125241.fb2 Nie b?dzie rozejmu z w?adcami - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Nie b?dzie rozejmu z w?adcami - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Jego obrona czekała nieruchomo na piasku. Strzały padły ze wzgórz, gdzie przycupnęli strzelcy i obsługa moździerzy. Upadł jeden z jeźdźców; jakiś piechur złapał się za brzuch i opadł na kolana, ale zaraz ich towarzysze przesunęli się naprzód ponownie zwierając szyk. Mackenzie obejrzał się na swe haubice. Obsługa czekała przy celownikach i spustach. Niech wróg znajdzie się w zasięgu… Już! Yamaguchi, siedzący na koniu tuż za artylerzystami, dobył szabli i skierował ostrze ku ziemi. Ryknęły działa. Ogień trysnął poprzez dym, wzniosły się tumany piasku, odłamki sieknęły po nacierających. Działonowi od razu wpadli w rytm ładowania, celowania, strzału stale trzy razy na minutę, kiedy to i lufy się nie niszczą, i natarcie wroga się załamuje. Ryczały konie zaplątane we własne krwawe wnętrzności. Niewiele jednak padło. Kawaleria Madery nie przerywała galopu. Czoło szarży było już tak blisko, że lornetka pułkownika pokazała mu twarz jeźdźca, czerwoną, piegowatą, twarz parobka, z którego zrobiono żołnierza. Usta miał wykrzywione w okrzyku.

Łucznicy stojący za działami obrony zwolnili cięciwy. Strzały świsnęły w niebo, salwa za salwą, zatoczyły łuk nad mewami i opadły. Płomienie i dym objęły wysuszoną trawę na stoku wzgórz, dokąd przedostały się z dębowego zagajnika. Ludzie padali na ziemię; niektórzy wciąż się obrzydliwie poruszali niczym owad, na którego ktoś nastąpił. Armatki na lewym skrzydle nieprzyjaciela zatrzymały się, przesunęły lufy i plunęły ogniem. Na próżno… ale mój Boże, ich dowódca miał odwagę! Mackenzie zobaczył, że szeregi nacierających chwieją się. Atak jego własnej piechoty i kawalerii sunący plażą powinien ich zmiażdżyć.

— Przygotować się — rzucił do minikomunikatora. Ujrzał, jak jego ludzie zamierają w napięciu. Działa ponownie rzygnęły ogniem.

Nadjeżdżający transporter zatrzymał się. Coś wewnątrz zaterkotało wystarczająco głośno, by się przebić poprzez wybuchy.

Po najbliższym wzgórzu przebiegła ściana białoniebieskiego ognia. Mackenzie zamknął oczy, na wpół oślepiony. Gdy je znowu otworzył, dostrzegł płonącą trawę poprzez błyski latające mu wściekle przed oczami. Zza zasłony wybiegł jeden z Włóczykijów, wyjąc nieludzko. Odzież na nim płonęła. Żołnierz upadł na ziemię i przetoczył się. Piasek w tym miejscu uniósł się w jednej potwornej grzebieniastej fali, wysokiej — na kilkanaście metrów, i uderzył o stok góry. Płonący żołnierz zniknął w lawinie, która pogrzebała jego towarzyszy.

— Esperzy! — rozległ się czyjś krzyk, piskliwy i straszny, przebijający się przez chaos i dudnienie ziemi. — Uderzenie psycho…

Trudno było w to uwierzyć, ale nagle rozległy się trąbki i kawaleria Sierry ruszyła do ataku. Minęła własne działa i pognała ku uciekającemu w popłochu wrogowi… gdy nagle konie i jeźdźcy unieśli się w monstrualnej niewidocznej karuzeli i z trzaskiem łamanych kości runęli znowu na ziemię. Drugi szereg kawalerzystów załamał się. Konie cofnęły się waląc przednimi kopytami w powietrze, zawróciły i pomknęły we wszystkich kierunkach.

Powietrze wypełniło straszliwe basowe brzęczenie. Mackenzie widział wszystko wokół siebie jak przez mgłę, jak gdyby mózg jego odbijał się o ściany czaszki. Po wzgórzach przebiegła kolejna ściana ognia, wyżej tym razem, żywcem paląc żołnierzy.

— Rozniosą nas — zawołał Speyer; jego słaby głos unosił się i opadał na falach powietrza. — Gdy nasi będą uciekać, oni wyrównają szyki…

— Nie! — krzyknął Mackenzie: — Adepci muszą być w transporterze. Szybko! Większość jazdy wycofała się ku własnej artylerii; teraz była to już jedna tratująca się, jęcząca plątanina ciał. Piechota stała na miejscu, ale niewiele brakowało, by rzuciła się do ucieczki. Spojrzenie w prawo pozwoliło pułkownikowi stwierdzić, że wróg też był w rozsypce, że ostatnie wydarzenia musiały być dla niego również straszliwym zaskoczeniem, ale jak tylko pierwszy szok minie, ruszą do ataku i nic ich nie powstrzyma… Uderzył konia ostrogami, ale nie czuł tego; zupełnie tak, jakby zrobił to inny człowiek. Zwierzę walczyło, całe w pianie z przerażenia. Walnął je kilkakrotnie w łeb, brutalnie, i wbił z całej siły ostrogi. Koń pomknął w dół, ku artylerii.

Mackenzie potrzebował całej swej siły, by powstrzymać wałacha przy wylotach dział. Przy jednym z nich leżał martwy żołnierz, choć nie było na nim śladu rany. Mackenzie zeskoczył na ziemię. Koń pogalopował przed siebie.

Nie miał czasu martwić się o to. Gdzie pomoc?

— Chodźcie tu! — krzyk jego utonął w zamieszaniu. Ale nagle okazało się, że jest już ktoś obok niego: Speyer, który schwycił nabój i wsunął z trzaskiem do komory. Mackenzie wytężył wzrok patrząc przez celownik, mierząc właściwie na wyczucie. Widział transporter Esperów rozkraczony pomiędzy ciałami zabitych i rannych. Z tej odległości wydawał się tak niewielki, że nie chciało się wierzyć, iż był w stanie spalić takie połacie ziemi.

Speyer pomógł mu załadować haubicę. Mackenzie pociągnął za spust. Działo ryknęło i podskoczyło. Pocisk eksplodował kilka metrów przed celem; trysnął piasek i zaświstały metalowe odłamki.

Speyer zdążył już załadować następną haubicę. Mackenzie wycelował i strzelił. Tym razem przeniosło, ale niewiele. Transporter zakołysał się. Wstrząs mógł poranić znajdujących się wewnątrz Esperów; w każdym razie uderzenia psychotroniczne ustały. Trzeba jednak było atakować, nim wróg zdoła się pozbierać.

Pobiegł w kierunku własnego transportera pułkowego. Drzwi były otwarte, załoga uciekła. Rzucił się na siedzenie kierowcy. Speyer zatrzasnął drzwi i wcisnął twarz w kaptur peryskopu wyrzutni rakietowej. Mackenzie uruchomił silnik. Załopotał proporzec na wieżyczce wozu.

Speyer ustawił wyrzutnię i nacisnął guzik spustu. Pocisk ziejąc ogniem pokonał odległość dzielącą oba transportery i eksplodował. Pojazd wroga podskoczył na kołach. W jego boku pojawiła się wyrwa.

Jeśli chłopcy zbiorą się i ruszą do natarcia… Jeśli nie, to i tak już po mnie. Mackenzie z piskiem zahamował, z trzaskiem otworzył właz i wyskoczył. Wejście do wrogiego transportera wiodło poprzez okopcone strzępy metalu. Pułkownik przecisnął się między nimi do środka, w mrok i smród.

Leżało tam dwóch Esperów. Kierowca nie żył; pierś miał przeszytą stalowym odłamkiem. Drugi z nich, adept, jęczał otoczony swymi nieludzkimi przyrządami. Nie było mu widać twarzy spod krwi. Mackenzie odsunął zwłoki kierowcy na bok i ściągnął z nich błękitną szatę. Schwycił zakrzywioną metalową rurkę i wygramolił się z wozu.

Speyer nadal siedział w nie uszkodzonym transporterze, strzelając z broni maszynowej do tych żołnierzy wroga, którzy podeszli zbyt blisko. Mackenzie skoczył na drabinkę zniszczonego wozu, wspiął się na wieżyczkę i stanął wyprostowany. Zaczął wymachiwać rękami trzymając w jednej szatę, w drugiej broń, której nie rozumiał. — Chodźcie tu, sukinsyny! — wołał; głos jego ginął w wyciu morskiego wiatru. — Tych już załatwiliśmy! Wy też chcecie do piekła?

Jedna jedyna kula świsnęła mu koło ucha. Nic więcej. Żołnierze wroga, piesi i konni, w większości zamarli. W tej przeogromnej ciszy nie umiał powiedzieć, czy dźwięki, które słyszy, to przybój, czy krew tętniąca mu w żyłach.

A potem zagrała trąbka, za nią inne. Rozległy się triumfalne gwizdki oddziału czarowników; zadudniły ich tam-tamy. Poszarpana linia jego własnej piechoty zbliżyła się do niego. Nadchodziły następne. Dołączyła kawaleria, jeździec za jeźdźcem, oddział za oddziałem, na skrzydłach piechoty. Z dymiących stoków wzgórz zbiegali strzelcy. Mackenzie znowu zeskoczył na piasek i wsiadł do swego transportera.

— Wracamy — powiedział do Speyera. — Mamy bitwę do zakończenia.

— Zamknij się! — warknął Tom Danielis.

Filozof Woodworth wytrzeszczył na niego oczy. Las spowijały kłęby mgły skrywając teren i rozlokowaną na nim brygadę: kłęby szarej nicości, poprzez którą przedostawały się stłumione głosy ludzkie, rżenie koni, skrzypienie kół tworzące razem dźwięk oderwany i pełen niebywałego znużenia. Powietrze było chłodne, a odzież ciążyła na skórze.

— Ależ, panie pułkowniku — zaprotestował major Lescarbault. W jego wychudłej twarzy widać było szeroko otwarte, zaszokowane oczy.

— Chodzi o to, że mam czelność powiedzieć wysokiemu Esperowi, by przestał się wymądrzać w sprawie, o której nie ma zielonego pojęcia? — odparł Danielis. — Już najwyższy czas, by ktoś to zrobił.

Woodworth odzyskał równowagę.

— Powiedziałem tylko, synu, że powinniśmy zgromadzić naszych adeptów i uderzyć na główne zgrupowanie Brodsky'ego — rzekł tonem przygany. — Co w tym złego?

Danielis zacisnął pięści.

— Nic — odrzekł — poza tym, że doprowadzi to do jeszcze gorszej klęski niż ta, którą do tej pory spowodowałeś.

— Jedna przegrana bitwa czy dwie — spierał się Lescarbault. — Rozgromili nas na zachodzie, ale tu, przy Zatoce, odepchnęliśmy ich skrzydło.

— A ostatecznym rezultatem tego był ich manewr oskrzydlający, po którym zaatakowali i przecięli nasze wojska na dwie części — warknął Danielis. — Od tamtej pory Esperzy na niewiele się zdali… skoro wiadomo już, że muszą mieć transportery do przewozu brani i że nie są nieśmiertelni. Artyleria koncentruje ogień na transporterach Esperów albo zabijają ich partyzanci, albo też wróg po prostu omija każdy punkt, w którym się znajdują. Nie starcza nam adeptów!

— Dlatego też zaproponowałem, żeby zebrać ich w jedną grupę, zbyt silną, by jej się oprzeć — powiedział Woodworth.

— I zbyt nieruchawą, aby mogła się na coś przydać — odparł Danielis. Czuł rozgoryczenie teraz, kiedy wiedział, że Bractwo oszukiwało go przez całe życie. Tak, pomyślał, to było to prawdziwe rozczarowanie; nie fakt, że adepci nie potrafili pokonać buntowników — głównie dlatego, że nie udało im się złamać ich ducha — ale to, że adepci byli jedynie czyimś narzędziem, a każda szczera, łagodna dusza we wszystkich społecznościach Esperów była jedynie czyjąś marionetką.

Nagle wściekle zachciało mu się wrócić do Laury — nie miał dotąd okazji się z nią zobaczyć — do Laury i dziecka, ostatniej uczciwej rzeczywistości, jaką ten mglisty świat mu pozostawił. .Opanował się i dalej mówił z większym spokojem:

— Adepci, którzy przeżyją, przydadzą się przy obronie San Francisco. Armia mogąca poruszać się w polu potrafi ich pokonać w taki czy inny sposób, ale gdy dojdzie do ataku na mury miasta, wasza… wasza broń zdoła odeprzeć atak. Tam więc mam zamiar ich zabrać.

To pewnie najlepsze, co może zrobić. Żadne wiadomości nie docierały od północnego odłamu armii lojalistów. Z pewnością wycofali się do stolicy ponosząc po drodze ciężkie straty. Trwało zagłuszanie fal radiowych utrudniające łączność zarówno własną, jak i wroga. Musi przedsięwziąć jakąś akcję; albo też przedrzeć się do miasta. To drugie posunięcie zdawało się rozsądniejsze. Nie był przekonany, że Laura wpłynęła na jego decyzję.

— Sam nie jestem adeptem — rzekł Woodworth. — Nie potrafię kontaktować się z nimi umysłem.

— Chcesz raczej powiedzieć, że nie masz tego, co u nich zastępuje radio — rzucił brutalnie Danielis. — Ale masz adepta wśród tych, którzy ci towarzyszą. Niech on przekaże im wiadomość.

Woodworth drgnął.

— Mam nadzieję — powiedział — mam nadzieję, że rozumiesz, iż dla mnie to też zaskoczenie.

— Och, oczywiście, Filozofie — wtrącił się Lescarbault nie proszony. Woodworth przełknął ślinę.

— Wciąż szanuję i Drogę, i Bractwo — rzekł twardo. — Nic więcej nie mogę zrobić. A kto może? Wielki Poszukiwacz obiecał pełne wyjaśnienie, kiedy to się wszystko skończy. — Potrząsnął głową. — Dobrze, synu, zrobię, co będę mógł.

Kiedy błękitna szata znikała we mgle, Danielis poczuł w sercu pewne współczucie. Tym ostrzej zaczął ciskać rozkazy.

Wkrótce jego oddział ruszył. Była tu II Brygada; resztę buntownicy porozrzucali po całym półwyspie. Miał nadzieję, że podobnie rozrzuceni adepci, dołączający do niego podczas marszu przez łańcuch San Bruno, doprowadzą do niego niektórych z nich. Większość jednak, która zdemoralizowana wałęsała się po okolicy, z pewnością podda się pierwszym napotkanym buntownikom.

Jechał blisko czoła, błotnistą drogą, która wiła się wśród wzgórz. Hełm ciążył mu niesamowicie. Koń pod nim potykał się, wyczerpany dniami — ile to już ich było? — marszu, wycofywania się, walki, zamieszania, skromnego wyżywienia lub wręcz głodu, gorąca, zimna i strachu na pustej ziemi. Biedne zwierzę; postara się zadbać o nie, gdy dotrą do miasta. Zadba i o te wszystkie inne biedne zwierzęta idące za nim, po wędrówce, walce i znów wędrówce, aż oczy zachodziły im mgłą od zmęczenia.

W San Francisco będzie dość czasu na odpoczynek. Tam jesteśmy niezwyciężeni dzięki murom i armatom oraz maszynom Esperów, które zasłonią nas od lądu, od tyłu zaś będzie morze, które nas żywi. Możemy odzyskać siły, przegrupować oddziały, sprowadzić wodą posiłki z północy i z południa. Los wojny nie jest jeszcze przesądzony… w Bogu nadzieja.

Czy w ogóle będzie kiedyś przesądzony?

Czy Jimbo Mackenzie przyjdzie do nas jak zwyciężymy, usiądzie przy ognisku, żebyśmy sobie poopowiadali, co robiliśmy? Albo o czymś innym, o czymkolwiek`? Jeśli nie, będzie to zbyt wysoka cena za to zwycięstwo.