125330.fb2
– Jestem z policji! Wasze nazwiska!
– Kelly – powiedział facet w krawacie. – A ten tam to Slayton.
– Policzę się z wami.
– Przecież powiedziałem, że w porządku. Możecie jechać.
Ashcroft wściekle przycisnął pedał gazu. W sekundę później jednak zwolnił go znowu. W pierwszej chwili wydawało się, że syk uchodzącego z opon powietrza podziałał na niego uspokajająco.
– Chyba zapomniałem zabrać tę cholerną deskę – mruknął Slayton.
Ashcroft powoli wysiadł z samochodu. Mimo prawie całkowitych już ciemności mrużył oczy.
– Kelly i Slayton, tak? – spytał cicho.
Tamci wyglądali na trochę skonfundowanych, ale potwierdzili.
– Możecie być pewni, że zapamiętam wasze nazwiska.
– Spokojnie, panowie – z tyłu rozległ się czyjś niewyraźny głos. – Jestem Carlo Stazzi, kierownik ochrony ośrodka. Przepraszam za wszystko. Zapłacimy za opony.
Layne dopiero teraz zdecydował się wysiąść.
– Proszę nie brać ludziom za złe tego, co robią – Stazzi cały czas trzymał namoczoną w czymś chustkę przy spuchniętym policzku. – Nie sądziliśmy, że przybędziecie panowie tak szybko, a to, co się tu wydarzyło…
– Właśnie, co z Hawokiem?
– To już panowie o wszystkim wiecie?
Ashcroft spojrzał na niego zdziwiony.
– Przyjechaliśmy z powodu skargi pani Maureen Havoc.
– Nie dostaliście naszego wezwania?
– Nie. Ale jeżeli wzywaliście niedawno nasz patrol z miasta, to nie przybędzie szybko. Na drodze jest straszny korek. Mimo wszystko może usłyszymy jednak, co tu się dzieje?
Stazzi zmienił położenie chusteczki.
– Właściwie to sprawa jest ta sama. George Havoc uciekł.
– Był waszym więźniem?
– Pacjentem.
– Ale to na jedno wychodzi, prawda? – wtrącił Layne.
Stazzi spojrzał na niego krzywiąc usta.
– Mam nadzieję, że wieczne tarcia między armią a policją nie staną na przeszkodzie naszej współpracy…
– Nie jestem policjantem.
– A kim? Pacyfistą?
Ashcroft podszedł do Stazziego.
– Co tu zaszło? – spytał.
– Chciała nas rozjechać niebieska limuzyna.
Layne spojrzał na pokiereszowane samochody na parkingu.
– Która z nich?
Stazzi uśmiechnął się krzywo wskazując zdemolowany i wypalony wrak leżący w miejscu, gdzie przedtem stała cysterna.
– Ukaraliście ją przykładnie – mruknął Ashcroft. – Czy jest pan jednak pewny, że to tłumaczy zachowanie… eee… Kelly’ego i Slaytona?
– W tym samochodzie, w środku… nie było nikogo!
– Wierzy pan w duchy?
– Nie, w zdalne sterowanie.
– Więc o co chodzi?
Stazzi splunął krwią.
– Żeby z taką precyzją sterować z oddali samochodem, trzeba go widzieć. Powiedziałbym nawet, że tak idealną kontrolę można uzyskać dysponując minimum dwoma punktami obserwacji.
– Słucham dalej.
– Obstawiłem budynek i cały teren. Nie złapaliśmy nikogo. Nie było też żadnych śladów.
Na twarz Ashcrofta wypełzł złośliwy wyraz.
– Może trafiliście na lepszych fachowców?
– Tak? A sam samochód? W środku powinno coś zostać. Powiedzmy, że zupełnie roztopiła się cała elektronika, że eksplozja wywaliła wszystkie kable… ale siłowniki? Powinny zostać chociaż ślady po dodatkowym układzie hydraulicznym. A nie ma niczego.
Ashcroft powoli włożył sobie do ust drażetkę gumy do żucia.
– Pozwoli pan, że wszystkie oceny odłożymy do czasu zbadania wraku przez naszych fachowców?
– Jasne. Źle mnie pan zrozumiał. Ja też chcę znaleźć realne rozwiązanie i zdaję sobie sprawę, że moje oględziny były pobieżne.