125330.fb2
– Sądzisz, że Havoc zdąży? Ciężarówka na rano będzie gotowa.
Slayton bez słowa pociągnął palcem po linii odległego ogrodzenia.
– Pusto… kto chce, może wleźć – odwrócił opaloną twarz. – Sam wiesz, na pięćdziesięciu strażników ponad trzydziestu podlegało Havocowi, a tylko dziesięciu odważyło się zostać.
Warstwa szarych chmur przyciągała wzrok Layne’a, wreszcie opuścił go na uchyloną bramę wjazdową.
– Tamci odeszli… z personelu też, tylko… – otarł policzek o chropawe drewno. – Podobno w parku Bradbeera nikogo nie ma cały dzień.
– Tak – Slayton podniósł lornetkę. – To gorsze niż ten tłum przy szpitalu. Ich przynajmniej było widać.
Layne ostrożnie zamknął okno.
– Licząc ochotników, jest nas ponad pięćdziesięciu… powinniśmy wytrzymać.
Stanął przy dużym stole służącym do rozpinania planów i zapalił lampę. Jaskrawe światło bijące od powierzchni kalki uświadamiało, że zapadła noc.
– Swoją drogą – Layne przyjrzał się własnym dłoniom. – Ciekawe, jak udało się im dotrzeć do telefonów i teleksu?
Slayton prychnął krótko.
– Słyszałem, co mówił Stazzi… Przy tym systemie połączeń wystarczyła jedna kostka trotylu w centralce. – Wskazał za czarną szybę. – Jest gdzieś w parku.
Okręcił się wirując połami.
– Neal prosił, żebym zajrzał do tego faceta z radiostacją.
Ruszył do drzwi. Layne nie miał już teraz wątpliwości, co przedstawia gryzmoł na plecach Slaytona.
– Jeszcze się naradzają…? – spytał nachylając głowę.
– Cały czas – Slayton pchnął drzwi. – Mark boi się, że i to pudło wywalą mu w powietrze.
Mijając postacie w mundurach Layne przeszedł pod ścianę. Z mieszaniną niechęci i pożądania zerknął na lufy automatów.
– Nie dziwię mu się – wrócił spojrzeniem do pleców Slaytona. – Ktoś włóczył się dziś w nocy w piwnicy… widziałem ślady.
Po paru stopniach wdrapali się na najwyższy poziom budynku. W powietrzu czuć było jeszcze ciepło ostatnich upałów.
– Wcale nie jestem pewien, czy dobrze robimy – Slayton błysnął oczami. – Myślę o niezawiadamianiu władz.
Zza drzwi dobiegało głuche charczenie.
– Bez stuprocentowych dowodów Havoca uniewinni każdy sąd.
– Wiem, wiem… – Slayton załomotał w blachę.
Ryk można było uznać za zaproszenie. Weszli. W pokoju pracowała tragicznie rozklekotana lodówka, tak przynajmniej pomyśleli w pierwszej chwili. Lodówką okazała się jednak drukowana płytka, garść elementów, kilka kabli z podłączonym głośnikiem. Człowiek na krześle pociągnął piwo z białej puszki i odwrócił głowę.
– Nic z tego, panowie – pokręcił małą gałką. – Nie można się porozumieć nawet ze szpitalem.
Na jasnym kitlu wyszyte było jego nazwisko.
– Słuchaj, Kennedy – Slayton potknął się i odrzucił puszkę pod ścianę. – Mówiłeś, że zrobisz nadajnik.
– Moment… – palce człowieka objęły gałkę. – Ten złom do niczego się nie nadaje… zresztą posłuchajcie.
Głośnik wybuchnął mieszaniną słów i trzasków, jakby gdzieś darto olbrzymie płótno.
– … usunąć ludzi z dzielnic portowych… kwadratami… przyślijcie więcej pomp.
Kennedy na powrót wyciszył hałasy, zahuśtały luźne kable.
– Czerwone pogotowie w eterze – wyjaśnił. – Może potrwać nawet dobę.
– Dlaczego?
– Huragan Floris wylazł z Zatoki – Kennedy rozłożył poplamione kwasem dłonie. – Co najmniej cztery stany są na nogach, musielibyśmy znać hasła.
– Koniecznie…?
Kennedy odsunął otwartą konserwę i kładąc łokieć na blacie z przekonaniem pokiwał głową. Slayton westchnął głęboko.
– Druga trzydzieści trzy? To niemożliwe – Layne potrząsnął zegarkiem. – Chyba kończy mi się bateria.
Wystrzelona raca rozjaśniła na chwilę mrok za oknem.
– Schodzimy? – spytał Ashcroft.
Layne odrzucił koc i sięgnął po koszulę.
– Byliśmy tam przed chwilą.
– Przed dwiema godzinami.
Naciągnął spodnie i sięgnął po swoją strzelbę.
– Myślisz, że jesteśmy otoczeni? – spytał wskazując ciemność za szybą.
– Cieszyłbym się z tego. Ale Havoc nie jest aż tak głupi.
– Cieszyłbyś się? Dlaczego?
Ashcroft otworzył drzwi prowadzące na klatkę schodową.
– Dużo łatwiej byłoby obronić atak powierzchniowy. Wojny podziemnej możemy nie wytrzymać.