125247.fb2
— Jak ci mogło przyjść do głowy coś równie idiotycznego?
— Nie zalewaj, bracie. Ta góra, w którą o mało cośmy nie wyrżnęli, to Mount Everest.
Coburn czuł się chory, wstrząśnięty i wściekły; stwierdził, że ma w nosie broń tamtego.
— Wbij sobie do tego swojego pustego łba, że gdybym to ja wynalazł technikę poślizgów przestrzennych, która by mi umożliwiła dokonanie takiego manewru, byłbym dziś milionerem, a nie… — głos zamarł mu pod wpływem nagłej niesamowitej myśli. Potworny kolos skalny, który zobaczył na przednim ekranie, rzeczywiście wyglądał jak Mount Everest. Podniósł się i spojrzał na ekran, ale ani na tym, ani na żadnym innym nie było nic widać na skutek zderzenia. Przyszła mu do głowy pewna myśl: — Powiem ci więcej, mój panie — rzekł. — Myśmy nie prawie wyrżnęli w te górę; myśmy się dokładnie władowali w jej zbocze! Powinniśmy byli wyparować.
Eckert zaczerpnął tchu i groźnie łypnął okiem na Coburna.
— Tak się akurat złożyło, że wiem, że na Tonerze II nie ma żadnych gór, więc…
Rozległ się dzwonek alarmowy sygnalizujący przedostawanie się do kabiny statku niebezpiecznych substancji radioaktywnych z podziurawionych pojemników.
— Później do tego wrócimy — rzekł Coburn. — Na razie musimy się stąd wynosić.
Otworzył wyjście awaryjne odsłaniając widok na strome białe zbocze i zeskoczył w zaspę śnieżną. Eckert w sekundę później idąc w jego ślady, mało mu nie wylqdnval na głowie. Usiedli wdycha-jąc chłodne, żywiczne powietrze i rozglądając się dokoła. Statek spoczywał na końcu długiej, płytkiej koleiny, wśród śnieżnych moren, które usypał po drodze, w otoczeniu surowych skalnych szańców wznoszących się ku ołowianemu niebu. I znów Coburn pomyślał o Evereście, prawie tak dziwnym jak fakt, że żył.
— To jest ciepłe! — wykrzyknął Eckert podnosząc garść białych płatków. — To nie jest zwykły śnieg.
Coburn przyjrzał się z bliska tej dziwnej substancji i stwierdził, że ulotne drobiny przypominają raczej strzępki gumy piankowej. Intensywnie żywiczny zapach, jakim przesycona była atmosfera Tonera II, wypełniał mu nozdrza przyprawiając o zawrót głowy.
— Oddalmy się od statku — powiedział niepewnie — może być jakiś wybuch.
Odchodząc od nieznacznie uszkodzonego pojazdu instynktownie kierowali się w dół zbocza. Widok przysłaniały im gnane wiatrem pasma śniegu i mgły, ale od czasu ao czasu ukazywała się przed nimi położona dale»to w dole jak gdyby szarozielona równina.
— To chyba rzeczywiście nie może być Ziemia — zgodził się Eckert. — Ale coś się tu dzieje dziwnego.
W ciągu godziny tylko nieznacznie zbliżyli się do podnóża góry, ponieważ biała substancja, w której brnęli, chociaż pod wieloma względami nie przypominała ziemskiego śniegu, to jednak była równie śliska i miała tendencję do zbijania się w szkliste grudki na butach. Coburn zapadł w pełne przygnębienia milczenie przerywane tylko od czasu do czasu przez westchnienia'! jęki, kiedy tracił równowagę i padał. Myślał właśnie tęsknie o pozostałej na Ziemi Eryce, oddalonej od niego o setki lat świetlnych, i zastanawiał się, czy kiedykolwiek wiadomość o jego tajemniczym zniknięciu dotrw do niej, kiedy nagle pochwycił uchem daleki okrzyk. Wiatr uniós? gdzieś słaby strzęp dźwięku, ale 7 miny Eckerta wynikało jasno, że i on musiał go słyszeć.
— O, tam — powiedział wskazując na lewo. — Tam kto i musi być.
Zmienili kierunek idąc teraz w poprzek zbocza i po upływie kilku minut Coburn dostrzegł obszar ćytrynowozielonej jasności rozświetlającej mgły przed nimi. Źródło światła było niewątpliwie sztuczne. W pierwszym odruchu Coburn chciał podbiec w tamtą stronę, ale Eckert powstrzymał go wyciągniętą spluwą.
— Nie tak szybko, bracie — powiedział. — Nie mam najmniejszego zamiaru nadstawiać głowy pod stryczek.
Doszli do niskiego pagórka, za którym jasność była bardzo intensywna. Z inicjatywy Eckerta podpełzli na czworakach do szczytu i ostrożnie wyjrzeli na drugą stronę. W odległość zaledwie stu kroków tkwiły pionowo w śniegu dwa czarne pale oddalono od siebie o jakieś cztery stopy. U podstawy każdego z nich znajdowało się kłębowisko kabli i metalowych skrzynek, zaś prostokątne pole pomiędzy słupami wyglądało jak arkusz migotliwej, trzeszczącej światłości, która zasłaniała obszar wzgórza tuż za nimi. Śnieg dokoła był ubity, poznaczony śladami stóp. Z jakiegoś powodu przypominało to Coburnowi portal, pozostawione otworem drzwi.
Najbliższe kilka sekund utwierdziło go w tym odczuciu: ze świetlistego prostokąta wyszły nagle dwa brunatne, kudłate goryle i zaczęły dreptać dokoła otrząsając z futra kryształki lodu. Zz nimi sypało śniegiem w gwałtownych porywach, chociaż — jak zauważył Coburn — na Tonerze II było stosunkowo spokojnie i ne padało. Tknęło go nieprzyjemne przeczucie co do prawdziwej natury portalu.
— Co za paskudne zwierzaki! — Eckert mówił szeptem. — Czy masz choćby zielone pojęcie, co to może być?
— Na mapie Marynarki Handlowej ich nie ma, ale przecież Federacja Ziemska to tylko drobna część Komuny Galaktycznej, która składa się z tysięcy nie znanych nam kultur.
— Im mniej wiemy o takich jak te tutaj bydlakach, tym lepiej — odparł Eckert prezentując szowinizm, który przy jego niechęci do wszelkich ludzkich norm nie zdziwił Coburna specjalnie. — Ale ich jest więcej. Czy to urządzenie może być przenośnikiem materii?
Zjawiły się jeszcze cztery kudłate goryle; dwa z nich dźwigały trójnogi, które mgliście przypominały teodolity, jakimi posługują się geodeci. Jeden z goryli zaczął porykiwać głosem o tak dziwnej modulacji, że dopiero po kilku sekundach Coburn zorientował się, że mówi w języku galaktycznym, zwanym galingua.
— …od szefa Obsługi Technicznej — mówił goryl. — Donosi, że niecałe dwie godziny temu niewielki statek typu, ziemskiego wylądował nieplanowo na planecie. Pola pochłaniające uniemożliwiły mu zobaczenie góry na ekranach radarowych, więc uderzyli w zbocze północne w sam środek Wielkiego Kuluaru, zniszczyli część nowego systemu ogrzewczo-chłodniczego i wynurzyli się po stronie południowej dokładnie nad Lodowcem Khumbu.
Drugi goryl podskakiwał w podnieceniu.
— Przeszli na wylot! To znaczy, że mogą być gdzieś tu w pobliżu.
— Dlatego zostały wezwane z Ziemi wszystkie ekipy miernicze, żeby pomogły w poszukiwaniach. Wszelkie prace budowlane są zawieszone, dopóki nie będziemy mieli pewności, że załoga nie żyje.
— Czy musimy ich zabić?
— Jeśli zajdzie taka potrzeba. A potem trzeba znaleźć pojazd i wystrzelić go poza obręb systemu Tonera, zanim jego sygnały sprowadzą statek ratowniczy.
Podskakujący goryl uspokoił się nieco.
— Jeden prymitywny statek, a tyle z nim kłopotu.
— Trudno. Wyobrażasz sobie, co by z nami zrobił Komitet, gdyby przeciekły wieści na temat Everestu II? Dwa wieki pracy poszłyby na marne!
Eckert złapał Coburna za ramię.
— Słyszałeś, co on powiedział? On mówił o sprowadzeniu z Ziemi ekip mierniczych — i te bydlaki wyłażą z tego zielonego światła ze sprzętem geodezyjnym! Mówię ci, że to jest przenośnik materii i że wystarczy tylko przez niego przejść, żeby się znaleźć na Ziemi.
— A ja myślałem, że ty chcesz się właśnie gdzieś ukryć, tak żeby się nie rzucać w oczy — zauważył Coburn beznamiętnie, zajęty innymi niepokojącymi sprawami.
— Gdybym się dostał na Ziemię natychmiast, nie zostawiając po sobie żadnego śladu, byłoby to najlepsze schronienie z możliwych. Kto mnie będzie tam szukał?
Coburn ze zniecierpliwieniem odsunął rękę Eckerta.
— Co mnie to obchodzi? Posłuchaj, odkryłem, dlaczego nie zginęliśmy mimo czołowego zderzenia ze zboczem tej góry, dlaczego powietrze ma tutaj taki żywiczny zapach i dlaczego ten śnieg nie przypomina prawdziwego śniegu.
— Człowieku, co ci przychodzi do głowy? — W głosie Eckerta zabrzmiała nuta beztroskiego pobłażania; nie spuszczał przy tymppo-żądliwego wzroku ze świetlistego zielonego prostokąta.
— Nie rozumiesz? Te stwory budują z włókna szklanego replikę Mount Everestu!
— Pieprzysz! — skomentował dobrotluwie Eckert nie odwracając nawet głowy. Leżał nieruchomo i" obserwował grupę odmieńców, którzy oddalili się wyraźnie z jakimś celem. Skierowali się nieznacznie w lewo od osłaniającego Coburna i Eckerta wzgórza, ale żaden z nich nie zauważył mężczyzn. Gdy tylko zniknęli w tumanach śniegu, Eckert obrócił się do Coburna z wycelowanym pistoletem.
— Tu się nasze drogi rozchodzą — powiedział. — Ja daję nura w to zielone światło.
— Ja też mam zamiar przejść.
— Nie wątpię, ale jesteś jedynym facetem, który mógłby mnie sypnąć. Bardzo mi przykro. — I wziął go na muszkę.
— Nasi włochaci przyjaciele usłyszą, jak.do mnie strzelisz. Mogą być tu wszędzie dokoła nas. Mogą cię ścigać. Eckert zastanowił się.
— Masz rację. Lepiej będzie, jeśli po przejściu zniszczę te czarne skrzynki obok pali i w ten sposób zatrzasnę za sobą drzwi. To cię tymczasem zatrzyma. — Z tymi słowy władował Coburnowi lufę pistoletu w splot słoneczny z siłą ciosu karate. Coburn stracił dech i — chociaż nie stracił przytomności — jego porażone płuca odmówiły posłuszeństwa. Był pewien, że umiera, z gardła wydobywały mu się mlaszczące, lepkie dźwięki. Eckert wstał i pochyliwszy nisko rudą, szczeciniastą głowę pobiegł ku portalowi.
Był już prawie u celu, kiedy wyłonił się kolejny goryl. Eckert strzelił mu w brzuch. Goryl siadł z głośnym klapnięciem, złapał się za żołądek i łagodnie padł do tyłu. Od strony, w której zniknęła cała grupa, dały się słyszeć przypominające dźwięk trąbki pokrzykiwania. Eckert rozejrzał się dokoła, wskoczył w zielony prostokąt i zniknął.
Cuburn nabrał przeswiadczenia, że od tej chwili pobyt na Tonerze II stał się dla niego jeszcze mniej wskazany niż poprzednio. Uczucie to było tak silne, że przezwyciężył paraliż i z zamiarem dotarcia do portalu dźwignął się na kolana, ale usłyszał głosy powracających goryli i zorientował się, że nie zdąży uciec. Na widok zamazanych sylwetek biegnących humanoidów, które wyłaniały się właśnie z mgły, rzucił się z powrotem na ziemię. Czterej z nich były to znane mu już goryle, a dwaj, bezwłosi i znacznie chudsi, mieli zielonkawą skórę częściowo pokrytą żółtą łuską. Ich łyse głowy lśniły jak starannie wypolerowane jabłka. Otoczyli kołem rozciągniętego na ziemi nieruchomego goryla; przez chwilę rozmawiali cicho, a następnie zaczęli się rozglądać groźnie nasrożeni. Coburn natychmiast pomyślał o śladach stóp Eckerta wiodących prosto od portalu do zbawczego wzgórza i rzeczywiście w chwilę później przybysze zauważyli Io samo. Rozsypali się w półkole i zaczęli się zbliżać. Coburn usiłował wtopić się niemal w nieustępliwy grunt, kiedy nagle stało się coś nieoczekiwanego.