125382.fb2
— Czemu?
— Uszkodzona instalacja.
— Nie wątpię w prawdziwość twoich ostrzeżeń — zapewniłem. — Wiem tylko, że moje życie nie było tak najeżone niebezpieczeństwami przed poznaniem z tobą.
— Oczywiście, że nie było. Z pewnością wiesz o tym, iż przyjmując ochronę, musisz jednocześnie pogodzić się z jej niedogodnościami.
— Jakimi niedogodnościami? Derg zawahał się.
— Ochrona powoduje potrzebę dalszej ochrony. Jest to powszechna niezmienność rzeczy.
— Powtórz to — powiedziałem oszołomiony.
— Zanim mnie spotkałeś, byłeś przeciętnym człowiekiem i napotykałeś na swej drodze przeciętnie ryzykowne sytuacje. Ale gdy ja się pojawiłem, twoje bezpośrednie otoczenie zmieniło się. I twoja pozycja w tym otoczeniu zmieniła się również.
— Zmieniła się? Dlaczego? — Ponieważ zawiera ona teraz mnie. Do pewnego stopnia istniejesz teraz w moim środowisku, podobnie jak ja w twoim. A, oczywiście, wiadomo jest powszechnie, że uniknięcie jednego zagrożenia otwiera drogę innym groźbom.
— Czy starasz mi się powiedzieć — powiedziałem powoli — że liczba niebezpieczeństw, na które jestem narażony, wzrosła z powodu twojej pomocy?
— Nie można było tego uniknąć — westchnął.
W tym momencie udusiłbym chętnie derga, gdyby nie był niewidzialny i nieuchwytny. Miałem paskudne uczucie, iż zostałem wykiwany przez pozaziemskiego oszusta.
— W porządku — powiedziałem, usiłując zachować kontrolę nad głosem — dziękuję za wszystko. Do zobaczenia na Marsie, czy też tam, gdzie zwykle się kręcisz.
— Nie chcesz dalszej ochrony?
— Dobrze zgadłeś. Nie trzaskaj drzwiami wychodząc. — Ale dlaczego? — derg wydawał się szczerze zdziwiony. — Liczba niebezpieczeństw w twoim życiu zwiększyła się, to prawda, ale co z tego? Prawdziwą sławę i prawdziwy honor przynosi stawienie czoła zagrożeniom i wychodzenie z nich zwycięsko. Im większe niebezpieczeństwo, tym większa radość z jego uniknięcia.
Po raz pierwszy zrozumiałem, jak obcy w swej naturze był ten przybysz z zewnątrz.
— Nie dla mnie — odpowiedziałem. — Wynoś się.
— Ryzyko zwiększyło się — argumentował derg — ale moja zdolność do wykrywania go jest bardziej niż wystarczająca. Jestem szczęś1iwy, starając się je zniwelować. Moja obecność przedstawia dla ciebie coraz większą wartość.
Pokręciłem głową.
— Wiem, co będzie dalej. Liczba zagrożeń w moim życiu będzie się stale zwiększać, nieprawdaż?
— Wcale nie. Jeżeli chodzi o tego rodzaju przypadki, osiągnąłeś już ilościowy limit.
— Co to właściwie ma oznaczać?
— Znaczy to, że w przyszłości nie będzie się już zwiększała liczba niebezpieczeństw, których musisz unikać.
— Świetnie. A teraz może będziesz tak uprzejmy i wyniesiesz się stąd do cholery.
— Ale przecież właśnie ci tłumaczę…
— Rozumiem. Bez dalszego zwiększania, tylko to, co było… Ale słuchaj, jeśli zostawisz mnie samego, moje pierwotne otoczenie powróci, prawda? I razem z nim moja poprzednia liczba zagrożeń.
— Stopniowo — zgodził się derg — jeżeli tego dożyjesz.
— Zaryzykuję.
Derg milczał przez chwilę. W końcu powiedział:
— Nie mogę pozwolić na oddalenie mnie. Jutro…
— Nie mów nic. Będę unikał tych wypadków na własną rękę.
— Nie myślałem o wypadkach.
— A o czym?
— Naprawdę nie wiem, jak ci to powiedzieć — jego głos był zmieszany. — Tłumaczyłem ci, że nie będzie ilościowej zamiany. Nie wspomniałem o zmianie jak o ściowej.
— O czym ty mówisz?! — krzyknąłem.
— Staram ci się wyjaśnić — odpowiedział derg — że gamper czyha na ciebie.
— Kto? Co to za kawały?
— Gamper jest tworem z mojego środowiska. Wydaje mi się, że przyciągnął go twój wzmożony, dzięki mnie, potencjał unikania niebezpieczeństw.
— Do diabła z gamperem i do diabła z tobą!
— Jeżeli się pojawi, staraj się przepędzić go używając jemioły. Żelazo jest również często skuteczne, jeżeli zetknie się z czymś miedzianym. Także…
Rzuciłem się na łóżko i schowałem głowę pod poduszkę. Derg zrozumiał. Po chwili mogłem wyczuć, że opuścił mnie.
Jakim idiotą byłem! My, mieszkańcy Ziemi, mamy jedną wadę: bierzemy to, co nam oferują, nie zważając na to, czy naprawdę tego potrzebujemy, czy też nie. W ten sposób można sobie przysporzyć masę kłopotów.
Tymczasem jednak derg odszedł i moje najgorsze zmartwienia się skończyły. Będę przez pewien czas ostrożny, pozwolę, by te sprawy same się jakoś ułożyły. Za parę tygodni, być może już…
Wydało mi się, że słyszę jakiś szum. Usiadłem na łóżku. W kącie pokoju było dziwnie ciemno, a jednocześnie poczułem na twarzy zimny podmuch. Szum stał się głośniejszy, nie szum właściwie, ale śmiech, cichy i monotonny.
W takiej chwili nikt nie musiał mi wyjaśniać sytuacji. — Derg! — krzyknąłem. — Wydostań mnie z tego.
Zjawił się.
— Jemioła. Machaj nią w kierunku gampera.
— Skąd, do cholery, wezmę jemiołę?
— Żelazo i miedź w takim razie!