125330.fb2
– Leży przy głównej bramie.
– Leży?
– Tak. Został zastrzelony.
Stazzi zamyślił się na moment.
– Może to była przypadkowa kula?
– Nie. Żołnierze używali karabinów M-16, a on dostał z dużego kalibru. To był pistolet co najmniej 9 mm.
Stazzi pomacał policzek i wypluł wybity ząb.
Wielki samochód szumiąc oponami kołysał się łagodnie, ledwie reagując na nierówności szosy. Malejąca z każdą chwilą poświata zachodzącego słońca została z tyłu, ale większość zdążających w przeciwnym kierunku kierowców pozapalała już reflektory, tak że Ashcroft oślepiony mrużył co chwilę oczy. Layne wystawił głowę przez boczne okno i, osłaniając twarz dłonią, usiłował odczytać migające w szybkim tempie numery rejestracyjne.
– Nic nie widzę – powiedział cofając się do wnętrza. – Ale przysiągłbym, że ci wszyscy ludzie są z miasta.
– Nie wiem, co się stało – Ashcroft pochylił się w jego stronę nie spuszczając wzroku z przedniej szyby. – Ta droga nigdy nie była tak nabita. W zasadzie prowadzi donikąd.
– Do Wojskowego Ośrodka Medycznego.
– Sądzisz, że to coś znaczy?
Layne wyjął i zapalił papierosa.
– Jako jedyny w tym kraju umrzesz śmiercią naturalną – mruknął na widok krzywiącego się Ashcrofta.
– Swoją drogą, zastanawiam się, co jest w tej kobiecie – dodał strzepując resztki muszek, które przykleiły się do wierzchu dłoni.
– W której?
– Myślę o Maureen Havoc. Powiedzmy, że jest bardziej niż pociągająca. Ale czy można w ten sposób wytłumaczyć fakt, że na widok najładniejszego nawet tyłka dwóch ludzi odrywa się od ważnej roboty i biegnie spełnić jej życzenie?
– Kobiety mają swoje sposoby…
– Mylisz się. Kobiety mają tylko swój jeden sposób. Ale nie sądzę, żeby teraz właśnie o to chodziło.
Layne zaciągnął się głęboko, a potem wypuścił dym wąską strużką.
– Jest coś w pani Havoc, co… – przerwał nagle opierając wolną rękę na maskownicy.
Ashcroft nacisnął gwałtownie hamulec, potem puścił go i silnym szarpnięciem kierownicy skierował samochód na prawe pobocze. Tuż przed ograniczającym drogę pasmem uschniętych drzew skręcił ponownie i stosunkowo płynnie wrócił na jezdnię. Wszystko odbyło się tak szybko, że nieprawidłowo wyprzedzający furgonetkę kierowca brązowego buicka najprawdopodobniej niczego nie zauważył.
– Wariat – powiedział Layne zduszonym głosem. – Ale trzeba przyznać, że nieźle uczą was jeździć tu na Południu.
Ashcroft kiwnął głową.
– Nie zazdroszczę dzisiejszej nocy facetom z drogówki. A wracając do naszej rozmowy, to rzeczywiście, cały czas wydaje mi się, że już gdzieś ją widziałem. Długi warkocz, charakterystyczny sposób chodzenia…
– Nie o to mi chodzi – Layne zdmuchnął z kolan rozsypany popiół. – Ten budynek na horyzoncie to już szpital?
– Tak. Zaraz będziemy.
Minęli szereg płaskich, piaszczystych pagórków. Na każdym z nich mimo zapadających ciemności widać było ślady pobytu dużej liczby ludzi. Dalej, w pobliżu ponurej w swym oszalałym funkcjonalizmie budowli dziesiątki, a może setki postaci uwijały się, składając namioty i pakując bagażniki swych samochodów. Ashcroft zwolnił i z trudem zaczął przepychać się przez powstały korek. Layne znowu wystawił głowę przez okno.
– Przepraszam – krzyknął w kierunku wąsatego mężczyzny, zdającego się drzemać za kierownicą jaskrawoczerwonego jeepa. – Czy tu był jakiś zlot? A może protest?
– Nie, skąd. Przyjechaliśmy z siostrą trochę wypocząć. Żona została w mieście.
– Ale dlaczego tutaj?
Tamten wzruszył ramionami.
– Tak samo dobre miejsce jak każde inne…
– A wy? – Layne zwrócił się w stronę rozczochranych dziewczyn opieszale tankujących z kanistrów rozklekotaną półciężarówkę.
Jedna z nich miała na sobie tylko obcisłe szorty.
– A co cię to obchodzi, yeti?
– Fakt, mógłby zgolić brodę. Nie cierpię, jak mężczyźni łaskoczą włosami – dodała któraś z tyłu.
– Powiedzcie, dlaczego tu przyjechałyście? Przecież w tym zakątku temperatura w dzień praktycznie nie spada poniżej dziewięćdziesięciu ośmiu stopni!
– Myślisz, że o tym nie wiem? – powiedziała ta w szortach.
– Layne dopiero teraz zauważył na jej plecach rozległe ślady po oparzeniu słonecznym.
Gdzieś w pobliżu rozległ się huk wpadających na siebie samochodów.
– A pan? – spytał Layne przechodzącego obok wyrostka. – Po co pan tu przyjechał?
Chłopak spojrzał na niego niechętnie.
– Trzeba było się w końcu wyrwać z miejskiego smrodu.
– Ale dlaczego tutaj?
– Powieś się pan razem ze swoimi wątpliwościami!
Ashcroft wykorzystując lukę w zwartym strumieniu pojazdów, powstałą na skutek wypadku, ruszył ostro do przodu. Ignorując wściekłe wycie klaksonów skręcił w lewo i stanął przed opuszczonym szlabanem, który blokował wjazd na teren ośrodka. Wartownik widząc policyjną odznakę Ashcrofta przepuścił ich, ale zaraz potem opuścił szlaban tak szybko, że tylko mocy ośmiocylindrowego silnika mogli zawdzięczać nienaruszenie bagażnika. Zaraz jednak zatrzymali się znowu. Młody mężczyzna w idealnie odprasowanej koszuli i z krawatem przypiętym prostokątną, charakterystyczną dla naukowców z lat sześćdziesiątych spinką, podszedł do nich z boku machając ręką. Drugi, w trochę przybrudzonym lekarskim kitlu, włożył pod koła ich samochodu deskę najeżoną sterczącymi gwoździami. Ashcroft wyjął swoją odznakę, ale zanim zdążył zdjąć z niej skórzaną osłonę, młody człowiek w krawacie wsadził przez boczne okno rękę i mocno uderzył go w kark.
– Chyba w porządku – powiedział. – Wyglądają na żywych ludzi, a nie na halucynacje…
– Co jest? O co tu chodzi? – krzyknął Ashcroft usiłując otworzyć drzwiczki, ale tamten przytrzymywał je kolanem.