125253.fb2
Tląca, śliska czerń otaczała go ze wszystkich stron. Dusił się. Rozpaczliwymi ruchami usiłował odepchnąć niematerialne jak gdyby, okręcające go zwoje, zapadając się coraz głębiej, z krzykiem wtłoczonym w obrzękłe gardło, daremnie szukał broni, był nagi, ostatni raz wytężył wszystkie siły, by krzyczeć. Ogłuszający dźwięk wyrwał go ze snu. Rohan wyskoczył z koi na pół przytomny, wiedząc tylko tyle, że otacza go mrok, w którym nieustannie dzwoni alarmowy sygnał. To już nie był koszmar. Zapalił światło, narzucił kombinezon i pobiegł ku windzie. Tłoczyli się przy niej na wszystkich poziomach ludzie. Słychać było przeciągły dźwięk sygnałów, czerwone napisy ALARM gorzały ze ścian. Wbiegł do sterowni. Astrogator, ubrany jak za dnia, stał przed głównym ekranem.
— Odwołałem już alarm — powiedział spokojnie. To tylko deszcz, Rohan, ale niech pan patrzy. Bardzo ładne widowisko.
W samej rzeczy ekran, który ukazywał górną część nocnego nieba, jarzył się niezliczonymi iskrami wyładowań. Krople deszczu, padając z wysokości, trafiały w niewidzialną, nakrywającą „Niezwyciężonego” na kształt olbrzymiej czaszy osłonę pola siłowego i obracając się w mgnieniu oka w mikroskopijne płomienne wybuchy, oświetlały cały krajobraz migotliwym światłem, podobnym do ustokrotnionej zorzy polarnej.
— Należałoby lepiej zaprogramować automaty… — słabym głosem powiedział Rohan, zupełnie już przytomny. Odechciało mu się snu. — Muszę powiedzieć Ternerowi, żeby nie włączał anihilacji. Inaczej byle garść piasku przyniesiona wiatrem będzie nas zrywać w środku nocy…
— Dajmy na to, że to był próbny alarm. Rodzaj manewrów — odparł astrogator, który zdawał się być w nadspodziewanie dobrym humorze. — Jest teraz czwarta. Może pan wracać do siebie, Rohan.
— Prawdę mówiąc, nie mam ochoty. Czy pan… ?
— Spałem już. Wystarczą mi cztery godziny. Po szesnastu latach próżni rytm snu i czuwania nie ma w człowieku już nic wspólnego ze stałym ziemskim nawykiem. Zastanawiałem się nad maksymalnym zabezpieczeniem ekip badawczych, Rohan. To dosyć kłopotliwe — wlec wszędzie energoboty i rozwijać osłony siłowe. Co pan o tym sądzi?
— Można by dać ludziom indywidualne emitory. Ale to też nie rozwiąże wszystkiego. Człowiek w siłowym pęcherzu nie może niczego dotknąć… pan wie, jak to jest. A jeżeli zanadto zmniejszy się promień energetycznego bąbla, można się nawet samemu poparzyć. Widziałem już to.
— Myślałem nawet o tym, żeby nikogo nie puszczać na ląd i pracować przy pomocy robotów ze zdalnym sterowaniem — przyznał się astrogator. — No, ale to dobre na kilka godzin, na dzień, a wygląda mi na to, że zostaniemy tu dłużej…
— Więc co zamierza pan robić?
— Każda grupa będzie miała bazę wyjściową otoczoną polem siłowym, ale poszczególni badacze muszą zyskać pewną swobodę ruchów. Inaczej zabezpieczymy się przed wypadkami tak dobrze, że do niczego nie dojdziemy. Warunek konieczny jest taki, że każdy pracujący na zewnątrz osłony siłowej ma za plecami człowieka osłoniętego, który czuwa nad jego poruszeniami. Nie znikać z oczu to pierwsza zasada na Regis III.
— Gdzie mnie pan przydzieli?
— Chciałby pan pracować przy „Kondorze”… ? Widzę, że nie. Dobrze. Pozostaje miasto albo pustynia. Może pan wybierać.
— Wybieram miasto, panie astrogatorze. Wciąż mi się zdaje, że tajemnica jest tam ukryta…
— Możliwe, a zatem jutro, a właściwie dzisiaj, bo już świta, weźmie pan swoją wczorajszą ekipę. Dodam panu jeszcze ze dwa arktany. Ręcznych laserów też warto trochę wziąć, bo takie mam wrażenie, że „to” działa z niewielkiego dystansu…
— Co?
— Żebym wiedział! Aha. I kuchnię niech pan weźmie, tak aby być zupełnie od nas niezależnym i w razie potrzeby móc pracować bez stałej łączności materiałowej ze statkiem…
Czerwone, prawie nie grzejące słońce przetoczyło się przez nieboskłon. Cienie groteskowych budowli wydłużały się i łączyły. Ruchome wydmy między metalowymi piramidami wiatr przesuwał wciąż na inne miejsca. Rohan siedział na grzbiecie ciężkiego transportera i przez lunetę wpatrywał się w Gralewa i Chena, którzy poza granicą pola siłowego grzebali się u stóp czarniawego „plastra miodu”. Pas, na którym wisiał ręczny miotacz świetlny, ugniatał mu kark. Odsunął go, jak się dało do tyłu, nie spuszczając z oka dwóch ludzi. Plazmowy palnik w ręku Chena świecił jak drobny, lecz oślepiający brylant. Z wnętrza pojazdu doszedł go dźwięk rytmicznie powtarzającego się sygnału wywoławczego, ale ani na chwilę nie odwrócił głowy. Słyszał, jak kierowca odpowiada bazie.
— Panie nawigatorze! Rozkaz dowódcy! Mamy natychmiast wracać! — krzyknął podniecony Jarg, wystawiając głowę przez właz wieżyczki.
— Wracać? Dlaczego?
— Nie wiem. Powtarzają wciąż sygnał natychmiastowego powrotu i cztery razy EV.
— EV?! Och, jak mi kości zdrętwiały! To znaczy, że musimy się spieszyć. Daj mi tu mikrofon i wyciągnij flary.
Po dziesięciu minutach wszyscy ludzie zewnętrznej strefy byli już w pojazdach. Rohan poprowadził swą niewielką kolumnę z maksymalną szybkością, na jaką zezwalał pagórkowaty teren. Blank, który pełnił teraz przy nim funkcję łącznościowca, nagle podał mu słuchawki. Rohan spuścił się w dół do metalowego wnętrza pachnącego rozgrzanym plastykiem i w powiewie idącym od wentylatora, który rozwiewał mu włosy, słuchał wymiany sygnałów między grupą Gallaghera, pracującą na Pustyni Zachodniej, i „Niezwyciężonym”. Zbierało się jakby na burzę. Od rana już barometry wskazywały niskie ciśnienie, ale dopiero teraz powyłaziły spoza horyzontu granatowe, płaskie chmury. Niebo nad nimi było czyste. Na brak zakłóceń atmosferycznych nie można było się uskarżać — trzeszczało w słuchawkach tak, że łączność szła tylko morsem. Rohan chwytał grupy umownych sygnałów. Włączył się na ten podsłuch zbyt późno, więc nie mógł się zorientować, o co chodzi. Zrozumiał tylko, że grupa Gallaghera też wraca do bazy całą mocą, a na statku ogłoszono pogotowie i wezwano na stanowiska wszystkich lekarzy.
— Pogotowie lekarzy — powiedział do patrzących nań wyczekująco Ballmina i Gralewa. — Jakiś wypadek. Ale pewno nic wielkiego. Może był obwał, mogło kogoś zasypać…
Mówił tak, ponieważ wiadomo było, że ludzie Gallaghera mieli się wziąć do wykopalisk geologicznych w ustalonym przez wstępny zwiad miejscu. Prawdę mówiąc, sam nie wierzył w to, że zdarzył się tylko zwykły wypadek w czasie pracy. Od bazy dzieliło ich zaledwie sześć kilometrów, ale tamtą grupę ściągnięto widać dużo wcześniej, gdyż w momencie, kiedy zobaczyli ciemny, pionowy kształt „Niezwyciężonego”, przecięli zupełnie świeże ślady gąsienic, a przy takim wietrze nie byłyby one widoczne ani przez pół godziny.
Zbliżyli się do granicy zewnętrznego pola i zaczęli wzywać sterownię, żeby otworzono im przejście. Dziwnie długo musieli czekać, zanim odpowiedziano wreszcie na wezwanie. Na koniec zapaliły się umowne, błękitne światła i wjechali w obręb wewnętrznego perymetru. Była tu już grupa z „Kondora”. A więc to ją sprowadzono przed nimi, nie geologów Gallaghera. Gąsienicówki stały, jedne obok pochylni, inne zagradzały dojazd, panował bałagan, ludzie biegali, grzęznąc po kolana w piasku, automaty błyskały latarkami.
Zapadał już zmierzch. Przez chwilę Rohan nie mógł się połapać w tym chaosie. Nagle z wysokości buchnął słup oślepiającej bieli. Wielki reflektor upodobnił rakietę do olbrzymiej latarni morskiej. Wymacał daleko na pustyni kolumnę świateł, chybocących raz w górę, raz w dół, to na boki, jakby naprawdę zbliżała się jakaś armada statków. Znowu błysnęły światła otwieranego pola siłowego. Maszyny jeszcze nie stanęły, a już siedzący na nich ludzie Gallaghera zeskakiwali w piach, od pochylni nadjeżdżał na kołach drugi reflektor, poprzez szpaler stłoczonych, zepchniętych na boki maszyn szła grupa ludzi, otaczając nosze, na których ktoś leżał.
Rohan roztrącił stojących przed nim w chwili, kiedy nosze mijały go, i osłupiał. W pierwszej chwili pomyślał, że naprawdę zdarzył się nieszczęśliwy wypadek, ale człowiek na noszach miał skrępowane nogi i ręce.
Targając całym ciałem, aż skrzypiały sznury, którymi był unieruchomiony, wydawał szeroko rozwartymi ustami skomlący, okropny głos. Grupa przeszła już, kierując się w ślad za prowadzącym ją koliskiem reflektorów, a Rohana, stojącego w ciemności, wciąż dobiegało to nieludzkie skomlenie, niepodobne do niczego, co kiedykolwiek słyszał. Biała plama światła z poruszającymi się w niej figurkami zmalała, wznosząc się po pochylni, i znikła w ziejącym szeroko wejściu towarowego luku. Rohan zaczął się dopytywać, co zaszło, ale otaczali go ludzie ekipy „Kondora”, którzy wiedzieli tyle samo co on.
Minęła dobra chwila, nim oprzytomniał dostatecznie, by zaprowadzić jaki taki porządek. Wstrzymany szereg maszyn ruszył, hucząc silnikami, w górę pochylni, zapaliły się światła nad windą, gromada stojących u jej stóp zmniejszała się, na koniec Rohan pojechał na górę jako jeden z ostatnich, z ciężko objuczonymi arktanami, których spokój wydawał mu się szczególnie perfidną drwiną. We wnętrzu rakiety słychać było przeciągłe dzwonki informatorów i wewnętrznych telefonów, na ścianach wciąż jeszcze płonęły alarmowe wezwania lekarzy, ale te zaraz zgasły — robiło się coraz luźniej. Część załogi zjeżdżała w dół do mesy, słyszał rozmowy w korytarzu wypełnionym krokami, jakiś zapóźniony arktan ciężko stąpał, zmierzając do przedziału robotów, wreszcie wszyscy się rozeszli, a on został jakby porażony bezwładem, jakby utraciwszy nadzieję na zrozumienie tego, co się stało, jakby ogarnięty pewnością, że żadnego wytłumaczenia nie może być i nie będzie.
— Rohan!
Stał przed nim Gaarb. Ten okrzyk otrzeźwił go. Drgnął.
— To pan… ? Doktorze… widział pan? Kto to był?
— Kertelen.
— Co?! To niemożliwe.
— Widziałem go prawie do samego końca…
— Do jakiego końca?
— Byłem z nim razem — powiedział nadnaturalnie spokojnym głosem Gaarb.
Rohan widział błyskanie świateł korytarza w jego szkłach.
— Grupa eksploracyjna pustyni… — wybełkotał.
— Tak.
— I co się z nim stało?
— Gallagher wyznaczył to miejsce na podstawie sejsmicznych sondowań… trafiliśmy w labirynt małych, krętych wąwozów — mówił powoli Gaarb, jakby nie do niego, jakby sam usiłował sobie dokładnie przypomnieć kolejność wypadków. — Są tam miękkie skałki pochodzenia organicznego, poryte wodą, pełno grot, jaskiń, musieliśmy zostawić gąsienicówki na wierzchu… Szliśmy blisko siebie, było nas jedenastu. Ferrometry wykazywały obecność większej ilości żelaza; szukaliśmy go. Kertelen myślał, że gdzieś są ukryte jakieś maszyny…
— Tak, mnie też mówił coś podobnego… i co było potem?
— W jednej z jaskiń, zupełnie płytko, pod mułem — tam są nawet stalaktyty i stalagmity — znalazł coś w rodzaju automatu.
— Naprawdę?!
— Nie, nie to, co pan myśli. Kompletne truchło, przeżarte nawet nie rdzą, to jakiś stop nierdzewny, ale skorodowany, na wpół zgorzały, po prostu szczątki.
— Ale może inne…
— Kiedy ten automat liczy sobie co najmniej trzysta tysięcy lat…
— Skąd pan może wiedzieć?
— Bo na górnej powierzchni osadzał się wapień, w miarę tego, jak parowała woda, kapiąca ze stalaktytów sklepienia. Gallagher sam robił szacunkowe pomiary, według tempa parowania, wytwarzania się osadu i jego grubości. Trzysta tysięcy lat to szacunek najskromniejszy… Zresztą ten automat podobny jest właściwie — wie pan do czego? Do tych ruin!
— A więc to nie żaden automat…
— Nie, musiał się poruszać, ale nie na dwu nogach. I nie jak krab. Nie mieliśmy czasu zresztą badać, bo zaraz potem…
— Co się stało?
— Co jakiś czas liczyłem ludzi. Byłem w osłonie, miałem ich strzec, rozumie pan… ale przecież wszyscy byli w maskach, pan wie, jak to jest, wszyscy do siebie podobni, a kombinezony też już nie były kolorowe, bo się wybrudziły gliną. W pewnej chwili zabrakło mi jednego człowieka. Zawołałem wszystkich i zaczęliśmy szukać. Kertelen bardzo się cieszył z tego swojego znaleziska i myszkował dalej… Myślałem po prostu, że zapędził się w jakąś odnogę wąwozu… Pełno tam zaułków, ale wszystkie krótkie, płytkie, doskonale oświetlone… Nagle wyszedł na nas spoza zakrętu. Już w takim stanie. Nygren był z nami, myślał, że to udar cieplny…
— Więc co z nim właściwie jest?
— Jest nieprzytomny. Chociaż właściwie nie. Może chodzić, poruszać się, tyle że niepodobna nawiązać z nim kontaktu. Poza tym utracił mowę. Słyszał pan jego głos?
— Tak.
— Teraz jakby trochę się zmęczył. Przedtem było jeszcze gorzej. Nie poznawał nikogo z nas. W pierwszej chwili to było najstraszniejsze. Kertelen, gdzie się podziewasz?! — zawołałem, a on minął mnie, zupełnie jakby ogłuchł, przeszedł między nami i poszedł w górę wąwozu, ale takim krokiem, w taki sposób, że wszystkim zrobiło się zimno. Po prostu, no, jak podmieniony. Nie reagował na wołania, więc musieliśmy go gonić. Co się tam działo! Jednym słowem, trzeba go było wiązać, inaczej nie sprowadzilibyśmy go z powrotem.
— Co mówią lekarze?
— Jak zwykle mówią po łacinie, ale poza tym nie wiedzą nic. Nygren jest z Saxem u dowódcy, możesz tam spytać…
Gaarb odszedł ciężkim krokiem, z przechyloną po swojemu głową. Rohan wsiadł do windy i pojechał na górę, do sterowni. Była pusta, ale mijając kajuty kartograficzne, usłyszał przez nie domknięte drzwi głos Saxa. Wszedł do środka.
— Jak gdyby całkowity zanik pamięci. Tak to wygląda — mówił neurofizjolog. Stał tyłem do Rohana, patrząc na trzymane w ręku zdjęcie rentgenowskie. Za biurkiem siedział, nad otwartą księgą pokładową, astrogator, z ręką uniesioną i opartą o regały, wypełnione szczelnie zwiniętymi mapami gwiazdowymi. Słuchał w milczeniu Saxa, który powoli chował zdjęcie do koperty.
— Amnezja. Ale wyjątkowa. Utracił nie tylko pamięć tego, kim jest, ale mowę, zdolność pisania, czytania; właściwie to nawet więcej niż amnezja: kompletny rozpad, unicestwienie osobowości. Nie zostało z niej nic, oprócz najprymitywniejszych odruchów. Potrafi chodzić i jeść, ale tylko jeżeli jedzenie podaje mu się do ust. Chwyta, ale…
— Słyszy i widzi?
— Tak. Na pewno. Ale nie rozumie tego, co widzi. Nie odróżnia ludzi od sprzętów.
— Odruchy?
— W normie. To sprawa centralna.
— Centralna?
— Tak. Mózgowa. Jakby całkowite zatarcie wszystkich śladów pamięci.
— A więc tamten człowiek z „Kondora”…
— Tak. Teraz jestem tego pewien. To było to samo.
— Widziałem raz coś takiego — zupełnie cicho, prawie szeptem powiedział astrogator. Patrzał na Rohana, ale nie zwracał nań uwagi. — To było w przestrzeni…
— Ach, wiem! Że to mi do głowy nie przyszło! — podniesionym głosem rzucił neurofizjolog. — Amnezja po udarze magnetycznym, tak?
— Tak.
— Nigdy nie widziałem takiego przypadku. Znam tę jednostkę tylko z teorii. To się zdarzało dawno temu, podczas przechodzenia z wielką szybkością przez silne pole magnetyczne?
— Tak. To znaczy w swoistych warunkach nie tyle ważne jest samo natężenie pola, ile jego gradient i gwałtowność zachodzącej zmiany. Jeśli są w przestrzeni wielkie gradienty, a zdarzają się skokowe — czujniki wykrywają je na odległość. Dawniej ich nie było…
— Prawda… — powtarzał lekarz. — Prawda… Ammerhatten robił takie doświadczenia na małpach i kotach. Poddawał je działaniu olbrzymich pól magnetycznych, aż traciły pamięć…
— Tak, to ma przecież coś wspólnego z elektrycznymi pobudzeniami mózgu…
— Ale w tym wypadku — głośno zastanawiał się Sax — oprócz raportu Gaarba mamy zeznania wszystkich jego ludzi. Potężne pole magnetyczne… przecież to muszą być chyba setki tysięcy gaussów?
— Setki tysięcy nie wystarczą. Potrzebne są miliony — oschle powiedział astrogator. Teraz dopiero wzrok jego zatrzymał się na Rohanie. — Niech pan wejdzie i zamknie drzwi.
— Miliony?! A czy aparaty pokładowe nie wykryłyby takiego pola?
— O tyle, o ile odparł Horpach. Gdyby było skoncentrowane w bardzo małej przestrzeni — gdyby miało, powiedzmy, objętość jak ten globus i gdyby było z zewnątrz ekranowane…
— Jednym słowem, gdyby Kertelen włożył głowę między bieguny gigantycznego elektromagnesu… ?
— I tego mało. Pole musi oscylować z określoną częstotliwością.
— Ale tam nie było żadnego magnesu ani żadnej maszyny, oprócz tych zardzewiałych szczątków — nic, tylko wymyte przez wodę wąwozy, żwir i piasek…
— I jaskinie — rzucił miękko, jakby obojętnie Horpach.
— I jaskinie… czy pan myśli, że ktoś go wciągnął do takiej jaskini, że tam jest magnes — nie, to przecież…
— A jak pan to tłumaczy? — spytał dowódca, jakby zniechęcony czy znudzony tą rozmową.
Lekarz milczał.
O trzeciej czterdzieści w nocy wszystkie pokłady „Niezwyciężonego” wypełnił przeciągły dźwięk sygnałów alarmowych. Ludzie zrywali się z posłań i klnąc w żywy kamień oraz ubierając się w biegu, gnali na stanowiska. Rohan znalazł się w sterowni w pięć minut po pierwszym szczęknięciu dzwonków. Astrogatora jeszcze w niej nie było. Przyskoczył do głównego ekranu. Czarną noc rozwidniało od wschodu mrowie białych rozbłysków. Wyglądało to, jakby wychodzący z jednego radiantu rój meteorów atakował rakietę. Spojrzał na zegary kontrolne pola. Automaty programował sam, nie mogły więc reagować na deszcz ani na burzę piaskową. Z niewidocznej w mrokach pustyni leciało coś i rozpryskiwało się ognistymi paciorkami, wyładowania następowały na powierzchni pola i zagadkowe pociski, odskakując już w płomieniu, smużyły się parabolami coraz bledszej poświaty albo ściekały wzdłuż wypukłości osłony energetycznej. Szczyty wydm wyskakiwały na mgnienie z ciemności i nikły, wskaźniki drgały leniwie — efektywna moc, zużywana przez zespół miotaczy Diraca na unicestwienie zagadkowego bombardowania, była stosunkowo niewielka. Słysząc już za plecami kroki dowódcy, Rohan spojrzał na zestaw czujników spektroskopowych.
— Nikiel, żelazo, mangan, beryl, tytan — odczytał z jasno oświetlonej tarczy astrogator, stając obok niego. — Wiele bym dał, żeby zobaczyć, co to właściwie jest.
— Deszcz metalowych cząstek — powiedział powoli Rohan. — Sądząc z wyładowań, wymiary ich muszą być małe…
— Chętnie bym zobaczył je z bliska… — mruknął dowódca. — Jak pan myśli, zaryzykujemy?
— Żeby wyłączyć pole?
— Tak. Na ułamek sekundy. Drobna część dostanie się w głąb perymetru, a resztę odetniemy, włączając pole z powrotem…
Rohan nie odpowiedział przez dobrą chwilę.
— Cóż, można by — odezwał się wreszcie z wahaniem.
Ale zanim jeszcze dowódca podszedł do pulpitu sterującego, świetlne mrowie zgasło równie nagle, jak się pojawiło — i zapadła ciemność taka, jaką znają tylko pozbawione księżyców planety, krążące z dala od centralnych skupisk gwiezdnych Galaktyki.
— Nie udały nam się łowy — mruknął Horpach.
Z ręką na głównym wyłączniku stał dobrą chwilę, potem skinąwszy lekko głową Rohanowi, wyszedł. Jękliwy dźwięk sygnałów odwołujących alarm wypełniał wszystkie poziomy. Rohan westchnął, raz jeszcze spojrzał w pełne czarnego mroku ekrany i poszedł spać.