125330.fb2
Psychiatra położył mu dłoń na ramieniu.
– Spokojnie – uśmiechnął się. – To już dziesiąta nieudana próba.
Ashcroft wolno pokiwał głową.
– Ma pecha.
– Dobre warunki, ciekawa praca, dobre warunki, ciekawa praca, dobre…
– Przestań! – Kelly usiadł na metalowej barierce ograniczającej nasłoneczniony taras, niebezpiecznie balansując nad kilkupiętrową przepaścią.
– Dobre warunki, ciekawa praca. Przyłącz się do armii, a będziemy cię kochać przynajmniej do chwili podpisania kontraktu… – Slayton zajął porzucony wózek inwalidzki i podjechał na sam skraj podestu. – Nie zapomnę tej cholernej ulotki.
– W porządku, ale jeśli nie przestaniesz się powtarzać, nie zapomnisz również moich butów.
– Pan doktor chce mnie kopnąć?
– Tak właśnie będzie, jeśli drugi pan doktor wreszcie się nie zamknie.
Slayton wyciągnął papierosa i zapalił go, osłaniając płomień zwiniętymi dłońmi.
– A co mam robić na tym pustkowiu? – mruknął wypuszczając dym. – Do miasta trzeba jechać ponad godzinę, a ten cholerny ośrodek…
– Masz siedzieć w swoim cholernym pokoju – wpadł mu w słowo Kelly – jeść cholerne posiłki i czytać cholerne gazety. Aż pewnego cholernego dnia wygrasz milion na loterii i wszystko się zmieni.
– Na jakiej loterii? – spytał zaskoczony Slayton.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, potem ryknęli chórem:. – Cholernej!
Roześmieli się cicho. Padające pionowo promienie słońca nie pozwalały na żadną gwałtowną reakcję, a panująca wokół wręcz namacalna cisza paraliżowała każdy szybszy ruch. Slayton zdjął przeciwsłoneczne okulary i otarł pot z czoła. Potem przyłożył do oczu lornetkę i skierował ją na rząd szarożółtych wzgórz otaczających zespół budynków. W drgającym z gorąca powietrzu jedyną wyraźną rzeczą była artyleryjska podziałka na jednym ze szkieł.
– Słuchaj, Kelly, tam coś się rusza.
– Indianie? Atakują fort?
– To chyba grzechotnik.
– Bzdury, nie zauważyłbyś go z tej odległości.
Slayton oparł lornetkę o koło wózka.
– I tak wiem, że tam są tylko węże i pająki. Żadnego człowieka – strzepnął popiół i zsunął przeciwsłoneczne okulary z powrotem na oczy. – Myślę, że…
Przerwał mu szelest rozsuwanych drzwi z przydymionego szkła.
– Przepraszam, czy jest tutaj doktor Kelly?
– Tak.
Sierżant zbliżył się do poręczy. W jasnym świetle słońca widać było doskonale plamy potu na jego koszuli.
– Za chwilę przywiozą rannego z miasta. Jest pan proszony do sali operacyjnej.
– Na którą?
Sierżant przestąpił z nogi na nogę.
– A jest tu więcej niż jedna?
– Prawdę mówiąc, nie wiem – Kelly zeskoczył z barierki. – To wy powinniście wiedzieć.
– Tak jest. Proszę iść – sierżant spojrzał w kierunku wózka. – Ja zaopiekuję się chorym.
Kelly zniknął za drzwiami dokładnie w momencie, kiedy na horyzoncie ukazał się sunący nisko nad ziemią mały śmigłowiec. Po chwili do tarasu dotarł cichy jeszcze huk silnika. Slayton podniósł lornetkę.
– Zdaje się, że ma emblemat Centrum Studiów Atomowych na burcie. Chol…eee… Chyba będę potrzebny na dole.
Sierżant oparł ręce na uchwytach inwalidzkiego wózka.
– Czy zawieźć gdzieś pana?
Z nagłą wściekłością Slayton rzucił mu lornetkę.
– Jak będę chciał jechać, wezwę taksówkę – warknął zrywając się z siedzenia.
Nie patrząc na zaskoczonego sierżanta ruszył w kierunku windy. Kabina zjawiła się jednak dopiero po dłuższej chwili. Slayton wszedł do środka i zamknął drzwi.
– Parter? – spytał stojącego w kącie mężczyznę.
Tamten skinął głową.
– Tak. Ale w windzie nie palimy.
– Toteż palę sam – strzepnął popiół na podłogę.
Na dole wrzucił jednak niedopałek do popielniczki i pobiegł w kierunku sali operacyjnej. Przed jej drzwiami stał już pilot śmigłowca i jakaś kobieta kłócąca się z pielęgniarką.
– Mogę do środka? – spytał.
Pielęgniarka spiorunowała go wzrokiem.
– Nie widzi pan? – wskazała na jarzącą się nad drzwiami lampę. – Proszę czekać, na pewno pana wezwą.
– Pan jest lekarzem? – odezwała się stojąca obok kobieta.
– Tak. Specjalistą od napromieniowania.