunkami przerzucać mostów nie potrafimy w dalszym ciągu.
Jeśli druga osoba jest skłonna do współpracy, możesz bardzo delikatnie kierować jej myśleniem. I to wszystko. Jeśli usiłujesz przejąć władzę nad innym mózgiem, mózgiem z własną przeszłością i doświadczeniem, z własnym ja, poważnie narażasz własne zdrowie psychiczne. Ten drugi mózg będzie się instynktownie bronić. W pełni rozwinięta, dojrzała, zahartowana osobowość ludzka jest po prostu zbyt złożona, by można nią było sterować z zewnątrz. Posiada zbyt dużo dróg ucieczki, za dużo ciemnych sił jakie podświadomość może wezwać w obronie osobowości, jeśli jej integralność jest zagrożona. Do cholery, człowieku, nie umiemy panować nawet nad własnymi umysłami, a co dopiero nad cudzymi!
Skrzekliwa tyrada Angleseya urwała się. Siedział zatopiony w myślach przy pulpicie sterowniczym i bębnił palcami po klawiaturze swojej mechanicznej matki.
— Więc? — zapytał po chwili Cornelius.
Nie powinien się, być może, odzywać, lecz nie potrafił powstrzymać się od mówienia. Było zbyt dużo ciszy — to prawie osiemset milionów kilometrów stąd od Słońca. Kiedy zamykasz usta na pięć minut, cisza zaczyna dzwonić ci w uszach jak na alarm.
— Więc? — zadrwił Anglesey. — A więc nasz pseudojowiszanin, Joe, ma fizycznie dojrzały mózg. Cały sekret mojej władzy nad nim polega na tym, że mózgowi Joego nigdy nie dano szansy stworzenia własnej osobowości. To ja jestem Joe. Nie opuszczałem go od chwili narodzenia się jego świadomości. Wiązka psi przekazuje do mnie wszystkie dane z jego zmysłów i śle mu w zamian nerwowe impulsy motoryczne. Niemniej jednak on ma wspaniały mózg, a jego komórki nerwowe rejestrują ślady wszelkich przeżyć, dokładnie tak samo jak twoje lub moje; jego synapsy przybrały topografię, która odpowiada mojemu „wzorcowi osobowości”.
Każdy inny espmen, przejmujący go ode mnie, przekonałby się, że byłoby to jak próba wyzucia mnie samego z mojego mózgu. Tego nie da się zrobić. Mówiąc ściśle, Joe ma bez wątpienia tylko podstawowy zestaw wspomnień Angleseya ja na przykład nie powtarzam sobie twierdzeń trygonometrycznych, kiedy nim steruję — ale jest wyposażony wystarczająco dobrze, żeby stać się, potencjalnie, odrębną osobowością.
Faktem jest, że zawsze, gdy budzi się ze snu — zazwyczaj jest kilkuminutowy poślizg, zanim wyczuję zmianę poprzez moje naturalne zdolności psi i ustawię wzmocnienie hełmu — czeka mnie mały pojedynek. Odczuwam niemal… pewien opór, dopóki nie doprowadzę jego prądów psychicznych do absolutnej zgodności fazowej z moimi. Samo marzenie senne było wystarczająco odmiennym doświadczeniem, żeby… — Angleseyowi nie chciało się kończyć zdania.
— Rozumiem — powiedział cicho Cornelius. — Tak, to jasne. Swoją drogą, niesłychane, że może pan mieć taki wszechstronny kontakt z istotą o całkowicie innym metabolizmie.
— To już nie potrwa długo — rzekł z ironią espmen — chyba że potrafisz usunąć powód palenia się lamp K. Mój zapas części zamiennych jest na wyczerpaniu.
— Mam kilka hipotez roboczych — odparł Cornelius — lecz tak słabo znamy zasado rozchodzenia się wiązki psi — prędkość nieskończenie wielka czy tylko bardzo duża, czy moc wiązki zależy ostatecznie od odległości, czy nie? A co wiemy o możliwych skutkach transmisji — och, na przykład poprzez zdegenerowaną materię w jądrze Jowisza? Mój Boże, planety, na której woda to ciężki minerał, a wodór — metal! Co my w ogóle wiemy?
— Mamy się o tym przekonać — warknął Anglesey. — O to chodzi w tym całym projekcie. O wiedzę! Bzdura! — Omal nie splunął na podłogę. — Widocznie nawet ta odrobina wiedzy, jaką zgromadziliśmy do tej pory, nie dotarła do ludzi. Tam gdzie żyje Joe, wodór jest wciąż gazem. Musiałby kopać wiele kilometrów w głąb, żeby dotrzeć do warstwy stałej. I oczekuje się ode mnie, bym przeprowadził naukową analizę warunków na Jowiszu.
Cornelius postanowił to przeczekać, pozwalając Angleseyowi się wyszaleć, a sam zajął się roztrząsaniem problemu oscylacji lamp K.
— Oni tam na Ziemi niczego nie rozumieją. I tu też nie. Czasami zdaje mi się, że nie chcą zrozumieć. Joe tkwi na dole nie mając niczego poza parą własnych rąk. On, ja, my — na początku wiedzieliśmy niewiele więcej ponad to, że prawdopodobnie będzie mógł odżywiać się miejscowymi formami życia. Poświęca prawie cały czas na zdobywanie żywności. To cud, że zdołał tyle osiągnąć w ciągu kilku tygodni — zbudował sobie dom, rozpoznał najbliższe otoczenie, zabrał się do metalurgii czy hydrourgii — nazwij to, jak chcesz. Czego jeszcze żądają ode mnie, do jasnej cholery?
— Tak, tak — mruknął Cornelius. — Owszem, ja…
Anglesey podniósł białą, kościstą twarz. Jakaś mgiełka pokazała mu się w oczach.
— Co to…? — zaczął Cornelius.
— Zamknij się! — Anglesey błyskawicznie obrócił się wraz z fotelem, na oślep sięgnął po hełm i założył go na głowę. — Joe się budzi. Zjeżdżaj!
— Ale jeśli pozwoli mi pan pracować tylko w trakcie jego snu, to jak mam…? — zaprotestował Cornelius.
Anglesey zaklął i rzucił w niego obcęgami. To był marny rzut, nawet jak na niskie ciążenie. Cornelius cofnął się w kierunku drzwi. Anglesey nastawiał esprojektor. Nagle szarpnął się ostro.
— Cornelius!
— Co się stało? — Psionik usiłował podbiec z powrotem, przeszarżował i poślizgnął się, wpadając w rezultacie na tablicę rozdzielczą.
— Znowu lampa K. — Anglesey zrzucił hełm. To musiało boleć jak diabli, kiedy w mózgu odebrało się lawinowo narastający i wzmacniany skowyt psychiczny, ale on rzekł tylko: — Wymień mi ją. Szybko. A potem wynoś się i zostaw mnie w spokoju. Joe nie przebudził się samodzielnie. Coś jeszcze wślizgnęło się do schronienia wraz ze mną — wpadłem tam na dole w niezłe tarapaty.
To był dzień ciężkiej pracy i Joe zapadł w głęboki sen. Spał, dopóki na jego gardle nie zacisnęły się łapy.
Wówczas przez chwilę doznawał tylko fali obłędnego, paraliżującego strachu. Wydawało mu się, że znów jest na Stacji Ziemia, unosząc się w stanie nieważkości na końcu liny, a tysiąc mroźnych gwiazd otacza świetlnym kołem planetę naprzeciw niego. Odniósł wrażenie, że wielki, ciężki dźwigar zerwał się ze swych cum i ruszył w jego stronę, powoli, choć z całą bezwzględnością inercji swoich zimnych ton, wirując i migocząc w świetle Ziemi a jedyny dźwięk to on sam przeraźliwy wrzask i znowu wrzask w jego hełmie próbował zerwać się z kabla dźwigar trącił go tak delikatnie lecz wciąż się przemieszczał on się przemieszczał wraz z nim wgniotło go w ścianę stacji wtulił się w nią jego porwany kombinezon pienił się gdy chciał zatkać swoje zranione ja była krew zlana z pianą jego krew darł się Joe.
Powodowany konwulsyjną reakcją Joe rozerwał łapy na jego szyi i odrzucił czarnego stwora na drugi koniec ziemianki. Z głośnym hukiem stwór walnął o ścianę; lampka spadła na ziemię i zgasła.
Joe stał w ciemności ciężko dysząc, zdając sobie niejasno sprawę, że kiedy spał, wichura zamarła, z przeraźliwego wycia przechodząc do głębokiego pomruku.
Odrzucone na bok stworzenie jęczało z bólu i czołgało się pod ścianą. Wśród ciemności Joe szukał po omacku swojej maczugi.
Coś zeskrobało w ziemię. Przekop! Szły przez przekop! Joe ruszył na oślep na spotkanie z nimi. Serce waliło mu jak młot, a jego nos chłonął obce zapachy.
Stworzenie, jakie się ukazało, gdy zacisnęły się na nim łapy Joe, było o połowę mniejsze od niego, miało za to sześć stóp o monstrualnych pazurach i parę trójpalczastych kończyn górnych, wyciągających się do jego oczu. Joe zaklął, uniósł wijące się stworzenie do góry i grzmotnął nim o ziemię. Zapiszczało, a on usłyszał trzask kości.
— No, dalejże! — Joe wygiął się w łuk i parskał na nie, tak jak tygrys zagrożony przez gąsienice-olbrzymy.
Napływały przez tunel masami do jego izby, kilkanaście wtargnęło do środka, gdy walczył z jedną, która owinęła się wokół jego ramion i pazurami szczepiła z nim swoje krępe, wężowate ciało. Szarpały go za nogi, usiłując wpełznąć mu na grzbiet. Raził w lewo i prawo własnymi pazurami, bił ogonem, przewrócił się i utonął pod masą napastników. Powstał z całym mnóstwem nadal uczepionych jego ciała. Szamotał się z nimi w ciemności. Kotłujący się gąszcz kończyn uderzył w ścianę ziemianki. Zatrzęsła się, pękła krokiew, dach runął na ziemię. Anglesey stał w głębokim dole między potłuczonymi płytami lodu w nikłym świetle zachodzącego Ganimedesa.
Widział teraz, że potwory były czarne i miały wystarczająco duże łby, by pomieścić mózg, mniejszy niż u człowieka, ale być może większy niż u małpy. Było ich około dwudziestu, z trudem wydobywały się spod rumowiska, a potem falami rzucały na niego z tą samą przeraźliwą zaciekłością.
Dlaczego?
Małpia reakcja, pomyślał Anglesey gdzieś na dnie duszy. Zobaczyć obcego, barć się obcego, nienawidzić obcego, zabić obcego. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, pompując powietrze przez zaschnięte gardło. Wyrwał jedną całą belkę, chwycił ją w połowie i zamachnął się drewnem twardym jak metal.
Najbliższe stworzenie padło z roztrzaskanym łbem. Drugie z przetrąconym karkiem. Trzecie zostało gwałtownie odrzucone ze zgruchotanymi żebrami w objęcia czwartego; oba runęły na ziemię. Joe zaczął się śmiać. To zaczynało być zabawne.
— Jeee-huuu! Tyyygryys! — Puścił się biegiem po zlodowaciałej ziemi w kierunku hordy. Rozbiegły się, wyjąc. Ścigał je, dopóki ostatnie nie zniknęły w lesie. Ciężko dysząc Joe popatrzył na trupy. Sam krwawił, było mu zimno, odczuwał ból i głód, a jego schronienie leżało w ruinie — ale pobił je! Pod wpływem nagłego impulsu omal nie uderzył się w piersi z wyciem. Przez chwilę się wahał. Czemu nie? Anglesey odrzucił w tył głowę i wzniósł okrzyk triumfu ku bladej tarczy Ganimedesa.