125162.fb2
Rozszarpał lędźwie jednemu z zabitych i odgryzł kawałek mięsa. Całkiem dobre. Byłoby jeszcze lepsze, gdyby je właściwie przyrządzić. Ha! Popełniły wielki błąd, zwracając jego uwagę na swoje istnienie! Kończył śniadanie, kiedy Ganimedes chował się za górami lodowymi na zachodzie. Wkrótce zacznie świtać. Powietrze było prawie nieruchome, a wysoko nad głową latało stado przypominających naleśniki podniebnych brzytwodziobów, jak je nazywał Anglesey, koloru wypolerowanej miedzi, połyskujących w nieśmiałych promieniach brzasku.
Joe przetrząsał ruiny swojej chaty, dopóki nie odnalazł aparatu do wytapiania wody. Nie byt uszkodzony. Pierwsza rzecz, to stopić trochę lodu i odlać go do form siekiery, noża, piły i młotka, które przygotował z wielkim trudem. W warunkach jowiszowych metan byt płynem, który się piło, a woda — zestalonym minerałem. Nadawała się doskonale na narzędzia. Później spróbuje ją stopić z innymi substancjami.
A potem — tak. Do diabła z ziemianką, przez jakiś czas może spać pod gołym niebem. Zrobi łuk, zastawi pułapki, będzie gotów urządzić masakrę gąsienicom, jeśli go znowu zaatakują. Niedaleko stąd była rozpadlina schodząca głęboko ku przejmującemu zimnu metalicznego wodoru: naturalna lodówka, miejsce na przechowywanie wielotygodniowych zapasów mięsa, które dostarczą jego wrogowie. Zostanie mu dużo wolnego czasu… Och! Cholernie dużo!
Joe roześmiał się z zadowoleniem i położył się, by obejrzeć wschód słońca.
Na nowo zlot sobie sprawę. co to za urocze miejsce. Widzisz, jak mała połyskliwa iskierka Słońca żegluje do góry spoza wschodnich watów ciemnopurpurowej mgły, żyłkowanej różem i złotem; widzisz, jak światło powoli narasta, dopóki ogromny wklęsły łuk nieba nie stanie się jednym potokiem promieniowania; widzisz, jak światło wlewa ciepło i życie w rozległą piękną krainę, milion kilometrów kwadratowych niskich szumiących lasów i migotliwie falujących jezior i pióropuszy wodorowych gejzerów; i widzisz, widzisz, widzisz, jak lodowe góry zachodu rozbłyskują niczym szara stal!
Anglesey wciągnął głęboko w płuca gwałtowny poranny wiatr i krzyknął z chłopięcej radości.
— Sam biologiem nie jestem — zastrzegł się Viken. — Ale być może dzięki temu lepiej uda mi się przedstawić panu ogólną sytuację. Potem Lopez albo Matsumoto mogliby odpowiedzieć na wszelkie szczegółowe pytania.
— Doskonale — zgodził się Cornelius. — Lecz proszę przyjąć, że jestem absolutnym ignorantem, jeśli chodzi i ten projekt, zgoda? Prawie jestem, wie pan o tym.
— Jak pan sobie życzy — roześmiał się Viken.
Stali w zewnętrznym biurze sekcji ksenobiologicznej. W pobliżu nie było nikogo, gdyż zegary stacji wskazywały 17.30 GMT, a prace szły tylko na jedną zmianę. Nie było potrzeby pracować dłużej, dopóki działka Angleseya nie zacznie dostarczać danych powierzchniowych.
Fizyk pochylił się i podniósł z biurka przycisk do papieru.
— Jeden z chłopców zrobił ją dla żartów — powiedział — ale to zupełnie dobry wizerunek Joego. Liczy około pięciu stóp, mierząc przy głowie.
Cornelius obracał w dłoniach plastykową figurkę. Jeśli wyobrazić sobie kociego centaura z grubym chwytnym ogonem… Tułów był przysadzisty, o długich kończynach, silnie umięśniony; łysa głowa okrągła, szerokonosa, z wielkimi, głęboko osadzonymi oczami i mocnymi szczękami, ale to rzeczywiście przypominało ludzką twarz. Barwa ogólna była niebieskoszara.
— Samiec, jak widzę — zwrócił uwagę.
— Oczywiście. Pan, zdaje się, nie rozumie. Joe jest kompletnym pseudojowiszaninem jeśli wolno nam to stwierdzić — końcowym modelem, rozpracowanym pod każdym względem. Jest odpowiedzią na naukowe pytanie, którego postawienie zajęło pięćdziesiąt lat.
Viken spojrzał z ukosa na Corneliusa. — A więc zdaje pan sobie sprawę ze znaczenia pańskiej misji, prawda?
— Zrobię, co będę mógł — odparł psionik. — Lecz gdyby… no cóż, załóżmy, że awaria lampy lub coś innego sprawi, iż stracicie Joego, nim zdążę rozwiązać problem oscylacji. Macie chyba w zapasie innych, prawda?
— Och, naturalnie — odrzekł markotnie Viken. — Ale koszty… Nie jesteśmy na nieograniczonym budżecie. Wydajemy oczywiście mnóstwo pieniędzy, bo pluć i łapać w takiej odległości od Ziemi to droga przyjemność. Ale z tego samego powodu swoboda naszych posunięć jest nieduża.
Włożył ręce do kieszeni i poczłapał ze spuszczoną głową w kierunku wewnętrznych drzwi, laboratoriów, przemawiając niskim, natarczywym głosem. — Pan nie zdaje sobie chyba sprawy, jaką koszmarną planetą jest Jowisz. To nie tyle powierzchniowa siła ciążenia — trochę mniej od trzech g, co to jest? — ile potencjał grawitacyjny, dziesięciokrotnie większy niż ziemski. Temperatura. Ciśnienie. A przede wszystkim atmosfera, burze i ciemność!
Gdy statek schodzi do lądowania na powierzchni Jowisza — odbywa się to z pomocą radia — cieknie jak sito dla zneutralizowania ciśnienia, ale poza tym jest to za każdym razem najpotężniejszy, absolutnie najmocniejszy model aktualnie produkowany, wyładowany rozmaitymi czujnikami, serwomechanizmami, wszelką aparaturą zabezpieczającą, jaką umysł ludzki musiał wymyślić, żeby ochronić kupę precyzyjnego sprzętu wartości milionów dolarów. I co się dzieje? Połowa statków w ogóle nie dociera do powierzchni. Porywa je burza i miota gdzieś nimi albo zderzają się z bryłą Kry 7 — mniejszą wersją Czerwonej Plamy — albo, niech ja skonam, to co uchodzi tu za stado ptaków, taranuje któryś i rozbija. A dla tej drugiej połowy, której uda się wylądować, jest to podróż w jedną stronę. Nie próbujemy nawet odstawiać ich z powrotem. Jeśli naprężenia nie rozerwały czegoś podczas lądowania, to i tak skazała je korozja. Wodór przy jowiszowym ciśnieniu wyczynia z metalami zabawne rzeczy.
Dostarczenie Joego na powierzchnię kosztowało ogółem jakieś pięć milionów — jednego osobnika. Każdy następny będzie kosztować, jeśli nam się poszczęści, parę milionów więcej.
Viken kopnięciem otworzył drzwi na oścież i poszedł przodem. W głębi znajdowało się wielkie pomieszczenie, nisko sklepione, rozjaśnione zimnym światłem i przepełnione szumem wentylatorów. Przypominało Corneliusowi laboratorium nukleoniczne; przez chwilę nie mógł sobie uzmysłowić dlaczego, po czym rozpoznał zawiłości zdalnego sterowania, zdalnej obserwacji, ściany odgradzające siły, które mogłyby zniszczyć cały ten księżyc.
— One są konieczne ze względu na ciśnienie, rzecz jasne — powiedział Viken wskazując szereg osłon. — I zimno. I sam wodór, jako drobniejszą groźbę. Mamy tu urządzenia odtwarzające warunki w jowiszowym… hm… powietrzu. Oto miejsce, w którym cały ten projekt naprawdę się zaczął.
— Słyszałem coś nie coś. Nie zaczerpywaliście zarodników unoszących się w atmosferze?
— Ja nie. — Viken roześmiał się. — Zespół Tottiego to zrobił, pięćdziesiąt lat temu. Udowodnili, że na Jowiszu istnieje życie. Życie, wykorzystujące ciekły metan jako punkt startu dla syntezy nitrozwiązków: rośliny wykorzystując energię słoneczną do budowy nienasyconych związków węglowych uwalniają wodór; zwierzęta zjadając rośliny redukują te związki ponownie do postaci nasyconej. Jest nawet odpowiednik spalania. Takie reakcje wymagają złożonych enzymów, a więc… no cóż, to nie moja dziedzina.
— Biochemia jowiszowa została więc całkiem dobrze poznana.
— O, tak. Nawet w czasach Tottiego dysponowano wysoko rozwiniętą technologią biotyczną — zsyntetyzowano już ziemskie bakterie i całkiem nieźle odwzorowano większość struktur genowych. Jedyną przyczyną, że tak długo trwało sporządzenie diagramu procesów życiowych na Jowiszu. były trudności techniczne, wysokie ciśnienie i temu podobne.
— Kiedy właściwie udało się zobaczyć powierzchnię Jowisza?
— Dokonał tego Grey, przed mniej więcej trzydziestu laty. Spuścił na dół sondę telewizyjną, która przetrwała wystarczająco długo, by przekazać mu całą serię obrazów. Od tego czasu technika rozwinęła się. Wiemy, że Jowisz roi się od własnego, przedziwnego życia, być może bardziej płodnego niż życie na Ziemi. Ekstrapolując z unoszących się w atmosferze mikroorganizmów, nasz zespół przeprowadził próbne syntezy tkankowców i …
Viken westchnął.
— Do diabła, gdybyż tu było rodzime życie inteligentne! Wyobraża pan sobie, doktorze Cornelius, o czym mogliby nam opowiedzieć, o tylu szczegółach, o tylu… proszę tylko pomyśleć, jak daleko zaszliśmy na Ziemi z chemią niskich ciśnień od czasów Lavoisiera. Tu jest szansa nauczenia się chemii i fizyki wysokich ciśnień, przynajmniej równie bogatych w możliwości!
Po chwili Cornelius zapytał przekornie: — Jest pan pewny, że nie ma żadnych Jowiszan?
— Ach, no jasne, mogłoby ich być wiele miliardów. — Viken wzruszył ramionami. — Miasta, imperia, wszystko, co pan chce. Jowisz ma powierzchnię wielkości stu Ziemi, a my widzieliśmy kilkanaście niedużych regionów. Jedno wiemy z całą pewnością — nie ma tu żadnych Jowiszan używających radia. Wziąwszy pod uwagę ich atmosferę, niepodobna, żeby kiedykolwiek wynaleźli je dla siebie — proszę pomyśleć, jak gruba musiałaby być lampa elektronowa, jak potężna próżniowa pompa! Tak więc postanowiono ostatecznie, że najlepiej będzie, jak sami sobie stworzymy naszych Jowiszan.
Cornelius przeszedł za Vikenem przez laboratorium do następnego pokoju. Ten był mniej zagracony, robił wrażenie bardziej zadbanego; bałaganiarskie nawyki eksperymentatora ustąpiły przed niezawodną precyzją inżyniera.
Viken zbliżył się do jednego z pulpitów stojących pod ścianami i spojrzał na instrumenty pomiarowe.
— Za tą ścianą czeka następny pseudo — powiedział. W tym wypadku samica. Leży pod ciśnieniem dwustu atmosfer i w temperaturze stu dziewięćdziesięciu stopni powyżej zera absolutnego. Jest to… układ z pępowiną, chyba tak by pan to nazwał, podtrzymujący jej procesy życiowe. Była hodowana do postaci dorosłej w tym… hm… stadium płodowym — modelowaliśmy naszych Jowiszan na wzór ziemskich ssaków. Nigdy nie była przytomna. I nie będzie, póki się nie „urodzi”. Trzymamy tutaj łącznie dwadzieścia samców i sześćdziesiąt samic. Liczymy, że mniej więcej połowa z nich dotrze na powierzchnię. Można zrobić więcej, jeśli zajdzie potrzeba. Nie same osobniki są takie drogie, tylko ich transport. A więc Joe będzie tam na dole zupełnie sam, dopóki nie nabierzemy pewności, że jego gatunek może przetrwać.
— O ile dobrze rozumiem, eksperymentowaliście najpierw z niższymi formami życia? — spytał Cornelius.
— Oczywiście. Trwało to dwadzieścia lat, nawet po wprowadzeniu technik wymuszonej katalizy, żeby przejść od sztucznego zarodnika unoszącego się w atmosferze do Joego. Wykorzystaliśmy wiązkę psi do nadzorowania wszystkiego, począwszy od pseudoowadów. Oddziaływanie międzygatunkowe jest możliwe, wie pan, jeśli system nerwowy marionetki będzie specjalnie w tym celu zaprojektowany i nie da mu się szansy rozwinięcia formy odmiennej od systemu nerwowego espmena.
— I Joe jest pierwszym pseudo, który sprawił kłopoty?
— Tak.
— Jedna hipoteza upada. — Cornelius siedział na stoliku dyndając grubymi nogami i przebierając palcami w rzadkich, lekko rudawych włosach. — Myślałem, że wszystkiemu winne może być jakieś zjawisko fizyczne na Jowiszu. Teraz wychodzi na to, że problem leży w samym Joem.
— Tyle i my wiemy — odparł Viken. Zapalił papierosa i wciągnął głęboko oba policzki. Wzrok miał zasępiony. — Trudno zrozumieć, co tu się dzieje. Specjaliści od biotyki mówią, że Pseudocentaurus sapiens jest zbudowany precyzyjniej od każdego wytworu ewolucji naturalnej.
— Nawet mózg?
— Nawet. Jest dokładną kopią ludzkiego, żeby umożliwić oddziaływanie wiązce psi, ale ma ulepszenia — wyższą stabilność.
— Są jednak jeszcze aspekty psychologiczne — rzekł Cornelius. — Pomimo wszystkich waszych wzmacniaczy i innych technicznych udogodnień psi nawet dzisiaj pozostaje zasadniczo domeną psychologii. Zastanówmy się nad doświadczemami traumatycznymi. Domyślam się, że… płód pseudojowiszanina odbywa bardzo nieprzyjemną podróż na dół?
— Statek, owszem — odparł Viken. — Ale sam pseudo — nie, ponieważ jest cały zanurzony w płynach, tak samo jak pan przed urodzeniem.
— Niemniej jednak — odparł Cornelius — ciśnienie dwustu atmosfer tutaj, to nie to samo, co niewyobrażalne ciśnienie na Jowiszu. Czy taka zmiana nie może być szkodliwa?
Viken spojrzał na rozmówcę z respektem.
— Chyba nie — odparł. — Mówiłem już, że statki na Jowisza buduje się nieszczelne. Zewnętrzne ciśnienie przenoszone jest do… hm… mechanizmu macicznego poprzez szereg przepon, stopniowo. Schodzenie trwa wiele godzin, rozumie pan.