125330.fb2
Slayton klnąc wściekle i kulejąc dopadł do konsoli z głównym ekranem sumującym dane z większości aparatów.
– Co z wykresem EEG? – warknął.
Kelly trzymając się za pulsujące bólem czoło sięgnął po papierową taśmę.
– Lepiej niż świetnie – powiedział po chwili trochę drżącym głosem. – Jest wyraźna zmiana. Bardzo charakterystyczna.
– No to jesteśmy w domu. Dziękujemy za pomoc, panie Havoc.
Slayton zwrócił się do Stazziego:
– Jeszcze trochę czasu i nie będziemy błądzić po omacku. To nie są czary, Carlo. Wszystko da się zmierzyć.
– Nic z tego, chłopcy. Zwijamy interes.
– Co?
– Nie wiecie, co się od rana dzieje. Nie widzieliście zajeżdżających ciężarówek? – Stazzi włożył ręce do kieszeni.
– Co się stało? Wojna? – spytał Kelly.
– Gorzej. Epidemia.
Dopiero teraz zauważyli, że czoło Stazziego pokryte jest drobnymi kropelkami potu.
– Jakaś supergrypa czy coś takiego. Szpitale w mieście są przepełnione i dowództwo podjęło decyzję, żeby do czasu opanowania sytuacji przerwano wszystkie badania w naszym ośrodku i przyjęto chorych.
– Nasze też?
– Wszystkie. I Werner musi to zrobić, jeśli nie chce stracić posady. – Stazzi zapalił papierosa. – Myślę, że lepiej nie denerwować go petycjami i odwołaniami. Wolę, żeby szefem był przychylny nam facet, niż Bóg wie kto, kto zajmie po dymisji jego miejsce.
Kelly skinął głową.
– O co w tym wszystkim chodzi? – szepnął.
– Nie wiesz? – powiedział Slayton. – Nasz przyjaciel Havoc kazał pozarażać się czymś swoim ludziom, słusznie przewidując, że armia włączy się do akcji ratowniczej i tym samym zablokuje naszą pracę.
Podszedł do leżącej kobiety i patrzył na nią przez chwilę.
– Żałuję, że nie zastosowaliśmy „Żelaznej Dziewicy”. Mielibyśmy trochę więcej informacji… – Slayton nagle odwrócił się w stronę Stazziego.
– To, co zrobił Havoc, świadczy jeszcze o czymś – powiedział powoli. – Jeżeli musiał uciekać się do czegoś takiego, to znaczy, że nie ma swoich ludzi ani w dowództwie, ani nigdzie wyżej.
– To jest myśl – podjął Kelly. – Może dobrze byłoby zawiadomić szychy na górze o wszystkim, co się tu dzieje?
– Nie, to nie ma sensu – powiedział zdecydowanie Stazzi. – Nikt nie uwierzy w takie bzdury. Zaszkodzilibyśmy tylko sami sobie.
– A może jednak…
– Nie. Nawet gdyby ktoś zainteresował się tym, zaczęłyby się przesłuchania, przewlekłe śledztwo, setki komisji… A Havoc w tym czasie mógłby już zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Slayton zwinął taśmę elektroencefalografu i wrzucił ją do kieszeni.
– W takim razie chodźmy do Wernera.
Ledwie zdążyli wyjść z pokoju, zatrzymał ich jakiś żołnierz.
– Panie majorze, ktoś przeciął kable łączące główny budynek z wartownią.
– Zaczyna się – mruknął Kelly.
Stazzi rozejrzał się po korytarzu. Jacyś ludzie rozstawiali łóżka pod ścianami, a z głębi przepełnionych chorymi sal dobiegał gwar głośnych rozmów.
– Coś jeszcze?
– Tak, nie wiem, czy to ważne. Ktoś otworzył klapę do bunkra.
– Mamy tu bunkier? – spytał Slayton.
– Tak, ale opadowy. To rodzaj kolektora, który łączy się z kanalizacją.
Stazzi odwrócił się do żołnierza.
– Klapa otwiera się od dołu? – spytał.
– Nie. Tylko od góry, czyli z naszej strony.
Stazzi nie spiesząc się zgasił papierosa i wrzucił do kosza w załomie muru.
– Proszę przy każdej sali postawić uzbrojonego wartownika – powiedział. – Na skrzyżowaniach korytarzy ma stać po dwóch ludzi kontrolujących pozostałych. Dowódcy mają zdawać mi raport co dziesięć minut… No, powiedzmy co pół godziny – dodał widząc rozszerzone zdziwieniem oczy wartownika.
– Tak jest.
– Dyrektor Werner jest u siebie?
– Nie, panie majorze, właśnie tam idzie – żołnierz ręką wskazał kierunek.
Rzeczywiście dostrzegli jego korpulentną postać przeciskającą się wśród tłumu sanitariuszy podtrzymujących prowadzonych do sal pacjentów. Na ich widok przełożył trzymane papiery do drugiej ręki i uwolnioną dłonią kiwnął na powitanie.
– Wiecie już o wszystkim? – spytał.
Skinęli głowami.
– Muszę przerwać prace – powiedział zdecydowanie. – Ale nie tak łatwo mnie zastraszyć. Przydzielam was – zwrócił się do Kelly’ego i Slaytona – do grupy policyjnej. Oczywiście jeśli tego chcecie.
Uśmiechnął się – na widok aprobaty malującej się na ich twarzach.