125389.fb2
Zaraz, zaraz! Szlachetność — szlachetnością, ale ostrożność nie zawadzi. Wyjawiać ot tak po prostu Azarowowi najświętsze tajniki odkrycia? Zdradzić, że maszyna może syntetyzować ż y w y c h ludzi? Nie, nie można. Trzeba zacząć od czegoś prostszego. A potem zobaczy się — jak on sam lubi mówić.
Trzeba syntetyzować w maszynie obwody elektroniczne. Właśnie to, co tak atakował staruszek Woltampernow i co, prawdę mówiąc, jest moim oficjalnym tematem na najbliższe półtora roku.
Trzeba, inżynierze, trzeba!
Naszkicujmy schemat doświadczenia. Wprowadzamy do płynu sześć przewodów: dwa — zasilanie, dwa — oscyloskop kontrolny i dwa — generator impulsów. Podaję maszynie przez „czapkę Monomacha” parametry typowych obwodów i przybliżone rozmiary. Tutaj przynajmniej wiem dobrze, co jest t o, a co n i e t o. Na tym się znam.”
„15 października. W zbiorniku powstają zaokrąglone na narożach kwadraciki brunatnej barwy, podobne do getinaksu. Osiadają na nich metalizowane ścieżki przewodów, warstewki izolacji, nakładają się jedna na drugą błonki kondensatorów, obok prążki oporników, plamki diod i tranzystorów… Trochę to przypomina technologię warstwową, która obecnie rozwija się w mikroelektronice, tylko wszystko odbywa się bez próżni, wyładowań elektrycznych i innej pirotechniki…
Jakże przyjemnie teraz, po tych wszystkich koszmarach, pstrykać przełącznikami, dostrajać ostrość i jasność promienia na ekranie oscyloskopu, odmierzać mikrosekundowe impulsy! Wszystko jest dokładne, jasne i znane. Jakbym z odległych krajów powrócił do domu… Diabli mnie ponieśli do tych krajów, do ciemnych dżungli pod nazwą „człowiek” bez przewodnika i bez kompasu. Ale skąd wziąć tego przewodnika i kompas?
No dobrze, parametry obwodów są dobrane właściwie, temat w połowie wykonany. Ale się Woltampernow ucieszy!
Idę do Azarowa. Pokażę próbki, trochę mu wyjaśnię i delikatnie wspomnę o dalszych perspektywach. Pójdę jutro i powiem: — Panie profesorze, przyszedłem do pana, żeby porozmawiać jak rozsądny człowiek z rozsądnym człowiekiem.”
„16 października. Poszedłem i… aż się nie chce wspominać!
Z rana zaplanowałem więc całą rozmowę, wziąłem próbne układy i poszedłem w kierunku starego budynku. Jesienne słońce oświetlało ściany pokryte architektonicznym zbytkiem, granitowe stopnie i mnie, kroczącego po nich w górę.
Presja psychiczna zaczęła się już od drzwi. Ach, te państwowe trzymetrowe drzwi z rzeźbionego dębu, z kręconymi, kolosalnymi klamkami i potężnym automatem zamykającym! Takie drzwi są jakby specjalnie stworzone dla barczystych, pyskatych zuchów-biurokratów z łapami jak patelnia na dwanaście jaj. Oni otwierają takie drzwi jednym lekkim pociągnięciem i wchodzą, aby przerzucać wielkie, państwowej wagi sprawy. Uporawszy się z drzwiami pomyślałem, że rozmowy z Azarowem nie należy rozpoczynać od szokującego wstępu („jak rozsądny człowiek…”). Trzeba przestrzegać subordynacji. Ostatecznie on jest profesorem, a ja inżynierem.
A kiedy wchodziłem po marmurowych schodach, wyłożonych dywanem przytwierdzonym niklowanymi prętami, obramowanych monumentalnymi poręczami, w duszy mojej zrodziła się wiernopoddańcza gotowość przyjęcia każdego słowa profesora. Jednym słowem, jeśli do granitowych stopni zbliżał się sprężystym krokiem Kriwoszein-odkrywca, to do dyrektorskiej poczekalni wszedł, powłócząc nogami, Kriwoszein-petent ze zgarbionym grzbietem i pełnym winy wyrazem twarzy.
Sekretarka Ninoczka przecięła mi drogę z szybkością, jakiej mógłby jej pozazdrościć bramkarz Lew Jaszyn.
— Nie, nie, nie, panie inżynierze, nie można. Profesor wyjeżdża na kongres do Nowej Zelandii, wie pan przecież, jak mi się dostaje, kiedy wpuszczę kogoś! Nikogo nie przyjmuje. O, proszę spojrzeć.
W poczekalni rzeczywiście siedzieli liczni pracownicy Instytutu i przyjezdni interesanci. Wszyscy patrzyli na mnie z niechęcią. Postanowiłem poczekać — bez szczególnej nadziei na sukces, po prostu: inni czekają, poczekam i ja. Żeby nie odrywać się od kolektywu.
Interesantów przybywało. Twarze mieli ponure, brzydkie. Nikt z nikim nie rozmawiał.
Im więcej osób napływało do poczekalni, tym mniej ważna wydawała mi się moja sprawa. Przyszło mi do głowy, że moje układy, choć przeszły pomiary, nie były poddane próbom, że Azarow — tego by jeszcze brakowało — zacznie wywodzić, że prace technologiczne z zakresu elektroniki nie są objęte profilem Instytutu. I w ogóle po co się tam ładuję? Do zakończenia tematu jeszcze ponad rok. Żeby Chiłobok znowu puszczał o mnie złośliwe powiedzonka?
O wilku mowa… W drzwiach ukazał się Chiłobok z wyrazem zdecydowania na twarzy. Szybko zająłem dobrą pozycję i w ślad za nim wśliznąłem się do gabinetu.
— Panie profesorze, chciałbym…
— Nie, nie, inżynierze… e… Kriwoszein — zmarszczył się na mnie Azarow, biorąc z rąk Chiłoboka jakieś papiery. — Nie mogę! Absolutnie nie mogę! Z wizą jakieś komplikacje, o, widzi pan, referat po maszynistce jeszcze muszę przeczytać… Proszę się zwrócić ze sprawą do profesora Woltampernowa, on będzie mnie zastępował przez ten miesiąc, albo do pana docenta. W końcu czy tylko ja jeden istnieję na świecie?!
No więc tak. Człowiek leci do Nowej Zelandii, nie ma o czym mówić! Na kongres i w celu zapoznania się z osiągnięciami. Jak mogło mi przyjść do głowy, żeby go łapać za poły? Śmieszne. Pracuj sobie, póki nie zażądają sprawozdania.
Kiedyś z powodu tej pracy będą przerywać posiedzenia rządu.
Tak, ale dlaczego to ma być kiedyś?
Nie będą przerywać posiedzeń, nie podniecaj się. Będą cię wysłuchiwać niżsi urzędnicy, którzy nigdy nie odważą się przedsięwziąć czegokolwiek na własną odpowiedzialność. Takie same mięczaki jak ty sam.
Miernota. Mięczak i tyle! Trzeba było porozmawiać, skoro się już zdecydowałem. Nie potrafiłem. Przeprosiłem obrzydliwie służalczym tonem i wyszedłem z gabinetu. Tak, nakłonić spieszącego za ocean Azarowa, aby mnie wysłuchał, to nie to, co wydawać rozkazy maszynie-matce.
„Ale mimo wszystko coś tu nie tak…”
„25 października. A teraz chyba będzie właśnie tak! Miasto nasze odwiedził znany specjalista w zakresie mikroelektroniki, doktor i przyszły docent nauk technicznych, Walery Iwanow. Dzwonił dzisiaj do mnie. Spotkanie odbędzie się jutro o godzinie ósmej w restauracji „Dynamo”. Strój odpowiedni. Panowie mogą przybyć w towarzystwie pań.
Walerka Iwanow, z którym wspólnie zabijałem czas na wykładach o organizacji produkcji grą w durnia i słówka, mieszkałem w jednym pokoju w akademiku, jeździłem na praktyki i chodziłem na wieczorki w Instytucie Bibliotekoznawstwa! Walerka Iwanow, mój były szef i współautor dwu wynalazków, zapalony dyskutant, pełen śmiałych koncepcji! Walerka Iwanow, z którym ramię w ramię pracowaliśmy przez pięć lat! Cieszę się z tego spotkania.
„Słuchaj, Walerka — powiem mu. — Rzucaj tę swoją mikroelektronikę i wracaj. ” Robotę będziesz miał taką, że…”
Może nawet kierować pracownią, skoro ma doktorat. Zgadzam się. Pracować to on potrafi.
Ano, zobaczymy, na ile zmienił się przez miniony rok.”
„26 października, noc. Nic w życiu nie przychodzi za darmo.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że dawna harmonia z Iwanowem należy do przeszłości. Przy czym nie chodziło tu wcale o rok rozłąki. Wkradła się między nas podłość Chiłoboka. Nie było w tym naszej winy. Po prostu znaleźliśmy się jakby w dwu różnych obozach. On, który dumnie odszedł, trzasnąwszy drzwiami, miał jak gdyby za sobą silniejsze racje niż ja, który pozostałem nie dzieląc z nim tej gorzkiej satysfakcji. Dlatego przez cały wieczór rozdzielały nas ledwo wyczuwalne, ale nie dające się pokonać skrępowanie i gorycz, że wtedy nie potrafiliśmy pokonać tej podłości. Teraz każdy z nas miał jakby mniej wiary w siebie i mniej zaufania do drugiego…
Dobrze chociaż, że wziąłem ze sobą Lenę, przynajmniej ona osłodziła gorycz naszego spotkania.
Rozmowa zresztą była interesująca. Warto ją opisać.
Spotkanie zaczęło się o godzinie 20:00. Przede mną siedział leningradczyk. Zagraniczna marynarka w szarą pepitkę i z modnymi klapami, śnieżnobiała koszula, graniaste okulary na prostym nosie, elegancko przystrzyżona szczoteczka czarnych włosów. Był na wskroś leningradzki.
Lena także nie zawiodła. Kiedy przechodziliśmy przez salę, wszyscy oglądali się za nią. Tylko ja jeden przyszedłem ubrany byle jak: koszula w kratę i trochę wygniecione szare spodnie. Dwa duble znacznie uszczupliły zapasy mojej garderoby.
W oczekiwaniu na kelnera, z satysfakcją przyglądaliśmy się sobie.
— No — przerwał milczenie Iwanow. — Bąknij coś.
— Widzę, że gęba zrobiła ci się jakaś niesymetryczna…
— Asymetria jest symbolem współczesności. To od zębów — zafrasowany pogładził się po policzku. — Zawiało mnie w pociągu.
— Może cię stuknąć, wyrówna się.
— Dziękuję, wolę już koniaczek…
Nasza zwykła rozgrzewka przed poważną rozmową.
Kelner przyniósł dla nas koniak, a dla pani wino. Wypiliśmy, zaspokoiliśmy pierwszy głód jesiotrem w galarecie i znowu wyczekująco wpatrzyliśmy się w siebie. Wokół nas ludzie ucztowali. Krępy mężczyzna przy zsuniętych stołach wznosił toast za „matkę-naukę”
(widocznie oblewano tam czyjś doktorat). Przy sąsiednim stoliku samotny pijany mężczyzna groził palcem karafce z wódką, mamrocząc:
— A ja milczę… A ja milczę! — Rozpierała go jakaś tajemnica.
— Słuchaj, Walka!…
— Słuchaj, Walerka!…