125242.fb2
Danielis przypomniał sobie jednak opowieści szeptane w chatach rybaków, gdy był mały — po zmroku, kiedy myśli starszych ludzi kręciły się wokół duchów. Przed wojną opowiadano legendy o gwiazdach i legendy przetrwały. Zastanawiał się, czy będzie mógł jeszcze spojrzeć w niebo nocą bez dreszczu.
Ta cholerna mgła…
Zadudniły kopyta. Danielis wyciągnął pistolet do połowy. Jeźdźcem jednak okazał się jego własny zwiadowca, który uniósł w pozdrowieniu przemoczony rękaw. — Panie pułkowniku, siły nieprzyjaciela około dziesięciu mil przed nami wzdłuż drogi. Duże zgrupowanie..
A więc trzeba będzie walczyć. — Wiedzą o nas?
— Nie, panie pułkowniku. Posuwają się grzbietem górskim na wschód.
— Pewnie chcą zająć ruiny Candlestick Park — mruknął Danielis. Był zbyt zmęczony, by odczuć podniecenie. — To dobra twierdza. Dziękuję, kapralu. — Obrócił się w stronę Lescarbaulta i zaczął wydawać polecenia.
W bezkształtnym mroku brygada zaczęła nabierać kształtów. Wyruszyły patrole. Zaczęły napływać informacje i Danielis naszkicował plan, który powinien się powieść. Nie chciał uciekać się do ostatecznej konfrontacji, a jedynie odepchnąć wroga na stronę i zniechęcić go do pościgu. Ludzi należy oszczędzać, zachować tylu, ilu się da, przy życiu, do obrony miasta i późniejszej kontrofensywy.
Wrócił Lescarbault.
— Panie pułkowniku! Przerwano zagłuszanie!
— Co takiego? — Danielis zamrugał oczami, jeszcze nie całkiem rozumiejąc. — Tak, panie pułkowniku. Nadawałem na minikomunikatorze — Lescarbault uniósł rękę, z niewielkim nadajnikiem na przegubie — na niewielką odległość: przekazywałem rozkazy dowódcom batalionów. Zakłócenia ustały parę minut temu. Wszystko słychać doskonale.
Danielis przyciągnął przegub majora do swych ust.
— Halo, radiowóz, tu mówi dowódca. Słyszycie mnie?
— Tak jest, panie pułkowniku — odrzekł głos łącznościowca.
— Z jakiegoś powodu wyłączono w mieście zagłuszanie. Dajcie mi otwarty kanał wojskowy.
— Tak jest. — Chwila milczenia, podczas której słychać było mamrotanie ludzi i szum wody płynącej w rozpadlinach. Widmo śmierci przeleciało Danielisowi przed oczyma. Krople deszczu ściekały mu po hełmie za kołnierz. Grzywa konia zwieszała się, nasiąknięta deszczem.
I nagle, jak pisk owada:
— … tu natychmiast! Wszystkie jednostki w polu natychmiast do San Francisco! Znajdujemy się pod atakiem od strony morza!
Danielis puścił ramię Lescarbaulta. Patrzył w pustkę, a głos zawodził przez cały czas.
— … bombarduje Potrero Point. Pokłady zatłoczone wojskiem. Chyba chcą tam wylądować…
Myśli Danielisa wyprzedzały słowa. Jak gdyby psychotronika nie była kłamstwem, jak gdyby oglądał ukochane miasto własnymi oczami i czuł jego rany własnym ciałem. Wejścia do Zatoki nie zasłaniała zapewne mgła, bo inaczej nie podaliby tak dokładnego opisu. Może kilka jej pasemek snuło się między zardzewiałymi szczątkami mostu, odbijając się niczym zwały śniegu na tle niebieskozielonej wody i jasnego nieba. Ale większość Zatoki stała otwarta dla słońca. Na przeciwległym brzegu wznosiły się wzgórza Zatoki Wschodniej, zielonej od ogrodów i lśniącej willami. Kraina Marin zaś wyciągała ramiona pod niebiosa po drugiej stronie cieśniny, spoglądając na dachy, ściany i wzniesienia, które składały się na San Francisco. Konwój przedostał się przez obronę nadbrzeżną, która mogła go zniszczyć; był to niezwykle liczny konwój i nie o wyznaczonym czasie, ale wszak składał się z tych samych jednostek o pękatych kadłubach, białych żaglach, czasem dymiących kominach. To te statki żywiły miasto. Przyjęto więc jakieś wytłumaczenia — że powodem spóźnienia były kłopoty z morskimi napastnikami — i wpuszczono flotę do Zatoki, od strony której miasto nie miało murów. A potem statki odsłoniły działa, zaś ich pokłady wypełniły się zbrojnymi.
Tak, musieli przechwycić konwój, ci piraci na szkunerach. Włączyli własne zagłuszanie; razem z naszym stłumiło ono jakiekolwiek wołania ostrzegawcze. Nasze zapasy wyrzucili za burtę i załadowali wojska szefów. Jakiś szpieg czy zdrajca przekazał im nasze sygnały rozpoznawcze. I teraz stolica leży przed nimi otworem, garnizon jest pusty, nie ma prawie żadnego adepta w Centrali Esperów, wojska Sierry walą w bramy miasta, a tam Laura jest beze mnie.
— Nadchodzimy! — ryknął Danielis. Za nim brygada z jękiem nabierała szybkości. Uderzyli z desperacką wściekłością, która zaniosła ich głęboko w pozycje wroga, a następnie rozdzieliła na niewielkie grupy. We mgle wrzała walka na noże i szable. Ale Danielis, który poprowadził szarżę, leżał już wtedy z piersią rozerwaną granatem.
Walki trwały jeszcze na wschodzie i południu, w okolicy portu u ruin murów Półwyspu. Jadąc w górę Mackenzie widział, jak kontury tych części miasta zacierał dym, rozwiewany czasem przez wiatr ukazujący gruzy, które kiedyś były domami. Wiatr przynosił odgłosy strzałów. Jednak poza tamtymi rejonami miasto było nietknięte; połyskiwało dachami i bielą ścian w pajęczynie ulic. W niebo mierzyły, niczym maszty, wieże kościołów, Urząd Federalny na Nib Hill oraz Wieża Obserwacyjna na Telegraph Hill. Takimi je zapamiętał z dzieciństwa. Piękna aż do bezczelności Zatoka lśniła w świetle słońca.
Nie miał jednak czasu na podziwianie widoków ani na zastanawianie się, gdzie szukać Laury. Atak na Twin Peaks musi być szybki, bowiem Centrala Esperów z pewnością będzie się bronić.
Aleją wiodącą do tych podwójnych pagórków z przeciwnej strony Speyer prowadził połowę Włóczykijów (Yamaguchi leżał martwy na zrytej plaży). Sam Mackenzie podchodził z tej strony. Konie stukały podkowami po Portoli, między dwoma rzędami domów, ślepych za pozamykanymi okiennicami; działa toczyły się skrzypiąc, buty stukały o chodnik, mokasyny sunęły, broń szczękała, ludzie ciężko oddychali, a oddział czarowników starał się gwizdem odpędzić nieznane demony. Cisza jednak pochłaniała te dźwięki, echa chwytały je i pozwalały im ścichnąć. Mackenzie przypomniał sobie koszmary nocne, w których uciekał korytarzem bez końca. Nawet jeśli nie zaatakują nas, pomyślał niewesoło, będziemy musieli szybko zdobyć to miejsce, nim wysiądą nam nerwy.
W bok od Portoli odchodził bulwar Twin Peaks i stromo skręcał w prawo. Domy się skończyły; jedynie dzikie trawy pokrywały owe niby-święte góry aż do szczytów, gdzie stały budynki, do których wstęp był wzbroniony wszystkim prócz adeptów. Owe dwa niebotyczne, jarzące się blaskiem wieżowce o kształcie fontann zbudowano nocą w ciągu zaledwie kilku tygodni. Coś jakby jęk rozległo się za plecami pułkownika.
— Trębaczu, grajcie sygnał do natarcia. Przyspieszyć kroku!
Jak gwizd dziecka tony sygnału uleciały w niebo i zginęły. Pot szczypał pułkownika w oczy. Jeśli zawiedzie i zginie, nie będzie to miało zbyt wielkiego znaczenia… po tym wszystkim, co się wydarzyło… ale pułk, pułk…
Przez ulicę przebiegł płomień barwy piekła. Uszu nacierających doleciał syk i grzmot. Ulica przed nimi leżała przeryta w pół, stopiona, dymiąca i cuchnąca. Mackenzie zmusił konia do zatrzymania. Tylko ostrzeżenie. Ale gdyby mieli dość adeptów, by nas pokonać, czy zadawaliby sobie trud odstraszania nas?
— Artyleria, ognia!
Armaty polowe ryknęły jednym głosem, nie tylko haubice, ale i samojezdne siedemdziesiątki piątki zabrane ze stanowisk obrony wejścia do Zatoki. Nad głowami przeleciały pociski z gwizdem jakby lokomotywy. Rozbiły się na murach w górze, a huk dotarł w dół na skrzydłach wiatru.
Mackenzie przygotował się na uderzenie Esperów, ale uderzenie nie nadeszło. Czyżby już pierwszą salwą zlikwidowali ostatnie stanowiska obronne? Dymy na szczytach rozwiały się i pułkownik zobaczył, że barwy, które przedtem igrały na murach, były martwe, a w cudownych kształtach ziały głębokie rany ukazujące niezwykle słabą konstrukcję. Wyglądała ona jak szkielet kobiety zamordowanej jego własną ręką.
Szybko, mimo wszystko! Rzucił kilka rozkazów i poprowadził naprzód piechotę i konnicę. Bateria pozostała na poprzednim miejscu, strzelając bez przerwy z histeryczną furią. Sucha, zbrązowiała trawa zaczęła się palić od rozżarzonych do czerwoności odłamków opadających na stok. Poprzez grzyby eksplozji Mackenzie dostrzegł, że budynek się rozpada. Całe arkusze oblicowania pękały i opadały na ziemię. Szkielet zawibrował, otrzymał bezpośrednie trafienie, zaśpiewał łabędzią pieśń metalu, zapadł się i skręcił, po czym runął na ziemię.
A cóż to takiego kryło się pod nim?
Żadnych pojedynczych pomieszczeń, pięter, nic tylko dźwigary, tajemnicze maszyny, tu i tam kula rozjarzona jak miniaturowe słońce. Konstrukcja kryła we wnętrzu coś prawie tak wysokiego, jak ona sama, błyszczącą kolumnę z płetwami, prawie taką jak pocisk rakietowy, ale niezwykle wysoki i jasny.
To ich statek kosmiczny, pomyślał Mackenzie wśród hałasu. Tak, oczywiście, starożytni zaczęli budować statki kosmiczne, podobnie jak my uważaliśmy, że kiedyś i do tego wrócimy. Ale to…!
Łucznicy wznieśli okrzyk plemienny. Podjęli go strzelcy i kawalerzyści, okrzyk szalony, triumfalny, niczym wycie drapieżnej bestii. Na szatana, dołożyliśmy samym gwiazdom! Gdy żołnierze wpadli na grzbiet wzgórza, ostrzał ustał i okrzyki radości zagłuszyły wiatr. W nozdrzach atakujących dym wiercił kwaśno, niczym zapach krwi.
W rumowisku widać było kilku zabitych w błękitnych szatach. Paru, którzy przeżyli, pędziło w kierunku statku. Jeden z łuczników wystrzelił. Strzała odbiła się od silników Lądownika, ale zmusiła Esperów do zatrzymania. Żołnierze wbiegli w ruiny, by ich zatrzymać.
Mackenzie ściągnął wodze. Koło jednej z maszyn leżały zmiażdżone zwłoki… nie człowieka. Jego krew miała barwę głębokiego fioletu. Kiedy ludzie to zobaczą, będzie to koniec Bractwa. Nie odczuwał triumfu. W St. Helena przekonał się, jak dobrzy byli ci, którzy zaufali Esperom.
Nie czas jednak na żale ani rozmyślania o tym, jak ciężka będzie przyszłość, gdy ludzkość uwolni się całkowicie z uwięzi. Budynek na drugim szczycie był wciąż nietknięty. Musi tu umocnić swe pozycje, potem zaś pomóc Philowi, jeśli będzie trzeba. Jednakże zanim dokończył swego zdania, odezwał się minikomunikator:
— Chodź tu do nas, Jimbo. Już po bałaganie. — Gdy Mackenzie jechał samotnie w kierunku stanowiska Speyera, zobaczył, że na maszcie drugiego wieżowca pojawiła się flaga Stanów Pacyficznych.
U wejścia stali nerwowi, przejęci wartownicy. Mackenzie zsiadł z konia i wszedł do budynku. Przedsionek był jedną wielką, iskrzącą się fantazją barw i łuków, wśród których, jakby trolle, poruszali się żołnierze. Ten budynek wyraźnie mieścił mieszkania, biura, magazyny i inne sale o mniej zrozumiałym przeznaczeniu… Oto pokój, którego drzwi wysadzono dynamitem. Płynne, abstrakcyjne freski były teraz nieruchome, porysowane i brudne. Czterej obszarpani żołnierze trzymali pod bronią dwie istoty, które przesłuchiwał Speyer.
Jedna z nich na wpół leżała na czymś, co mogło uchodzić za biurko. Ptasia twarz była ukryta w siedmiopalczastych dłoniach, a szczątkowe skrzydła drżały jakby od szlochu. A więc umieją płakać? — pomyślał zdumiony Mackenzie i nagle zdjęło go pragnienie, by wziąć tę istotę w ramiona i pocieszyć na tyle, na ile potrafił.
Drugi nieziemiec stał w szacie z metalowej plecionki. Wielkie, topazowe oczy patrzyły na Speyera z ponad dwumetrowej wysokości, a głos przemieniał wypowiadane z obcym akcentem angielskie słowa w muzykę.
… gwiazda typu G około pięćdziesięciu lat świetlnych stąd. Ledwie ją widać gołym okiem, choć nie na tej półkuli.
Koścista, nie ogolona twarz majora poruszyła się w przód, jakby chciała sięgnąć czegoś ustami.
— Kiedy spodziewacie się posiłków?
— Statek przyleci dopiero za niespełna sto lat, a przywiezie tylko obsługę. Jesteśmy tu odizolowani przez czas i przestrzeń; niewielu może tu przybywać, aby budować most umysłów poprzez tę otchłań…
— Jasne — Speyer przytaknął prozaicznie. — Granica szybkości światła. Tak myślałem. O ile mówicie prawdę.