125382.fb2
— I pozwolisz mi być swoim opiekunem? — zapytał derg ochoczo.
— Odpowiem jutro — odrzekłem. — Po przeczytaniu wieczornych gazet.
Notatka była, rzeczywiście. Przeczytałem ją w moim wynajętym pokoju na Sto Trzynastej Ulicy. Mężczyzna popchnięty przez tłum, stracił równowagę i spadł na tory prosto pod koła nadjeżdżającego pociągu. Dało mi to dużo do myślenia podczas oczekiwania na pojawienie się mojego niewidzialnego opiekuna.
Nie wiedziałem, co robić. Jego chęć do ochraniania mnie wyglądała na dość szczerą. Ale nie mogłem się zdecydować, czy takiej opieki rzeczywiście pragnę. Kiedy godzinę później derg skontaktował się ze mną, cała sprawa podobała mi się jeszcze mniej i powiedziałem mu o tym.
— Czy mi nie ufasz? — spytał.
— Chcę tylko prowadzić normalne życie.
— Jeżeli będziesz miał w ogóle jakieś życie — przypomniał mi. — Ta ciężarówka ostatniego wieczora…
— To była rzecz wyjątkowa, zdarzająca się tylko raz w życiu.
— Właśnie raz w życiu się umiera — powiedział derg uroczyście. — Było też metro.
— To się nie liczy. Nie planowałem dzisiaj jazdy metrem. — Ale nie było przyczyny, abyś tego nie zrobił. To jest istotne. Tak jak nie ma powodu, byś na przykład nie wziął prysznicu w ciągu następnej godziny.
— Dlaczego nie miałbym wziąć?
— Panna Flyun — rzekł derg — mieszkająca na końcu korytarza, właśnie skończyła się kąpać w łazience na tym piętrze i zostawiła roztapiający się kawałek różowego mydła na różowych kaflach posadzki. Poślizgnąłbyś się i skręcił nadgarstek.
— Nie byłby to wypadek śmiertelny, co?
— Nie. W żadnym razie nie można tego porównać na przykład z powiedzmy ciężką doniczką strąconą z dachu przez pewnego, niezbyt pewnie zachowującego równowagę, starszego dżentelmena.
— Kiedy to się wydarzy? — spytałem. — Myślałem, że to cię nie interesuje.
— Ależ to jest bardzo interesujące. Kiedy? Gdzie?
— Czy pozwolisz mi na dalsze ochranianie siebie? — zapytał.
— Powiedz mi tylko jedną rzecz — rzekłem. — Co ty masz z tego?
— Zadowolenie — odpowiedział. — Dla derga waliduzjańskiego największą rozkoszą jest możliwość pomagania innym istotom w unikaniu niebezpieczeństwa.
— Ale czy nie chcesz za to czegoś więcej? Jakiegoś drobiazgu jak moja dusza czy władza nad światem?
— Niczego. Oczekiwanie zapłaty za ochronę zrujnowałoby moje emocjonalne przeżycie. Wszystko, czego oczekuję od życia — czego każdy derg pragnie — to ochranianie kogoś od zagrożeń, których ten ktoś nie dostrzega, a które ja widzę aż za dobrze. — Derg przerwał, po chwili dodał cicho: — Nie oczekujemy nawet wdzięczności.
Cóż, to przesądziło sprawę. W jaki sposób mogłem przewidzieć konsekwencje? Skąd mogłem wiedzieć, iż jego pomoc wmanewruje mnie w sytuację, w której nie będę mógł lesnerować?
— Co z tą doniczką? — spytałem.
— Spadnie ona na róg Dziesiątej Ulicy i Bulwaru McAdamsa jutro 0 8.30 rano.
— Dziesiątej i McAdamsa? Gdzie to jest?
— W Jersey City — odpowiedział natychmiast.
— Ale ja w życiu nie byłem w Jersey City. Po co uprzedzać mnie o tym?
— Nie wiem, dokąd pójdziesz lub nie pójdziesz powiedział derg. — Ja tylko wyczuwam niebezpieczeństwa grożące ci, wszystko jedno, w którym miejscu mogące wystąpić.
— Co mam teraz robić?
— Co sobie życzysz — odpowiedział mi. — Po prostu żyj sobie tak jak zawsze.
Tak jak zawsze. Ha!
Zaczęło się całkiem dobrze. Chodziłem na wykłady na Uniwersytecie Columbia, do kina, na randki, uczyłem się w domu, grałem w ping-ponga i szachy, wszystko tak jak przedtem. Nigdy nie pokazałem po sobie, że jestem pod bezpośrednią ochroną derga waliduzjańskiego.
Derg zgłaszał się do mnie raz lub dwa razy dziennie. Mówił coś w rodzaju: „Obluzowane okratowanie na wlocie do kanału pomiędzy Sześćdziesiątą Szóstą i Sześćdziesiątą Siódmą Ulicą. Nie nastąp na nie”. I oczywiście nie następowałem. Ale ktoś inny, tak. Często widziałem takie notatki w gazetach.
Gdy przyzwyczaiłem się do mojej sytuacji, dała mi ona całkiem spore poczucie bezpieczeństwa. Stworzenie z innej planety krzątało się przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i wszystko, czego pragnęło od życia, to ochranianie mnie. Straż osobista nie z tego świata! Myśl ta dodawała bardzo pewności siebie.
Moje życie towarzyskie w tym okresie nie mogłoby rozwijać się lepiej.
Wkrótce jednak, w trosce o mnie, derg stał się zbyt gorliwy. Wynajdował coraz więcej i więcej zagrożeń, z których większość nie miała żadnego wpływu na moje życie w Nowym Jorku — rzeczy i miejsca, których powinienem unikać w Mexico City, Toronto i Omaha, Papeete…
Spytałem go w końcu, czy zamierza donosić mi o każdym potencjalnym niebezpieczeństwie na Ziemi.
— Uprzedzałem cię tylko o nielicznych, bardzo nielicznych, takich, które odnoszą się lub mogłyby odnieść się do ciebie — odpowiedział.
— W Mexico City? Lub w Papeete? Czemu nie ograniczysz się do wypadków lokalnych? Powiedzmy w Nowym Jorku i okolicy!
— „Lokalny” nic dla mnie nie znaczy — derg był uparty. — Moja percepcja jest czasowa, a nie przestrzenna. Muszę chronić cię przed wszystkim.
Na swój sposób było to wzruszające i nic nie mogłem na to poradzić. Musiałem tylko odrzucać z jego doniesień przeróżne niebezpieczeństwa w Hoboken, Tajlandii, Kansas City, Angkor Wat (upadający posąg), Paryżu i Sarasosie. W końcu dochodziliśmy do wydarzeń lokalnych. Ignorowałem na ogół zagrożenia oczekujące mnie w Queens, Bronksie, Staten Island i Brooklynie i koncentrowałem się na Manhattanie.
O niektórych z nich jednak warto było wiedzieć wcześniej. Derg ustrzegł mnie od kilku bardzo przykrych przeżyć takich, jak na przykład napad w parku, atak bandy nastolatków, pożar.
Ale jednocześnie zwiększał on stale tempo swych ostrzeżeń. Zaczęło się od jednego lub dwóch doniesień dziennie. Po miesiącu przestrzegał mnie już pięć i sześć razy w ciągu dnia. W końcu ostrzeżenia lokalne, krajowe i międzynarodowe płynęły nieprzerwanym strumieniem. Na mojej drodze zaczęły się piętrzyć niebezpieczeństwa ponad wszelki rachunek prawdopodobieństwa… Oto typowy dzień:
„Zepsuta żywność w restauracji Bakera. Nie jedz tam dziś wieczorem”.
„Autobus 312 ma niepewne hamulce. Nie jedź nim”.
„Pralnia chemiczna Mellena ma uszkodzoną instalację gazową. Może wybuchnąć. Lepiej oddaj odzież do czyszczenia gdzie indziej”.
„Wściekły pies krąży między ulicami Riverside Drive i Central Park West. Weź taksówkę”.
Wkrótce większość czasu poświęcałem na nierobienie wielu rzeczy i unikanie różnych miejsc. Wyglądało na to, iż niebezpieczeństwo czyha na mnie na każdym kroku.
Podejrzewałem derga, że przesadnie powiększa liczbę ostrzeżeń. Wydawało mi się to jedynym możliwym wytłumaczeniem. Ostatecznie, przed spotkaniem z dergiem, żyłem już dość długo i bez absolutnie żadnej nadprzyrodzonej pomocy szło mi całkiem nieźle. Dlaczego więc ryzyko codziennego bytowania miałoby się teraz tak wyraźnie zwiększyć? Zapytałem go o to pewnego wieczora.