125253.fb2
„Niezwyciężony” osiadł na starannie wybranym miejscu, bez mała sześć kilometrów na północ od zewnętrznej granicy tak zwanego „miasta”. Było je wcale nieźle widać ze sterowni. Wrażenie, że są to konstrukcje wzniesione sztucznie, było nawet większe niż przy oglądaniu zdjęć satelitarnego fotoobserwatora. Kanciaste, przeważnie szersze u podstawy niż u szczytu, niejednakowej wysokości, ciągnęły się na przestrzeni wielu kilometrów, czarniawe, miejscami lśniące metalicznie, ale nawet najsilniejsza luneta nie pozwalała rozróżnić szczegółów; wydawało się, że większość owych budowli jest dziurawa jak rzeszoto.
Tym razem metaliczne podźwiękiwanie stygnących dysz jeszcze nie ustało, kiedy statek wysunął ze swego wnętrza pochylnię i rusztowanie dźwigu, otoczył się kręgiem energobotów, ale na tym nie poprzestał. W jednym miejscu, leżącym na wprost „miasta” (stojąc na poziomie gruntu, nie można było go dostrzec spoza niskich wzgórz), skoncentrowała się wewnątrz osłony energetycznej grupa pięciu pojazdów terenowych, do której dołączył dwa razy przeszło większy od nich, podobny do apokaliptycznego żuka o sinawych pokrywach, ruchomy miotacz antymaterii.
Dowódcą grupy operacyjnej był Rohan. Stał wyprostowany w pierwszym z pojazdów terenowych, w jego otwartej wieżyczce, czekając, kiedy na rozkaz wydany z pokładu „Niezwyciężonego” otwarte zostanie przejście przez pole siłowe. Dwa inforoboty na dwu najbliższych wzgórzach wystrzeliły szereg niegasnących, zielonych flar, znakując drogę, i uformowana w podwójnym szyku mała kolumna z pojazdem Rohana na czele ruszyła przed siebie.
Maszyny grały basami silników, fontanny piasku biły spod balonowych kół olbrzymów, przodem, o dwieście metrów przed czołową terenówką, sunął, unosząc się nad powierzchnią gruntu, robot zwiadowczy, podobny do przypłaszczonego talerza z szybko drgającymi czułkami, a strumienie powietrza, które wyrzucał spod siebie, burzyły czuby wydm, że wyglądało, jakby, mijając je, wzniecał w nich niewidzialny ogień. Podniesiona pochodem kurzawa długo nie opadała w dość spokojnym powietrzu i po przejściu kolumny znaczyła jej ślad czerwonawą, kłębiastą smugą. Cienie rzucane przez maszyny były coraz dłuższe; szło ku zachodowi. Kolumna ominęła leżący na jej drodze, prawie całkowicie zasypany krater i po dwudziestu minutach dotarła do skraju ruin. Tutaj szyk pochodu załamał się. Trzy bezludne pojazdy wyszły na zewnątrz i zaświeciły ostro-błękitne światła na znak, że utworzyły lokalne pole siłowe. Dwie maszyny z ludźmi toczyły się wewnątrz ruchomej osłony. Pięćdziesiąt metrów za nimi posuwał się, krocząc na swoich piętrowych, ugiętych nogach, olbrzymi miotacz antymaterii. W pewnej chwili, po przekroczeniu zasypanego kłębowiska jakby poszarpanych lin metalowych czy drutów, trzeba się było zatrzymać, bo jedna kończyna miotacza poprzez piasek zapadła się w głąb niewidzialnej szczeliny. Dwa arktany zeskoczyły z pojazdu dowódcy i wyswobodziły uwięzłego kolosa. Wtedy kolumna ruszyła dalej.
To, co nazwali miastem, w rzeczywistości ani trochę nie było podobne do ziemskich osiedli. Zatopione na niewiadomą głębokość w ruchomych wydmach, stały ciemne masywy o najeżonych, niby szczotkowatych powierzchniach, niepodobne do niczego, co znały ludzkie oczy. Ich nie dające się nazwać kształty sięgały kilku pięter. Nie miały okien, drzwi, nawet ścian, jedne wyglądały jak pofałdowane i przenikające się w ogromnej ilości kierunków, bardzo gęsto posplatane sieci, ze zgrubieniami w miejscach złączeń, inne przypominały skomplikowane arabeski przestrzenne, jakie utworzyłyby przenikające się wzajemnie pszczele plastry lub rzeszota o trójkątnych i pięciokątnych otworach. W każdym większym elemencie i w każdej widomej płaszczyźnie można było wykryć jakiś rodzaj regularności, nie tak jednorodnej jak w krysztale, ale niewątpliwej, powtarzającej się określonym rytmem, chociaż przerywały go w wielu miejscach ślady zniszczeń. Niektóre konstrukcje utworzone z poodrąbywanych jakby w graniaste kształty, zrośniętych gęsto gałęzi (ale te gałęzie nie miały dowolnego biegu, właściwego drzewom czy krzakom; albo stanowiły część łuku, albo dwie skręcone w przeciwnym kierunku spirale), sterczały z piachu pionowo, spotykali jednak i pochylone, niczym ramię zwodzonego mostu. Wiatry, wiejące najczęściej z północy, nagromadziły na wszystkich poziomych płaszczyznach i co łagodniejszych zwisach lotny piach, tak że z oddali niejedna z owych ruin przypominała krępą piramidę, ściętą u szczytu. Z bliska jednak jej pozornie gładka płaszczyzna ukazywała, czym jest: systemem krzaczastych, ostrokończystych prętów, listew, tak gdzieniegdzie splecionych, że utrzymywały w swym gąszczu nawet piasek. Rohanowi wydało się, że to jakieś sześcienne i piramidowate resztki skał, porosłych zmartwiałą i zeschłą roślinnością. Ale i to wrażenie rozsypywało się w odległości kilku kroków: wtedy bowiem regularność, obca żywym formom, ujawniała swą obecność poprzez chaos zniszczenia. Ruiny nie były właściwie lite, bo można było zajrzeć do nich przez szpary metalowej gęstwiny, nie były puste, gdyż wypełniała je ona na wskroś. Zewsząd wiało martwotą opuszczenia. Rohan pomyślał o miotaczu, ale bezsensowne było nawet użycie siły, skoro brakło wnętrz, do których pozwoliłaby wtargnąć. Wicher przepędzał między wysokimi bastionami tumany gryzącej kurzawy. Regularne mozaiki czerniejących otworów wypełniał piasek, wciąż osypujący się ciurkiem, który tworzył u ich osady strome stożki niby miniaturowych lawin. Nieustający, sypki szelest towarzyszył im w całej wędrówce. Młynkujące anteny, lufy wahadłowe chodzących geigerów, mikrofony ultradźwiękowe i czujniki promieniste milczały. Słychać było tylko poskrzypywanie piasku pod kołami, urywane wycie rozpędzających się silników, kiedy zmieniali szyk, skręcając, kolumna na przemian znikała w głębokim, chłodnym cieniu, rzucanym przez mijane kolosy, to znów wynurzała się na oświetlony szkarłatnie piach.
Dotarli wreszcie do tektonicznego pęknięcia. Była to szczelina, szeroka na sto metrów, tworząca czeluść pozbawioną pozornie dna, a na pewno niezmiernie głęboką, bo nie wypełniły jej całe wodospady piachu, zmiatane bezustannie z brzegów uderzeniami wiatru. Zatrzymali się i Rohan wysłał na drugą stronę latającego robota zwiadowcę. Obserwował na ekranie to, co ów dostrzegał swymi telewizyjnymi obiektywami, ale obraz był taki sam, jaki już znali. Zwiadowca został po godzinie wezwany z powrotem, a gdy dołączył do grupy, Rohan, naradziwszy się z Ballminem i fizykiem Gralewem, którzy siedzieli w jego maszynie, zdecydował się na dokładniejsze oględziny kilku ruin.
Najpierw spróbowali zbadać sondami ultradźwiękowymi, jak gruba warstwa piasku zalega „ulice” martwego „miasta”. Było to dosyć żmudne. Wyniki kolejnych sondowań nie zgadzały się ze sobą, prawdopodobnie dlatego, że skała podstawowa uległa wewnętrznej dekrystalizacji podczas wstrząsu, który wywołał jej wielkie pęknięcie. Od siedmiu do dwunastu metrów pokrywy piaszczystej zdawało się wypełniać to ogromne, nieckowate zagłębienie terenu. Skierowali się na wschód, ku oceanowi i przemierzywszy jedenaście kilometrów krętej drogi, między czarniawymi ruinami, które stawały się coraz niższe, coraz nikłej wynurzały się z piasków, aż znikły, dotarli do nagich skał. Stanęli tu nad obrywem tak wysokim, że szum fal rozbijających się o jego spód dochodził do nich jako ledwo słyszalny głos. Pas nagiej skały, oczyszczonej z piasku, nadnaturalnie gładkiej, znaczył linię obrywu, wznosząc się ku północy szeregiem szczytów górskich, które zastygłymi skokami leciały w oceaniczne lustro.
Za sobą zostawili „miasto” — widoczne teraz pod postacią czarnej linii o regularnym konturze, zatopionej w rudawej mgle. Rohan połączył się z „Niezwyciężonym”, przekazał astrogatorowi uzyskane informacje, równe właściwie zeru, i cała kolumna, w dalszym ciągu zachowując wszystkie środki ostrożności, wróciła w głąb ruin.
Po drodze wydarzył się niewielki wypadek. Skrajny lewy energobot, prawdopodobnie na skutek drobnej omyłki kursowej, nadmiernie rozszerzył zasięg siłowego pola, tak że musnęło skraj pochylonej ku nim, ostrokończystej, plastrowatej budowli. Połączony ze wskaźnikami poboru mocy pola miotacz antymaterii, który ktoś nastawił na rażenie automatyczne w wypadku ataku, zinterpretował skok pobieranej mocy jako widomą oznakę, że ktoś usiłuje przebić siłowe pole, i strzelił w bezwinną ruinę. Cała górna sekcja pogiętej „budowli”, wielkości ziemskiego drapacza chmur, utraciła swą brudnoczarną barwę, rozżarzyła się i zalśniła oślepiająco, aby w następnym ułamku sekundy rozpaść się w ulewę wrzącego metalu. Ani jeden okruch nie spadł na jadących, bo rozpłomienione szczątki ześliznęły się po powierzchni niewidzialnej kopuły, jaką tworzyła siłowa osłona. Nim dosięgły gruntu, wyparowały od termicznego udaru. Nastąpił jednak, wywołany anihilacją, skok promieniowania, geigery włączyły automatyczny alarm i Rohan, klnąc i obiecując kości połamać temu, kto tak zaprogramował aparaturę, dobrą chwilę stracił na odwoływaniu alarmu i odpowiedzi „Niezwyciężonemu”, który dostrzegł błysk i natychmiast pytał o jego przyczynę.
— Na razie wiemy tylko tyle, że jest to metal. Prawdopodobnie stal z domieszką wolframu i niklu — powiedział Ballmin, który nie przejmując się powstałym rozgardiaszem, skorzystał z okazji i dokonał spektroskopowej analizy płomieni, które ogarnęły ruiny.
— Czy może pan ocenić wiek? — spytał Rohan, wycierając miałki piasek, który osiadł mu na rękach i twarzy. Pozostawili za sobą zwiniętą od żaru ocalałą część ruiny; wisiała teraz nad przebytą przez nich drogą na kształt połamanego skrzydła.
— Nie. Mogę powiedzieć, że to jest diabelnie stare. Diabelnie stare — powtórzył.
— Musimy to zbadać bliżej… I nie będę pytał starego o pozwolenie — dodał Rohan z nagłą determinacją.
Zatrzymali się przy skomplikowanym obiekcie, utworzonym z kilku schodzących się centralnie ramion. Otwarła się, wyznaczona dwiema flarami, furtka w polu siłowym. Z bliska przeważało wrażenie chaosu. Fronton budowli utworzony był z trójkątnych płyt, pokrytych drucianymi „szczotkami”, od wnętrza owe płyty podtrzymywały systemy prętów, grubych jak gałęzie; u powierzchni przedstawiały jaki taki porządek, ale w głębi, gdzie starali się zajrzeć, świecąc silnymi reflektorami, las prętów rozdrzewiał się, rozchodził z grubych węzłów, znowu się skupiał, a wszystko razem podobne było do gigantycznej drucianki, z milionowym mrowiem skłębionych kabli. Szukali w nich śladów prądu elektrycznego, polaryzacji, resztkowego magnetyzmu, wreszcie radioaktywności — bez jakiegokolwiek rezultatu.
Zielone flary, oznaczające wejście w głąb pola, mrugały niespokojnie. Świszczał wiatr, masy powietrza wdmuchiwane w stalowy gąszcz wydawały niesamowite pienia.
— Co może znaczyć ta cholerna dżungla?!
Rohan wycierał twarz z przylepiającego się do spoconej skóry piasku. Obaj z Ballminem stali na otoczonym niską balustradą grzbiecie latającego zwiadowcy, który wisiał wraz z nimi kilkanaście metrów ponad „ulicą”, a raczej pokrytym wydmami trójkątnym placem wśród dwu schodzących się ruin. Daleko w dole stały ich maszyny i mali jak figurki z pudełka zabawek ludzie patrzący na nich z zadartymi głowami.
Zwiadowca szybował. Znajdowali się teraz nad powierzchnią pełną kończastych ostrzy czarniawego metalu, nierówną, poszarpaną, miejscami osłoniętą owymi trójkątnymi płytami, które nie leżały jednak w jednej płaszczyźnie; odchylone w górę lub na boki, pozwalały zajrzeć do pełnego ciemności wnętrza. Gęstwa poplątanych przegród, prętów, plastrowatych zaklęsłości była taka, że nie mogło jej przeniknąć światło słońca, a i promienie reflektorów grzęzły w niej bezsilnie.
— Jak pan myśli, Ballmin, co to może znaczyć? — powtórzył Rohan. Był zły. Wycierane nieustannie czoło sczerwieniało mu, bolała go skóra, piekły oczy, za kilka minut musiał nadać następny meldunek „Niezwyciężonemu”, a nie umiał nawet znaleźć słów, by określić to, przed czym się znajdował.
— Nie jestem jasnowidzem — odparł uczony. — Nie jestem nawet archeologiem. Myślę zresztą, że archeolog też by nic panu nie powiedział. Wydaje mi się… — Urwał.
— Niechże pan mówi!
— Nie wygląda mi to na konstrukcję mieszkalną. Na ruiny mieszkań jakichkolwiek istot, rozumie pan? Jeśli można to w ogóle z czymś porównać, to chyba z maszyną.
— Z maszyną, co? Ale jaką? Informacjozbiorczą? Może to był rodzaj elektronowego mózgu… ?
— Chyba pan w to sam nie wierzy… — odparł flegmatyczny planetolog.
Robot przesunął się w bok, wciąż dotykając niemal prętów, które sterczały bezładnie pomiędzy powyginanymi płytami.
— Nie. Tu nie było żadnych obwodów elektrycznych. Gdzież ma pan jakieś przegrody, izolatory, ekranowania?
— Może były palne. Mógł je zniszczyć ogień. To przecież w końcu ruina — odparł bez przekonania Rohan.
— Może — zgodził się niespodziewanie Ballmin.
— Więc co mam powiedzieć astrogatorowi?
— Najlepiej niech mu pan bezpośrednio przekaże ten cały kram telewizją.
— To nie było miasto… — powiedział nagle Rohan, jakby podsumował w myśli wszystko, co widział.
— Prawdopodobnie nie — przytaknął planetolog. — W każdym razie nie takie, jakie możemy sobie wyobrazić. Nie mieszkały tu ani istoty człekokształtne, ani nawet trochę do nich podobne. A formy oceaniczne są wcale zbliżone do ziemskich. Więc i na lądzie logiczna byłaby ich obecność.
— Tak. Wciąż o tym myślę. Nikt z biologów nie chce o tym mówić. Co pan sądzi?
— Nie chcą o tym mówić, bo to zakrawa na rzecz nieprawdopodobną: wygląda tak, jakby coś nie dopuściło życia na ląd… Jakby uniemożliwiało mu wynurzenie się z wody…
— Taka przyczyna mogła kiedyś raz jeden zadziałać, na przykład w postaci bardzo bliskiego wybuchu Supernowej. Przecież pan wie, że dzeta Liry była Nową przed kilku milionami lat. Może twarde promieniowanie wygubiło życie na kontynentach, a w głębi oceanów mogły organizmy ocaleć…
— Gdyby promieniowanie było takie, jak pan mówi, to do dzisiaj dałoby się wykryć ślady. Tymczasem aktywność gruntowa jest, jak na tę okolicę Galaktyki, wyjątkowo niska. A poza tym przez te miliony lat ewolucja posunęłaby się znowu naprzód; oczywiście nie byłoby żadnych kręgowców, ale prymitywne formy przybrzeżne. Zauważył pan, że brzeg jest zupełnie martwy?
— Zauważyłem. Czy to naprawdę ma takie znaczenie?
— Decydujące. Życie powstaje z reguły najpierw w przybrzeżnej niszy, potem dopiero schodzi w głąb oceanu. Tu nie mogło być inaczej. Coś je zepchnęło. I myślę, że nie daje wstępu na ląd, do dzisiaj.
— Dlaczego?
— Dlatego, bo ryby boją się sond. Na planetach, które znam, żadne zwierzęta nie bały się aparatów. Nigdy nie boją się tego, czego nie widziały.
— Chce pan powiedzieć, że widziały już sondy?
— Nie wiem, co widziały. Ale na co im magnetyczny zmysł?
— To jakaś cholerna historia! — burknął Rohan. Patrzał na poszarpane festony metalu, przechylił się przez poręcz, zakrzywione czarne końce prętów drżały w powietrznym słupie, wydmuchiwanym przez robota. Ballmin długimi cążkami obłamywał po kolei wyrastające z tunelowego otworu druty.
— Powiem panu coś — rzekł. — Tu nie było nawet zbyt wysokiej temperatury, nigdy nie było, boby się metal zglejował. A więc i pańska hipoteza pożaru odpada…
— Tu rozwala się każda hipoteza — mruknął Rohan. — Poza tym nie widzę, w jaki sposób można by połączyć ten wariacki gąszcz ze zgubą „Kondora”. Przecież to jest absolutnie martwe.
— Nie musiało takie być zawsze.
— Tysiąc lat temu, zgoda, ale nie przed kilku laty. Nie mamy tu czego dłużej szukać. Wracamy na dół.
Nie odzywali się już, aż maszyna opuściła się naprzeciw zielonych znaków sygnałowych ekspedycji. Rohan polecił technikom włączyć kamery telewizyjne i przekazać dane o sytuacji „Niezwyciężonemu”.
Sam zamknął się w kabinie głównego transportera z uczonymi. Przedmuchawszy miniaturowe pomieszczenie tlenem, zaczęli jeść kanapki, popijając kawą z termosów. Nad ich głowami płonęła okrągła rura świetlna. Rohanowi miłe było jej białe światło. Znielubił już czerwonawy dzień planety. Ballmin pluł, bo piasek, który podstępnie dostał się do ustnika maski, zgrzytał mu teraz w zębach podczas jedzenia.
— To mi przypomina coś… — niespodziewanie odezwał się Gralew, zakręcając termos. Jego czarne, gęste włosy błyszczały pod świetlówką. — Opowiedziałbym wam. Ale pod warunkiem, że nie weźmiecie tego zbyt serio.
— Jeżeli to ci cośkolwiek przypomina, to już bardzo wiele — odparł Rohan z pełnymi ustami. — Mów, co ci to przypomina.
— Bezpośrednio nic. Ale słyszałem taką historię… to właściwie rodzaj bajki. O Lyranach…
— To nie jest bajka. Oni naprawdę istnieli. Jest o nich cała monografia Achramiana — zauważył Rohan.
Za plecami Gralewa na pulpicie zaczęło pulsować światełko, znak, że mają bezpośrednią łączność z „Niezwyciężonym”.
— Tak. Payne przypuszczał, że niektórym udało się uratować. Ale ja jestem prawie pewien, że to nieprawda. Zginęli wszyscy podczas wybuchu Nowej.
— To jest szesnaście lat świetlnych stąd — powiedział Gralew. Nie znam tej książki Achramiana. Ale słyszałem, nie pamiętam nawet gdzie, historię o tym, jak próbowali się ratować. Podobno wysyłali statki na wszystkie planety innych gwiazd swojego pobliża. Znali już dość dobrze podświetlną astrogację.
— I co dalej?
— To właściwie wszystko. Szesnaście lat świetlnych nie jest zbyt wielką odległością. Może jakiś ich statek wylądował tutaj… ?
— Przypuszczasz, że oni tu są? To znaczy ich potomkowie?
— Nie wiem. Po prostu skojarzyłem z nimi te ruiny. Mogli to zbudować…
— Jak oni właściwie wyglądali? — spytał Rohan. — Byli człekokształtni?
— Achramian sądzi, że tak — odparł Ballmin. — Ale to tylko hipoteza. Zostało po nich mniej niż po australopiteku.
— To dziwne…
— Wcale nie dziwne. Ich planeta była przez kilkanaście tysięcy lat pogrążona w chromosferze Nowej. Okresowo temperatura przekraczała na powierzchni dziesięć tysięcy stopni. Nawet skały denne skorupy globu przeszły kompletną metamorfozę. Po oceanach nie zostało i śladu, cały glob wyżarzył się jak kość w ogniu. Pomyślcie, jakieś sto wieków wewnątrz pożaru Nowej!
— Lyranie, tutaj? Ale dlaczego mieliby się ukrywać? I gdzie?
— Może już wyginęli? Zresztą nie żądajcie ode mnie zbyt wiele. Po prostu powiedziałem to, co przyszło mi na myśl.
Zapadła cisza. Na pulpicie sterów zapalił się alarmowy sygnał. Rohan poderwał się, podniósł słuchawki do uszu.
— Tu Rohan… Co? To pan? Tak! Tak! Słucham… Dobrze, natychmiast wracamy! — Zwrócił ku tamtym pobladłą twarz. — Druga grupa znalazła „Kondora” trzysta kilometrów stąd…