125330.fb2
– Ratunku! – krzyknął widząc schylonego nad sobą policjanta. – Tam z tyłu mordują!
Mężczyzna z pałką zbliżał się powoli.
Slayton stanął niepewnie na nogi…
– To on. Niech go pan aresztuje!
Tamten uśmiechnął się w odpowiedzi na pytający wzrok policjanta.
– Musimy ich zabrać – powiedział gardłowym głosem. – I to w miarę szybko.
Slayton targnął się w tył, ale dłoń policjanta zacisnęła się na jego ramieniu.
– Gdzie się spieszysz, chłopcze?
– Przepraszam. Mam zamówioną wizytę u dentysty.
– Nie szkodzi. Jeśli chcesz, to ten pan zrobi ci zabieg.
Pięść Slaytona musiała trafić w klamrę paska od munduru, bo krzywiąc się z bólu rozcierał rękę, kiedy rzucono go obok Kelly’ego na podłogę furgonetki.
– Zaparkujcie maszyny pod ścianą i siadajcie – Ashcroft musiał znacznie podnieść głos, żeby przekrzyczeć panujący w małym pomieszczeniu gwar.
Earl, Freddie i Lionel złożyli na podłodze produkty firmy Colts Patent Firearms i otoczyli zawalone papierami biurko. Ashcroft po raz kolejny wykręcał ten sam numer.
– Prędzej doczekam się emerytury niż połączenia z tego aparatu. Hej! – klasnął w dłonie. – Tutaj jest stanowczo zbyt głośno!
Kilkanaście par oczu spojrzało na niego z niemym wyrzutem.
– No, nareszcie. Tak, to ja, szefie… Nic nie poradzę, że źle słychać.
Jedna z sekretarek wylała kawę wprost na rozłożone teczki z dokumentami. Ktoś z tyłu, z drugiego aparatu, wywoływał centralę. Miał mocne gardło.
– Czy lecimy do szpitala po ten wynalazek Kelly’ego i Slaytona? – spytał Freddie.
Ashcroft spojrzał na niego.
– Tak… Nie, to nie do pana, szefie.
Przeciąg otworzył nagle drzwi i druga filiżanka kawy wylądowała na plecach Earla.
– Tak, to naprawdę konieczne – krzyknął do słuchawki Ashcroft zdejmując z twarzy pomięte papiery. – Nie kłóćcie się, do cholery, możesz lecieć bez koszuli… Słucham, szefie? – przełożył słuchawkę do drugiej ręki i kiwnął kilka razy w kierunku stojącego za panoramiczną szybą Layne’a, dając do zrozumienia, że widzi dawane przez niego znaki.
– Uważaj z tym flakonem, Jocelyn. Zalejesz karabiny. Głos w słuchawce odezwał się ze zdwojoną mocą:
– Tak. Ja osobiście za wszystko odpowiadam. Wyciągnął pan to wreszcie ode mnie… Jaki hałas? Naprawdę słyszy pan jakieś krzyki?
Layne przestał wymachiwać rękami. Wyjął z kieszeni monetę i zaczął stukać nią w szybę.
– Naprawdę, szefie, nie wiem, co tu się dzieje – Ashcroft dłuższą chwilę bębnił nerwowo palcami o blat stołu, potem rzucił słuchawkę Freddie’emu.
– Mów cokolwiek.
Sam wstał i roztrącając zbierające coś z ziemi policjantki przeszedł do drugiej sali.
– Co się stało, Marty? Ciągle bawisz się z tym komputerem?
– Nie, do cholery. On się świetnie bawi sam ze sobą i wcale mnie nie potrzebuje.
Ashcroft spojrzał na mrugający różnokolorowymi światełkami ekran z naniesioną na jego powierzchnię segmentową mapą miasta.
– Co z namiarami? – spytał.
– No właśnie. Oba nadajniki zboczyły z trasy…
– Gdzie są w tej chwili?
– Krążą w kwadracie B 340. Chyba powinniśmy już wystartować.
– Po co? – Ashcroft mocnym kopnięciem zamknął przezroczyste drzwi sali łączności.
Dźwięk tłuczonego szkła nie wpłynął kojąco na jego nerwy.
– Skoro krążą, to znaczy, że chcą zgubić ewentualną pogoń. Jeśli wystartujemy teraz, szybko skończy się nam paliwo i niczego nie osiągniemy.
– Nie mogę już tu wytrzymać…
Ashcroft usiadł na poręczy fotela.
– Dobra, zastąpię cię, a ty skocz na górę i pogadaj z pilotami. Postaraj się ich zjednać… Dodatek za ryzyko nie załatwia sprawy.
Layne skinął głową.
– Podaj mi ich nazwiska.
– Przykro mi, ale nie wiem, jak się nazywają. Wynająłem ich przez telefon i, tak jak kazałeś, pytałem tylko o miejsce urodzenia.
– Nie widziałeś ich jeszcze?!
– Nie.
– O Boże – Layne ruszył w kierunku schodów.
Przechodząc przez pustą ramę drzwi zderzył się z Dennisem.
– Co się tu dzieje? Co to za pobojowisko?! – krzyknął tamten tracąc panowanie nad głosem.