125242.fb2 Nie b?dzie rozumu z w?adcami - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Nie b?dzie rozumu z w?adcami - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

— Draśnięcie — odrzekł Mackenzie. Odzyskiwał już siły, choć nie towarzyszyła temu radość ze zwycięstwa, ale raczej świadomość samotności. Rana zaczęła piec. — Nie ma sobie czym głowy zawracać. Popatrz zresztą.

— Tak, od tego się nie umiera. No dobrze, chłopcy, otwórzcie te drzwi. Saperzy ujęli narzędzia i zaatakowali zamek z animuszem częściowo zapewne wywołanym przerażeniem.

— Jak to się stało, że zjawiliście się tak szybko? — spytał Mackenzie.

— Domyślałem się, że będą kłopoty — powiedział Speyer — więc jak usłyszałem strzelaninę, wyskoczyłem przez okno i pognałem do koni. Było to na moment przed atakiem tych osiłków; odjeżdżając widziałem, jak się gromadzą. Nasza kawaleria nadjechała prawie natychmiast, a piechota nie pozostała daleko w tyle. — Napotkano jakiś opór?

— Żadnego, po tym jak wystrzeliliśmy parę razy w powietrze. — Speyer rozejrzał się. — Teraz już panujemy nad sytuacją.

Mackenzie popatrzył na drzwi.

— Hm — odezwał się — teraz już nie żałuję, że wyciągnęliśmy broń tam w gabinecie. Wygląda na to, że adepci faktycznie polegają na zwykłej, dawnej broni, co? A podobno w osadach Esperów nie ma broni; tak twierdzą ich statuty… Świetnie to odgadłeś, Phil. Jak ci się udało?

— Zastanowiło mnie trochę, czemuż to wódz musi wysyłać gońca po ludzi, którzy podobno są telepatami. No, już otwarte!

Zamek ustąpił ze szczękiem. Sierżant otworzył drzwi. Mackenzie i Speyer weszli do wielkiego pomieszczenia bezpośrednio pod kopułą.

Chodzili po nim przez dłuższy czas, bez słowa, pośród przedmiotów wykonanych z metalu i trudniejszych do zidentyfikowania substancji. Nic tu nie było znajome. Mackenzie zatrzymał się w końcu przed helisą wystającą z przezroczystego sześcianu. Wewnątrz niego tworzyła się bezkształtna ciemność, przetykana jakby drobniutkimi gwiazdkami.

— Chodziło mi po głowie, że może Esperzy znaleźli skrytkę z czymś starym, sprzed wojny — rzekł stłumionym głosem. — Jakąś cudowną broń, której nie zdołano użyć. Ale to mi na to nie wygląda. jak myślisz?

— Nie — odparł Speyer. — To mi w ogóle nie wygląda na przedmioty wykonane ludzką ręką.

— Ale czy nie rozumiesz? Zajęli osadę! To stanowi dowód dla świata, że Esperzy nie są niezwyciężeni. A na dodatek w ich ręce dostał się arsenał.

— Nie miej obaw w związku z tym. Żadna nie wyszkolona osoba nie zdoła uruchomić tych przyrządów. Obwody są zablokowane do chwili pojawienia się w okolicy osoby emanującej określone promieniowanie mózgowe, które uzyskuje się w wyniku uwarunkowania. To samo uwarunkowanie sprawia, że tak zwani adepci nie mogą ujawnić nawet części swej wiedzy tym, którzy nie dostąpili wtajemniczenia, niezależnie od wywieranej na nich presji.

— Tak, wiem. Ale nie to miałem na myśli. Przeraża mnie fakt, że owo odkrycie stanie się powszechnie znane. Wszyscy się dowiedzą, że adepci Esperów jednak nie zgłębiają niepojętych tajników psychiki, tylko mają dostęp do zaawansowanych nauk ścisłych. Nie tylko doda to ducha buntownikom, ale co gorsza spowoduje, że wielu, a może większość, członków rozczaruje się do Bractwa.

— Nie od razu. W obecnych warunkach wieści wędrują powoli. A poza tym, Mwyr, nie doceniasz zdolności umysłu ludzkiego do pomijania danych, które stoją w sprzeczności z tym, co człowiek raz przyjął za swoje.

— Ale…

— No to załóżmy najgorsze. Przypuśćmy, że wiara ginie i Bractwo się rozpada.

Byłby to poważny cios dla planu, ale nie śmiertelny. Psychotronika to po prostu maleńki element ziemskiej kultury, który, jak wykryliśmy, jest na tyle potężny, by posłużyć za motywację nowej orientacji ku życiu. Są też inne — na przykład powszechna wiara w czary wśród klas mniej wykształconych. Możemy znowu zacząć na innej podstawie, jeśli będzie trzeba. Konkretna postać tej wiary nie jest ważna. Będzie ona jedynie szkieletem dla właściwej struktury: dla tworzącej wspólnotę, niematerialistycznej grupy społecznej, ku której będzie się zwracać coraz więcej ludzi tylko z braku czegoś innego, kiedy rozpadnie się powstające imperium. Ostatecznie nowa kultura będzie w stanie odrzucić i odrzuci te wszystkie przesądy, które daty jej impuls wstępny.

— Cofnęliśmy się przynajmniej o sto lat.

— To prawda. Będzie znacznie trudniej wprowadzić zasadniczo obcy element teraz, gdy autochtoniczne społeczeństwo wytworzyło własne silne instytucje, niż w przeszłości. Chciałbym jedynie zapewnić cię, że nie jest to niewykonalne. Nie proponuję jednak, by aż tak bardzo wypuścić wszystko spod naszej kontroli. Esperów można uratować.

— Jak?

— Trzeba interweniować bezpośrednio.

— Czy zostało to wyliczone jako nie do uniknięcia?

— Tak. Matryca daje odpowiedzi jednoznaczne. Mnie to się również nie podoba. Jednak działanie bezpośrednie zdarza się częściej, niż mówimy to naszym uczniom w szkołach. Najzgrabniej byłoby oczywiście ustanowić takie warunki wstępne w społeczeństwie, żeby jego ewolucja w pożądanym kierunku następowała automatycznie. Co więcej, pozwoliłoby to nam uwolnić się od przykrego poczucia winy z powodu rozlewu krwi. Niestety, Wielka Nauka nie rozpatruje codziennych szczegółów praktycznych.

W tym przypadku pomożemy pokonać reakcjonistów. Następnie władze podejmą tak ostre kroki przeciwko pokonanym przeciwnikom, że wielu spośród tych, którzy uwierzą w to, co znaleziono w St. Helena, zginie, zanim zdoła przekazać tę wieść dalej. A reszta… tych zdyskredytuje ich porażka. Z pewnością historię tę będzie się jeszcze tu i tam opowiadać szeptem przez wiele pokoleń. Ale co z tego? Ci, którzy wierzą w Drogę, doznają w większości wzmocnienia swej wiary poprzez sam proces zaprzeczania tym paskudnym posądzeniom. Im więcej osób, zarówno zwykłych obywateli, jak i Esperów będzie odrzucało materializm, tym bardziej owa legenda będzie się wydawać fantastyczna. Okaże się oczywiste, że pewni starożytni wymyślili tę historię, by tłumaczyła fakt, którego w swej ignorancji nie potrafili pojąć.

— Rozumiem…

— Nie jesteś tu szczęśliwy, prawda, Mwyr?

— Nie potrafię powiedzieć. Wszystko jest tak zniekształcone…

— Ciesz się, że nie wystano cię na jedną z naprawdę obcych planet.

— Może i byłoby lepiej. Myśli zajęte byłyby wrogim środowiskiem. Zapomniałoby się, jak daleko jest do domu.

— Trzy lata w podróży.

— Mówisz to tak zwyczajnie. Jak gdyby te trzy lata spędzone na pokładzie nie równały się pięćdziesięciu w czasie kosmicznym. Jak gdyby można się było spodziewać statku z nową zmianą personelu codziennie, a nie raz na sto lat. L… jak gdyby region zbadany przez nasze statki stanowił jakąś poważniejszą część tej galaktyki!

— Ów region powiększy się z czasem, by w końcu ogarnąć całą galaktykę.

— Tak, tak, tak. Wiem. Jak ci się wydaje, dlaczego postanowiłem zostać psychodynamikiem? Dlaczego tu jestem i uczę się wtrącać w przyszłość świata, do którego nie należę? „Tworzyć unię istot rozumnych, w której każda rasa członkowska będzie krokiem w kierunku opanowania wszechświata przez życie”. Szczytne hasło! W praktyce jednak wydaje się, że tylko kilka wybranych ras będzie się cieszyć tą swobodą owego wszechświata.

— Wcale nie, Mwyr. Zastanów się nad tymi, do których spraw wtrącamy się, jak mówisz. Zwróć uwagę, do jakich celów wykorzystali energię jądrową, gdy ją mieli. Przy obecnym tempie rozwoju odzyskają ją za jedno czy dwa stulecia. Wkrótce potem zaczną budować statki kosmiczne. Nawet biorąc pod uwagę, że zwłoka łagodzi skutki kontaktu międzygwiezdnego, owe skutki kumulują się. Chciałbyś więc, aby taka drapieżna banda rozprzestrzeniła się po galaktyce?

Nie, lepiej będzie, jeśli najpierw staną się cywilizowani od środka; potem zobaczymy, czy można im ufać. Jeśli nie, to przynajmniej będą szczęśliwi na swej własnej planecie, wedle stylu życia opracowanego dla nich przez Wielką Naukę. Pamiętaj, że od niepamiętnych czasów dążą do powszechnego pokoju, ale nie uda im się go osiągnąć samodzielnie. Nie uważam siebie za kogoś wyjątkowo dobrego, Mwyr, ale dzieło, którego dokonujemy, sprawia, że nie czuję się w kosmosie całkowicie bezużyteczny.

Tego roku awansowano szybko, bowiem straty były wysokie. Kapitan Thomas Danielis doczekał się stopnia majora za wybitne zasługi w zdławieniu buntu mieszkańców miasta Los Angeles. Wkrótce potem doszło do bitwy pod Maricopą, podczas której lojaliści ponieśli krwawą klęskę próbując przełamać żelazny uścisk buntowników z Sierry obejmujący dolinę San Joaquin; po tym wszystkim Danielis został podpułkownikiem. Armii nakazano marsz na północ, więc poruszała się ostrożnie pod nadmorskimi łańcuchami wzgórz, na wpół oczekując ataku ze wschodu. Jednak wyglądało na to, że zwolennicy Brodsky'ego umacniają się na ostatnio zdobytych terenach. Kłopot sprawiali jedynie partyzanci i opór dowodzonych przez szefów stacji. Po jednym szczególnie przykrym starciu wojsko lojalistów zatrzymało się w pobliżu Pinnacles na krótki odpoczynek.

Danielis szedł przez obozowisko, w którym namioty stały w ciasnych szeregach między działami, zaś ludzie rozłożyli się dookoła drzemiąc, rozmawiając, grając, gapiąc się w czyste, błękitne niebo. Powietrze było gorące, przesiąknięte dymem ogniska, zapachem koni, mułów, gnoju, potu, oliwy do natłuszczania butów; pokrywająca wzgórza zieleń, falująca ze wszystkich stron obozu, zaczęła już przechodzić w letnią brązowość. Danielis nie miał nic do roboty do czasu konferencji zwołanej przez generała, ale niepokój nie dawał mu spocząć. Zostałem już ojcem, pomyślał, a nie widziałem jeszcze mego dziecka.

Nie można jednak powiedzieć, żebym nie miał szczęścia, upomniał siebie samego. Zachowałem życie i zdrowie. Przypomniał sobie, jak Jacobsen umierał w jego ramionach pod Maricopą. Nikt by nie pomyślał, że ciało człowieka pomieści w sobie tyle krwi. Choć może przestaje się być człowiekiem, gdy ból jest tak wielki, że nie można nic zrobić, tylko wrzeszczeć, póki nie nadejdzie ostateczna ciemność.

A mnie się wydawało, że wojna jest wspaniała. Głód, pragnienie, wyczerpanie, strach, okaleczenia, śmierć i cały czas ta monotonia, nuda zmieniająca cię w wołu… Przeszedłem i przez to. Po wojnie zajmę się interesami. Integracja gospodarcza, gdy rozpadnie się system szefostw; o, tak, będzie wiele dróg, którymi człowiek pójdzie naprzód, ale uczciwie, bez broni w ręku — Danielis złapał się na tym, że powtarza myśli, które chodziły mu po głowie już wiele miesięcy temu. Ale o czym jeszcze mógł myśleć, do cholery?

Nie opodal stał wielki namiot, w którym przesłuchiwano jeńców. Dwóch szeregowych wprowadzało właśnie do środka jakiegoś mężczyznę. Człowiek ten miał jasne włosy, był silnie zbudowany i ponury. Na rękawie miał naszywki sierżanta, ale poza nimi za cały mundur służyła mu jedynie odznaka Strażnika Echevarry'ego, szefa w tej części nadmorskich wzgórz. W czasach pokojowych człowiek ten był drwalem, Danielis odgadł to z jego wyglądu; kiedy zaś interesy Echevarry'ego były zagrożone, drwal stawał się żołnierzem w prywatnej armii szefa. Został schwytany podczas wczorajszego starcia.

Powodowany impulsem Danielis podążył za eskortą. Wszedł do namiotu właśnie w chwili, gdy kapitan Lambert, pucołowaty oficer siedzący za przenośnym biurkiem, skończył pytania wstępne i zamrugał oczyma z powodu chwilowej ciemności.

— Ach, to pan. — Lambert zaczął wstawać. — Słucham pana? — Spocznij — rzekł Danielis. — Chciałem tylko posłuchać.

— No, to załatwimy panu niezłe widowisko. — Lambert ponownie się usadowił i spojrzał na jeńca, który stał między konwojentami, z opuszczonymi ramionami i na rozstawionych szeroko nogach.

— A teraz, sierżancie, powie nam pan kilka rzeczy.

— Nie muszę niczego mówić, poza nazwiskiem, stopniem i miastem, z którego pochodzę — burknął mężczyzna. — To już zostało zapisane.

— Mmmm… nie jestem taki pewien, czy pan nie musi. Nie jest pan żołnierzem obcej narodowości, ale buntownikiem przeciwko rządowi własnego kraju.

— Nieprawda! Jestem żołnierzem Echevarry'ego. — No to co?

— To, że dla mnie sędzią jest ten, kogo wskaże Echevarry. A on mówi: Brodsky. Czyli że to pan jest buntownikiem.