125162.fb2 Nazywam si? Joe - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Nazywam si? Joe - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

— Dobrze, co się dzieje dalej? — ciągnął Cornelius. — Statek ląduje, mechanizm maciczny otwiera się, pępowina się rozłącza i Joe, powiedzmy, rodzi się. Lecz on ma już dojrzały mózg. Przed wstrząsem nagłego rozbudzenia się świadomości nie chroni go niedorozwinięty mózg noworodka.

— Wzięliśmy to pod uwagę — odrzekł Viken. — Anglesey był sprzęgnięty fazowo z Joe wiązką psi, kiedy statek opuszczał nasz księżyc. A więc praktycznie to nie Joe się wyłonił i to nie on postrzegał. Joe nie był niczym więcej niż bryłą substancji biologicznej. Może ulec wstrząsowi psychicznemu tylko w takim stopniu co Ed, ponieważ to Ed jest na dole!

— Jak pan chce — powiedział Cornelius. — Nie planowaliście chyba jednak stworzenia gatunku marionetek, prawda?

— Och, na Boga, nie — odparł Viken. — Oczywiście, że nie. Jak się tylko przekonamy, że Joe jest właściwie urządzony, ściągniemy kilku dodatkowych espmenów i damy mu wsparcie w postaci innych pseudo. W końcu na dół wyśle się samice i nie sterowane samce, których wychowaniem zajmą się marionetki. Nowe pokolenie narodzi się już normalnie — no cóż, tak czy owak ostatecznym celem jest nieduża społeczność Jowiszan. Będą myśliwi, górnicy, rzemieślnicy, farmerzy, gospodynie domowe, fabryki. Wywyższą grupę kluczowych członków — rodzaj kapłaństwa. A kapłaństwo to będzie kontrolowane metodami psi, tak jak Joe. Potrzebne jest wyłącznie po to, by wytworzyć narzędzia, zająć się nauką czytania, przeprowadzić eksperymenty i informować nas o tym, na czym nam zależy.

Cornelius pokiwał głową. W sensie ogólnym taki był ów cały jowiszowy projekt, jeśli go dobrze zrozumiał. Mógł ocenić znaczenie swojej misji.

Tylko że nie potrafił wyjaśnić dodatkowego sprzężenia zwrotnego w lampach K.

I co mógł na nie poradzić?

* * *

Dłonie miał w dalszym ciągu posiniaczone. O Boże, pomyślał żałośnie już po raz setny, czy to aż tak na mnie wpływa? Czy naprawdę waliłem pięściami w metal, kiedy Joe walczył tam na dole?

Jego oczy rzucały wściekłe spojrzenia na drugi koniec pokoju, w stronę stolika, przy którym pracował Cornelius. Nie lubił Corneliusa, tego ssącego cygaro tłuściocha, który nieustannie gadał i gadał. Przed chwilą postanowił, że daje sobie spokój z sileniem się na uprzejmość wobec tego ziemióra.

Psionik odłożył śrubokręt i rozprostował zdrętwiałe palce.

— Fiu! — Uśmiechnął się. — Zrobię sobie małą przerwę.

Rozebrany na części esprojektor stanowił kiepską zasłonę dla jego obszernego, przelewającego się, żabiego ciała przy warsztacie.

Angleseyowi cholernie nie spodobał się pomysł dzielenia z kimś tego pokoju, nawet tylko kilka godzin dziennie. Ostatnio poprosił, aby przynoszono mu tutaj posiłki i pozostawiano je za drzwiami przylegającej do pokoju łazienko-sypialni. Tkwił tam już dłuższy czas.

A po co miał wychodzić?

— Nie mógłbyś się trochę pośpieszyć? — rzucił oschle.

Corneliusowi krew napłynęła do twarzy.

— Gdyby miał pan złożoną maszynę rezerwową, zamiast luźnych części… — powiedział i zamilkł. Wzruszył ramionami, wyjął niedopałek cygara i przypalił go na nowo; ich zapas musi mu wystarczyć na długo. Anglesey zastanawiał się, czy te kłęby śmierdzącego dymu były wydmuchiwane z ust Corneliusa rozmyślnie. Nie lubię cię, panie Ziemianinie Cornelius, i jest to niewątpliwie uczucie odwzajemnione.

— Nie było potrzeby dopóki nie przylecą inni espmeni — odrzekł ponuro Anglesey. — A instrumenty kontrolne wykazują, że ta jest w doskonałym stanie.

— Niemniej jednak — powiedział Cornelius — w nieregularnych odstępach czasu ulega gwałtownym oscylacjom, od których palą się lampy K. Pytanie brzmi: dlaczego? Chciałbym, aby pan wypróbował tamtą maszynę, jak tylko będzie gotowa. Chociaż, szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby problem w ogóle leżał w elektronice — czy nawet w zjawiskach fizycznych, których nie można przewidzieć.

— A zatem w czym? — Anglesey poczuł się raźniej, kiedy dyskusja przeszła na sprawy czysto techniczne.

— Niech pan uważa. Czym właściwie jest lampa K? Sercem esprojektora. Wzmacnia pańskie naturalne impulsy psi, wykorzystując je do modulowania fali nośnej, i emituje całą wiązkę w dół na Joego. Odbiera też od niego impulsy i wzmacnia je dla pana. Cała reszta to zespoły wzmacniające lampę.

— Oszczędź mi wyktadu — burknął Anglesey.

— To tylko powtórka z rzeczy najprostszych — rzekł Cornelius — ponieważ od pewnego czasu dzieje się tak, że najprostsze rozwiązania znajduje się najtrudniej. Może to nie lampa źle się sprawuje. Może to pan?

— Co? — Biała twarz wytrzeszczyła oczy. Fala narastającej wściekłości przeszła po jej wystających kościach.

— To nic osobistego — dodał szybko Cornelius. — Ale wie pan, jaką chytrą bestią jest podświadomość. Załóżmy, wyłącznie jako hipotezę roboczą, że w głębi duszy pan nie chce być na Jowiszu. Mogę sobie wyobrazić, że jest to raczej przerażające środowisko. Kto wie, czy nie wchodzi tu w grę jakiś utajony czynnik freudowski. Albo, całkiem zwyczajnie, pańskiej podświadomości może wydawać się, że śmierć Joego pociągnie za sobą automatycznie pańską śmierć.

— Hm, hm, hm. — Mirabile dictu, Anglesey zachował spokój. Tarł podbródek kościstą dłonią. — Możesz się jaśniej wyrażać?

— Tylko ogólnie — odrzekł Cornelius. — Świadoma część pańskiego umysłu śle impulsy motoryczne do Joego wiązką psi. Jednocześnie część podświadoma, przerażona tą sytuacją, emituje impulsy gruczoło-naczyniowe-sercowo-trzewiowe towarzyszące stanowi lęku. One działają na Joego, którego rosnące podenerwowanie jest przenoszone po wiązce psi z powrotem. Czując fizjologiczne objawy lęku przejawianego przez Joego, pańska podświadomość staje się jeszcze bardziej niespokojna, wzmagając tym samym objawy. Teraz jasne? To dokładnie przypomina zwyczajną neurastenię, z tą różnicą, że ponieważ bierze w tym udział potężny wzmacniacz — lampa K — oscylacje w jednej chwili mogą narosnąć lawinowo. Powinien pan być wdzięczny lampie, że się spala — w przeciwnym razie czekałoby to pański mózg!

Przez chwilę Anglesey milczał. Potem roześmiał się. Był to mocny, okrutny śmiech. Cornelius drgnął, gdy zaczęły mu pękać bębenki.

— Ciekawy pomysł — powiedział espmen. — Ale obawiam się, że nie będzie pasował do faktów. Widzisz, mnie się tam na dole podoba. I lubię być Joem.

Przerwał na moment, a później ciągnął niemiłym, bezosobowym tonem: — Nie osądzaj tego środowiska na podstawie moich notatek. Tam są same idiotyczne rzeczy, takie jak szacowania prędkości wiatru, wahań temperatury, zasobów mineralnych — bez znaczenia. To czego nie potrafię wyrazić słowami, to obraz Jowisza w czułych na podczerwień oczach Jowiszanina.

— Całkiem odmienny, jak sądzę — zaryzykował Cornelius po chwili nieprzyjemnej ciszy.

— I tak, i nie. To trudno powiedzieć. Ja niektórych rzeczy nie potrafię, bo człowiekowi brakuje pojęć. Chociaż… nie, nie jestem w stanie tego opisać, sam Szekspir by nie umiał. Proszę tylko nie zapominać, że wszystko co dla nas na Jowiszu jest zimne i trujące, dla Joego jest dobre.

Anglesey stopniowo ściszył głos, jakby zaczął mówić do samego siebie.

— Wyobraź sobie spacer pod rozjarzonym fioletowym niebem, tam gdzie ogromne rwące obłoki omiatają cieniem ziemię, a pod nimi wielkimi susami pędzi ulewa. Wyobraź sobie spacer po stokach góry niczym szlifowany metal, kiedy czysty czerwony płomień wybucha ci nad głową i śmieje się ustami ziemi. Wyobraź sobie zimny szalejący potok i niskie drzewa o ciemnych, miedzianych liściach, i wodospad metanospad, jeśli sobie życzysz — skaczący w przepaść, a gwałtowny, żywy wiatr rozwiewa jego grzywę, całą w tęczy! Wyobraź sobie wielki las pogrążony w ciemności i oddychający głęboko, a tu i ówdzie miga ci bladoczerwony błędny ognik, który jest promieniowaniem życia jakiegoś zwinnego, nieśmiałego zwierzaka i… i…

Anglesey zachrypiał i umilkł. Wpatrywał się w swoje zaciśnięte dłonie, po jakimś czasie zamknął mocno oczy, a po twarzy pociekły mu łzy.

— Wyobraź sobie, że jesteś silny!

Nagle chwycił hełm, nałożył go na głowę i przekręcił gałki regulacji. Na dole Joe spał od dawna w mroku nocy, ale za chwilę Joe miał się obudzić i… tak długo ryczeć pod czterema wielkimi księżycami, aż cały las przestraszy się go?

Cornelius po cichu wymknął się z pokoju.

* * *

W długich promieniach mosiężnego blasku zachodzącego słońca, pod ciemnym wałem chmur nadciągającej burzy, wchodził długimi krokami na zbocze góry z poczuciem dobrze przepracowanego dnia. Z obu stron jego pleców zwieszały się wyplatane kosze, jeden napełniony cierpkimi owocami ciernistego drzewa, a drugi grubymi jak palec pnączami do sporządzenia liny. Siekiera przy boku chwytała ostatnie promienie dnia i odbijała je oślepiająco.

Robota nie była ciężka, ale zmęczenie opanowało jego umysł i nie uśmiechały się mu czekające nań zajęcia — gotowanie, sprzątanie i inne. Dlaczego nie przysłali mu jeszcze nikogo do pomocy?

Jego oczy z oburzeniem przeszukiwały niebo. Piąty chował się w cieniu; tutaj na dnie oceanu atmosfery widziało się tylko Słońce i cztery księżyce galileuszowe. Nie wiedział nawet, gdzie mógł być teraz Piąty względem niego. Chwileczkę, tu jest zachód słońca, lecz gdybym przeszedł do kopuły widokowej, widziałbym Jowisza w ostatniej kwadrze, ale bym… ach, do diabła, jeden obrót wokół planety i tak zabiera nam tylko pół dnia ziemskiego.

Joe potrząsał głową. Mimo że upłynęło już tyle czasu, niekiedy diabelnie trudno było mu utrzymać jasność myśli. To ja, zasadniczy ja, znajduję się tu wysoko na niebie, wędrując na Piątym wśród zimnych gwiazd. Pamiętaj o tym. Otwórz swoje oczy, jeśli chcesz, i przyjrzyj się wymarłej sterowni położonej na żywym zboczu góry.

Nie zrobił tego, mimo wszystko. Obserwował szarość zniszczonych przez wiatr głazów na grubym kobiercu roślinności stoku. Nie bardzo przypominały ziemskie kamienie, tak jak i gleba pod jego stopami nie była podobna do humusu.

Przez chwilę Anglesey rozmyślał nad pochodzeniem tych krzemianów, glinianów i innych składników kamieni. Teoretycznie rzecz biorąc, wszystkie takie materiały powinny być na zawsze uwięzione w jądrze planety, gdzie ogromne ciśnienie z łatwością zgniatało i niszczyło atomy. Nad jądrem powinno leżeć tysiące mil alotropowego lodu, a potem warstwa metalicznego wodoru. Tak wysoko miało nie być żadnych złożonych minerałów, a jednak były.

No trudno, być może Jowisz uformował się zgodnie z teorią, ale później wessał przez swą ogromną gardziel grawitacji wystarczająco dużo kosmicznego pyłu, meteorów i gazów, by utworzyć skorupę grubości kilkunastu kilometrów. Cóż oni wiedzą, cóż mogą wiedzieć te miękkie, śluzowate robaki z Ziemi?

Anglesey włożył palce do ust — palce Joego — i gwizdnął. Zarośla rozbrzmiały ujadaniem. Dwa ciemne jak noc monstra skoczyły ku niemu. Uśmiechnął się i pogłaskał ja po łbach; z tymi małymi czarnych gąsienic, które wziął, nauka szła znacznie szybciej, niż się spodziewał. Będą z nich strażnicy dla niego, pastuchy, służący.

Na grani wzgórza Joe budował sobie dom. Wykarczował hektar lasu i wzniósł palisadę. Teraz wewnątrz ogrodzenia stała szopa dla niego i jego zapasów, studnia z metanem i zaczątki wielkiej wygodnej chaty.

Lecz pracy było za dużo dla jednej żywej istoty. Mimo pomocy na wpół inteligentnych gąsienic i posiadania chłodni do mięsa, większość czasu wciąż pochłaniało mu zdobywanie żywności. Zwierzyny też nie wystarczy na wieczność; musiał się wziąć za uprawę ziemi przed końcem przyszłego roku — roku jowiszowego, dwunastu lat ziemskich, pomyślał Anglesey. Była chata do wykończenia i umeblowania; chciał postawić na rzece młyn wodny — nie, młyn metanowy — do napędzania całego tuzina maszyn, których pomysł przyszedł mu do głowy; zamierzał eksperymentować ze stopami lodu oraz…

Oraz całkiem niezależnie od konieczności posiadania kogoś do pomocy, dlaczego miały pozostawać samotny, być jedyną myślącą istotą na całej planecie? Fizycznie był płci męskiej, z męskimi instynktami — ostatecznie jego zdrowie musi ucierpieć, jeśli będzie żyć jak pustelnik, a w tej fazie sukces całego projektu zależał od zdrowia Joego.

To nie było w porządku!