125330.fb2 Nostalgia za Sluag Side - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Nostalgia za Sluag Side - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Slayton powiódł palcem po zatłuszczonej powierzchni plastikowego stołu.

– To chyba bezsensowne uciekać w takiej sytuacji, prawda?

Kathreen uśmiechnęła się całkiem wyraźnie.

– Raczej tak.

– Zależy, kogo ma pan na myśli – mruknął pilot. – Ja na swojej maszynie miałbym duże szanse, nawet gdyby miało dojść do eksplozji. Co zresztą podobno jest niemożliwe.

Slayton, którego raczej nie wzruszały cudze sprawy, spokojnie obserwował gości. Obydwoje dopiero teraz zdradzali objawy przebytego szoku. Szczególnie Kathreen z trudem powstrzymywała ziewanie. Patrząc na jej klejące się oczy i opadającą głowę chciał właśnie zaproponować coś mocniejszego, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł Kelly.

– Wiedziałem, że cię tu znajdę – ściągnął gumowe rękawice i wrzucił do kosza. – Zbieraj się, teraz twoja kolej.

– Skończyliście?

– Nie. Krótka przerwa, żeby zespół operacyjny mógł otrzymać nowe narzędzia. Ale stary zgodził się, żebyś jednocześnie z nami robił swoje.

Kelly podszedł do wielkiego lustra wiszącego na jednym z filarów i zaczął przygładzać włosy.

– Mam nadzieję, że to jest wykonalne – mruknął Slayton.

– Co masz na myśli?

– Pogodzenie naszych zadań przy jednym stole.

– Też mam taką nadzieję. Czy automat z kawą jest czynny?

– Tak. – Slayton zdusił niedopałek w popielniczce. Wyciągnął chusteczkę i wytarł czoło. – Dobrze chociaż, że facet żyje.

– Tego nie wiem.

– Co?

– Nie wiem, czy facet żyje. Połączone z nim urządzenia zajmują prawie pół piętra, a w tej sytuacji… – Kelly machnął ręką. – Co jest z tą kawą? Moneta nie wchodzi…

* * *

– Ashcroft, leniu! Weź mnie do swojej grupy. Ja też chcę wylegiwać się za biurkiem – Barry ściągnął mokry ręcznik z twarzy mężczyzny leżącego w rozłożonym fotelu.

– To ty, Barry? – Ashcroft przecierał zapuchnięte oczy. – Dobrze, że jesteś. Rany boskie, zrób coś z tą przeklętą klimatyzacją. Jeszcze minuta, a zupełnie się roztopię.

Barry przyłożył rękę do kratki osłaniającej otwór nawiewowy.

– Faktycznie, nie można powiedzieć, że jest tu chłodno. Który się zepsuł?

– Obydwa.

– Oba naraz? W takim razie to zasilanie. Dobra, idź coś zjeść, a za pół godziny wszystko będzie w porządku.

Ashcroft z trudem uniósł się z fotela, chwiejnym krokiem podszedł do szafy i zaczął zmieniać koszulę.

– Aha, byłbym zapomniał – Barry odwrócił się w jego stronę. – Na zewnątrz czeka jakiś facet. Mówi, że ma z tobą współpracować. Wiesz coś o tym?

– Nic. Pewnie to znowu jakiś pomysł szefa. Powoli gubię się w tym wszystkim.

Ashcroft włożył swój biały kapelusz i sprawdził przed lustrem, czy wygięcie szerokiego ronda jest właściwe. Zadowolony przejechał po nim palcami. Potem kiwnął ręką Barry’emu i ruszył w kierunku poczekalni. Minąwszy wąski korytarz, zatrzymał się jednak przed oszklonymi drzwiami. Tylko jedno z tanich, wytłaczanych krzeseł było zajęte. Pierwszy rzut oka wystarczył Ashcroftowi, by stwierdzić, że zajmujący je mężczyzna całkiem niedawno musiał przyjechać z któregoś z północnych miast. Świadczyła o tym nienaturalnie biała skóra na twarzy, a raczej na tych jej fragmentach, których nie zasłaniała gęsta, ale dobrze utrzymana broda. Poza tym nie nosił dżinsów, na nogach miał trampki, a na ramionach, o zgrozo, plastykową koszulę. Ashcroft mógłby się założyć, że obcy nie ma podkoszulka. Uważając, żeby się nie skrzywić, pchnął drzwi i wszedł do środka.

– Podobno miał tu na mnie czekać jakiś zarozumiały jankes, któremu wydaje się, że brudne czarnuchy mogą dorównywać białym ludziom… – Ashcroft z zadowoleniem patrzył, jak brwi tamtego wędrują do góry…

– Wszyscy jankesi – dodał, usiłując mówić z jak najsilniejszym akcentem – przyjeżdżają do naszego bogobojnego stanu tylko po to, żeby uprawiać, tfu… wolną miłość.

Tamten nareszcie się zorientował i poruszył brodą, rozciągając ją w uśmiechu.

– Pan Ashcroft, prawda? – powiedział wstając.

– Mów mi Neal.

Przybysz uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Marty Layne. W skrócie Marty. Wiesz, wyglądasz zupełnie tak, jak wyobrażałem sobie szeryfa z Zachodu.

– Tak? A ja myślałem, że białe kołnierze z Północy nazywają nas wermachtem. Z powodu mundurów.

Layne zmieszał się, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Jesteś głodny?

Brodacz potwierdził ruchem głowy.

– Oprócz śniadania w samolocie nie jadłem nic od wczoraj.

– W takim razie chodźmy.

Zeszli na dół krętymi schodami, Ashcroft waląc niemiłosiernie obcasami, a Layne, jakby nie mogąc pozbyć się nieśmiałości, plaskając cicho trampkami. Przemierzyli sparaliżowaną upałem ulicę i przez wahadłowe drzwi weszli do środka idealnej kopii dziewiętnastowiecznego saloonu. Przyjemny chłód, jaki panował wewnątrz, świadczył, że potomkowie pionierów nie gardzą jednak wszystkimi wynalazkami dwudziestego wieku.

– Co wy tam jadacie na północy? Pewnie hamburgery?

– Mogą być – powiedział odruchowo Layne. – Albo wiesz – dodał, widząc pogardliwy wzrok Ashcrofta – zdam się na ciebie.

Tamten skinął głową.

– Dwa befsztyki, Ann – krzyknął w kierunku bufetu. – Tylko żeby nie były tak spalone, jak ostatnio. Prawdziwy befsztyk musi być mokry.

– Oczywiście, proszę pana.

Zanim zdążyli zająć miejsca przy stoliku, stały już na nim dwie oszronione butelki piwa. Ashcroft ze zdziwieniem obserwował, jak Layne ostrożnie nalewa swoje tak, by spływało po ściance szklanki, żeby nie doprowadzić do utworzenia się piany. Sam dmuchnął mocno w szklankę. Fragmenty piany pokryły spory kawałek podłogi.

– I cóż cię sprowadza w nasze prowincjonalne progi? – spytał.

Layne uniósł głowę.