125389.fb2
Co z ciebie za człowiek, Kriwoszein?”
„22 września. Nie pracuję. Nie mogę teraz pracować… Pojechałem dzisiaj na motorze do Berdyczowa nie wiadomo po co i — przy okazji — zrozumiałem sens tajemniczego zdania, które kiedyś przekazała mi moja maszyna na taśmie perforowanej. Dwadzieścia sześć kopiejek to cena paliwa: pięć litrów benzyny, dwieście gramów oleju, akurat tyle, ile trzeba na przejazd z Berdyczowa do Dnieprowska… Rozwiązałem jeszcze jedną tajemnicę!
Gdzie się podziewa dubel Adam? Dokąd mógł pojechać?
…A ta istota, którą maszyna próbowała stworzyć zaraz po pierwszym dublu — pół-Lena, pół-ja… Ona też na pewno czuła lęk przed śmiercią, gdy kazaliśmy maszynie-matce ją zlikwidować. I tata… do diabła! Dlaczego o tym myślę?
Tata… Ostatni Kozak z rodu Kriwoszeinów. Według rodzinnej legendy pradziadowie moi pochodzili z Siczy Zaporoskiej. Żył sobie kiedyś chwacki Kozak, uszkodzili mu w boju szyję i stad wzięli się Kriwoszeinowie. Kiedy caryca Katarzyna rozpędziła Sicz, przenieśli się na Zawołże. Dziad mój, Karp Kriwoszein, pobił popa i miejscowego prystawa, którzy postanowili zlikwidować we wsi szkołę ziemską, a zamiast niej założyć cerkiewną. Pojęcia nie mam, na czym polega różnica, w każdym razie dziadek zmarł na katordze.
Ojciec brał udział we wszystkich rewolucjach, w czasie wojny domowej był u Czapajewa dowódcą kompanii.
W czasie ostatniej wojny był już stary i walczył tylko przez pierwsze dwa lata. Brał udział w odwrocie przez Ukrainę, pod Charkowem wyprowadził swój batalion z okrążenia. Później z powodu ran i wieku został przeniesiony na tyły, za Ural, w charakterze komisarza wojskowego. Tam, w stanicy, on, żołnierz i chłop, uczył mnie jeździć konno, doglądać i zaprzęgać konie, orać, kosić, strzelać z karabinu i pistoletu, kopać ziemię, wycinać krzewy szablą. Kazał mi także zarzynać kury i kłuć świnie płaskim bagnetem pod prawą łopatkę, żebym się nie bał krwi. „Przyda ci się w życiu, synku!”
…Na krótko przed śmiercią ojca wybraliśmy się razem w jego rodzinne strony do Mironowki, do brata stryjecznego, Jegora Kriwoszeina. Gdy siedzieliśmy w chacie i pili z okazji spotkania, przybiegł wnuczek stryja Jegora.
— Dziadku, a tam, w Owczym Jarze, gdzie zaporę budują, kościotrupa znaleźli!
— W Owczym Jarze? — zapytał ojciec. Staruszkowie spojrzeli po sobie. — No cóż, chodźmy zobaczyć…
Tłum robotników i ciekawskich rozstąpił się, dając drogę dwóm idącym ciężkim krokiem starcom. Szare, zmurszałe kości były złożone razem. Ojciec trącił kijem czaszkę, która potoczyła się, ukazując dziurę nad prawą skronią.
— Moja! — ojciec zwycięsko spojrzał na stryja. — A ty, znaczy się, chybiłeś, ręce ci się pewnie trzęsły?
— Skąd wiesz, że twoja? — stryj wyzywająco zadarł brodę…
— A co, zapomniałeś? Przecież on wracał do wsi. Ja leżałem po prawej stronie drogi, a ty — po lewej… — i ojciec, aby go przekonać, zaczął rysować kijem na ziemi plan sytuacyjny.
— A czyje to kości, staruszkowie? — surowo zapytał młody kierownik robót w nowiutkim kombinezonie.
— Esauła — mrużąc oczy wyjaśnił ojciec. — „Za pierwszej rewolucji w naszej wsi kwaterowali uralscy Kozaczkowie. A to właśnie ich esauł. A milicji, synku, nie ma co niepokoić. Stara sprawa, przedawniona.
…Jak to musiało być wspaniale — leżeć w nocnym stepie za wsią z ojcowską strzelbą, czekać na esauła — i dla idei, i za to, że on, kanalia, chłopów bił nahajką, dziewczyny do stodoły ciągał! Albo pędzić na koniu, czując ciężar szabli w ręku i przymierzać się: o, tego brodatego, od ramienia na ukos!
A ja ostatni raz biłem się osiemnaście lat temu i to nie do zwycięstwa, ale do dzwonka na koniec przerwy. I konno nie jeździłem od tamtych czasów. Wszystkie moje wyczyny to motocyklowa brawura na szosie…
Nie boję się, tato, ani krwi, ani śmierci. Tylko nie przydały mi się twoje proste nauki. Teraz rewolucja dokonuje się w inny sposób: odkrycia i wynalazki to broń groźniejsza od szabel. I boję się, że mogę popełnić błąd…
Łżesz! Znowu krygujesz się przed sobą, cwaniaku! Nigdy się nie zmienisz… Jak pięknie napisałeś: „Boję się, tato, popełnić błąd”, i o rewolucji. Wara ci od tego!
Chciałeś syntetyzować w ludziach (tak, w ludziach, a nie w sztucznych dublach!) szlachetną duszę, której sam nie masz, piękno, którego ci brak, stanowczość, której sam nie posiadasz, zdolność do wyrzeczeń, o której nie masz pojęcia…
Pochodzisz z dobrej rodziny. Twoi przodkowie umieli i pracować, i bronić słusznej sprawy, umieli bić wszelką swołocz — pięścią, karabinem, bez wytchnienia… A kimże ty jesteś? Broniłeś kiedy sprawiedliwości? Aha, nie było okazji? A czy nie unikałeś — z wyrachowaną ostrożnością — takich okazji? Co, niemiło ci wspominać?
W tym sęk, że wszystkiego się boję: i życia, i ludzi. Nawet Lenę kocham tchórzliwie: i boję się zbliżyć, i stracić bym jej nie chciał. I broń Boże, żeby nie było dzieci. Dzieci komplikują życie…
A to, że zataiłem swoje odkrycie — czy to nie z obawy, że nie będę w stanie wywalczyć jego prawidłowego rozwoju? I rzeczywiście nie będę w stanie… Mięczak jestem. Z gatunku tych myślących mięczaków, dla których lepiej byłoby nie myśleć. Bo dar myślenia umożliwia im tylko jedno: uświadomienie sobie swego upadku i bezsilności…”
Doktorant zapalił i zaczął nerwowo przemierzać pokój Z ciężkim sercem czytał te zapiski — dotyczyły przecież także i jego. Westchnął i wrócił do biurka.
Spokój, Kriwoszein. Spokój. W ten sposób dojdziesz tylko do histerii. A praca przecież czeka… Nie wszystko jeszcze stracone, nie jesteś jeszcze aż takim sukinsynem, żebyś się musiał natychmiast powiesić.
Mogę nawet przedstawić się w korzystnym świetle. Nie wykorzystałem tego odkrycia dla własnej korzyści i nie zrobię tego. Pracowałem ile sił, nie traciłem czasu. Teraz zrozumiałem istotę sprawy, więc „nie jestem gorszy niż inni. Popełniłem błąd. Któż ich nie popełnia?
Tak, ale w tej pracy porównania: gorszy czy lepszy od innych — są nie do przyjęcia. Inni zajmują się badaniem kryształów, projektowaniem maszyn. Znają dobrze to, co robią, i to wystarczy. Ich wady zatruwają życie tylko im samym, ich współpracownikom i najbliższej rodzinie. Moja praca jest inna. Na to, żeby stwarzać Człowieka, nie wystarczają wiadomości, uzdolnienia badawcze, umiejętność „kręcenia gałkami”. Trzeba samemu być Człowiekiem, nie lepszym i nie gorszym od innych, ale w skali absolutnej — rycerzem, bez lęku i skazy. Nie miałbym nawet nic przeciwko ternu, tylko nie wiem, jak to zrobić. Brak informacji…
Wygląda na to, że ta praca przekracza moje możliwości…”
„8 października. W parku złotoczerwona jesień, a ja nie mogę pracować. Najmniejszy deszczyk spada z wielkim szumem na góry suchego listowia, z którego unosi się cierpka, wilgotna woń fermentacji. A ja nie mogę pracować…
Może to wszystko jest zbędne? Dziedziczność, właściwe wychowanie, higieniczne warunki życia… Niech rozumni ludzie odtwarzają się sami. Niech mają więcej wspaniałych dzieci. Starczy im pensji, aby je wykarmić, to przecież, mądrzy ludzie… I wychować je potrafią — przecież są mądrzy… Więc niepotrzebne są żadne maszyny…
Dzisiaj dzwonił Chiłobok. W Instytucie organizuje się stałą wystawę „Osiągnięcia radzieckiej systemologii” i oczywiście on się tym zajmuje.
— Da pan coś, inżynierze?
— Nie.
— Co pan tak? Zakład profesora Woltampernowa wystawia trzy eksponaty, inne zakłady i pracownie też sporo dają. Przydałby się chociaż jeden eksponat z pańskiego zakresu. Nic panu jeszcze nie wyszło?
— Nie. Panie docencie, a co z układem czujników?
— E-e-e, co tam jeden układ przy całej systemologii, he, he! Zrobi się, a jakże, ale na razie, sam pan rozumie, wszystkie siły rzuciliśmy do walki o przygotowanie stoisk wystawowych, makiet, tablic demonstracyjnych, w trzech językach napisy, a jakże, aż w głowie się kręci, i pracownia jest przeciążona, i warsztaty, ale gdyby się panu na wystawę coś urodziło, to tym sprawom dajemy zielone światło…
Omal mu nie powiedziałem, że właśnie układ czujników jest mi potrzebny po to, aby ozdobić wystawę eksponatem (zrobiliby, a potem by się zobaczyło), ale powstrzymałem się. Nauczyłbyś się wreszcie sprytu, Kriwoszein!
Moje eksponaty rozbiegły się po całym świecie. Jeden napełnia głowę naukami biologicznymi w Moskwie, inne — brzuchy trawą i kapustą po ogrodach. A jeden w ogóle uciekł, nie wiadomo dokąd…
Może by tak wystawić maszynę-matkę… Wstrząsnąć profesorską społecznością? Dla demonstracji wytwarzać dwugłowe i sześcionogie króliki — po dwie sztuki na godzinę… Ależ byłby szum.
Nie, bracie. Ta maszyna tworzy człowieka. I od tego faktu nigdzie nie uciekniesz.”
Każde działanie zobowiązuje. Brak działania nie zobowiązuje do niczego.
„11 października. Powtarzam doświadczenia ze sterowaną syntezą królików — tylko po to, żeby mi maszyna nie zardzewiała z bezczynności. Wszystko filmuję. Będzie dokument filmowy. Obywatele, proszę okazywać dokumenty filmowe!”
„13 października. Wynalazłem metodę szybkiego i dokładnego kasowania informacji biologicznej w maszynie. Można to nazwać elektryczną gumką. Na wejście bloku krystalicznego i maszyny podaję szum z generatora i po 15–20 minutach maszyna zapomina wszystko, co wiedziała o królikach. Gdybym zamiast rozkazu „Nie!”
stosował ten sposób wcześniej, za każdym razem likwidowałbym dubla gruntownie i nieodwracalnie.
Nie wiem tylko, czy wtedy byłoby mu lżej…
Czas mija. Liście opadają z drzew, niebo już prawie zimowe. A praca stoi w miejscu. Nie jestem w stanie wziąć się od nowa za poważne doświadczenie. Odwagi mi nie starcza. Zagubiłem się…
No cóż, Kriwoszein! Można uznać za dowiedzione, że nie jesteś ani Bogiem, ani pępkiem świata. A skoro tak, to szukaj pomocy u innych. Trzeba iść do Azarowa…”
— Oho! — nachmurzył się doktorant Kriwoszein.