125330.fb2
– Masz adres?
Ashcroft poczekał, aż Layne rozepnie zamek kurtki. Ujął wizytówkę w dwa palce i zdjął mikrofon.
– Kapitan Ashcroft – odezwał się.
Hałas przejeżdżającej furgonetki o naderwanym błotniku zagłuszył odpowiedź dyżurnego.
– Wyślijcie jakiś patrol na Elizabeth Park 6, mieszka tam… – Ashcroft uniósł wizytówkę wyżej. – William Sandez. Niech sprawdzą, czy jest w domu.
Layne poczekał, aż mikrofon wróci na miejsce.
– Myślę, że jednak trzeba będzie pójść na… – zaczął sięgając w głąb kurtki.
– Nie pal, chociaż nie w wozie – przerwał mu Ashcroft. – Masz na myśli to, o czym dzisiaj w nocy mówili Kelly i Slayton?
Layne przymknął oczy.
– Wygląda zachęcająco, a Havoc nie marnuje czasu.
Drgnęli obydwaj, kiedy o szybę zastukały palce Earla.
– Taaki befsztyk wyszedł dzisiaj staremu!
– Jesteśmy zajęci – sucho stwierdził Ashcroft, lecz Earl bynajmniej tym się nie zraził.
Nachylił się i oparł ramiona o okno.
– Neal? – zapytał uśmiechając się przebiegle. – Co ci goście ze szpitala mają na Havoca?
Ashcroft rzucił Layne’owi szybkie spojrzenie.
– O co ci chodzi?
Nie zdejmując rąk z szyby Earl wyprostował ciało.
– W porządku – zaśmiał się szorstko…- Ale jeśli już musicie być tacy tajemniczy, to nie gadajcie o tym w barze.
Layne nachylił się, by widzieć jego twarz.
– Ci lekarze twierdzą, że opracowali metodę wykrywania ludzi, którzy są podatni na działanie Havoca. Ale…
– Ale… – powtórzył Ashcroft. – Na odprawie dowiesz się więcej niż od barmana.
– O.K., O.K… – Earl uniósł dłonie obronnym gestem. – Nie strzelać do pianisty.
Puścił oko i ruszył w stronę gmachu. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Ciszę przerwał dopiero brzęczyk radiostacji.
– Kapitan Ashcroft.
– Facet jest w domu, ale chyba… – dyżurny odchrząknął. – On nie żyje, kapitanie.
– Jak?
– Zatruł się obiadem. Grzyby czy coś takiego…
– Rozumiem. Dziękuję.
Ashcroft dopiero za drugim razem trafił mikrofonem we wgłębienie deski. Layne siedział z nisko pochyloną głową. Wyglądało, że już tak zostanie, wpatrzony we własne buty.
– A mogłem z nim pójść… – wyszeptał.
– Mogłeś – Ashcroft obserwował go kątem oka. – Ale równie dobrze mogłeś zostać poczęstowany obiadem.
Layne wyprostował się zadzierając głowę ku sufitowi.
– Te taśmy…
– Nic z tego – Ashcroft uruchomił silnik. – Pojedziemy tam, ale bądź pewien, że niczego nie znajdziemy.
– Jestem pewien – wychrypiał Layne po chwili.
Za pomocą scyzoryka i plastikowej legitymacji wyciągnął gazetę z ulicznego automatu.
– Patrz – powiedział rozprostowując pierwszą stronę. – Zamieścili zdjęcie Cernana.
– A kto to jest? – spytał Slayton.
– Był na naszym roku. Cholera, ludzie się wybijają, robią forsę, a my tu zgnijemy za życia…
– Cernan… Cernan… – powtarzał Slayton. – Ach, tak, przypominam sobie. Strasznie go kiedyś zbiłem.
Kelly przysunął bliżej oczu zdjęcie z gazety.
– A tak miło wygląda… Dlaczego to zrobiłeś?
– Poderwałem jakąś dziewczynę i poszedłem z nią na przyjęcie. Ten idiota od razu zaczął się stawiać, więc dostał w zęby. Dopiero później się okazało, że dziewczyna była jego żoną.
– Smutne. Masz papierosa?
Slayton rzucił mu paczkę patrząc z obrzydzeniem na nielicznych przebiegających przed nimi w pośpiechu przechodniów. Gdzieś zza rogu wysunęła się mała furgonetka i mrucząc leniwie na niskim biegu zawróciła w ich stronę. Kierowca zatrzymał swój samochód dokładnie przed Slaytonem i nie gasząc silnika wystawił głowę przez boczne okno.
– Przepraszam, czy panowie Slayton i Kelly?
– Tak – powiedział Kelly unosząc w zdziwieniu brwi.
Slayton od dobrej sekundy biegł już w przeciwnym kierunku. Po kilkudziesięciu metrach, nie słysząc żadnych odgłosów pogoni, zatrzymał się i odwrócił. Mężczyzna z tyłu albo biegł boso, albo miał trampki podbite najlepszą i najbardziej miękką gumą na świecie. Jego uzbrojona w skórzaną pałkę ręka była już o kilka cali od głowy Slaytona, kiedy ten desperackim skokiem wykonał zwrot i ruszył w poprzek ulicy. Niestety, po drugiej stronie potknął się o krawężnik, przebiegł kilka metrów prawie w pozycji horyzontalnej i runął uderzając ramieniem o czyjeś nogi.