125389.fb2
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co mam słyszeć i widzieć.
Obok nas przeszedł chłopak z dziewczyną, oboje w grubych swetrach i z identycznymi fryzurami.
Na szyi chłopaka wisiał odbiornik tranzystorowy, z którego rozlegał się jazz. Odbiornik miał żółtą obudowę z masy perłowej, przekreśloną sylwetką rakiety. Brzmiały czyste dźwięki saksofonu i swingujących trąbek… Głos tego radia poznałbym wśród setek typów odbiorników i radio! tak jak matka poznaje głos swego dziecka w zgiełku przedszkola. Niskoszumowy wzmacniacz szerokopasmowy, znajdujący się w tym odbiorniku, to przecież opracowanie moje i Walerki.
— Więc puścili do seryjnej produkcji? — domyśliłem się. — Można by żądać od fabryki należności za prawa autorskie… Hej, młody człowieku, ile dałeś za radio?
— Pięćdziesiąt dolarów — dumnie odparł wyrostek.
— No widzisz, pięćdziesiąt dolarów, czyli cztery i pół dychy.
Wyraźny narzut za jakość dźwięku. Powinieneś się cieszyć!
— Cieszyć?! Sam się ciesz! A ty mówisz — straszne… (właściwie mówiła to Lena, nie ja). Lepiej straszne niż coś takiego!
No, tak… Niegdyś borykaliśmy się z fizyką kwantową, zdumiewała nas nieuchwytna dwoistość „falicząsteczki” elektronu, opanowywaliśmy teorię i technologię półprzewodników, uczyliśmy się najbardziej precyzyjnych elementów techniki laboratoryjnej. Urządzenia półprzewodnikowe były wtedy przyszłością elektroniki, pisali o nich popularyzatorzy i marzyli inżynierowie. Wiele było tych marzeń, niektóre ziściły się, inne odrzuciło życie. Ale o tym, żeby tranzystorowe odbiorniki zdobiły pierś pryszczatych pajaców, żaden z nas nie marzył.
A jak namordowaliśmy się z Walerką nad problemem szumów!
Rzecz w tym, że elektrony poruszają się w krysztale półprzewodnika jak cząstki barwnika w wodzie — te same chaotyczne, bezsensowne ruchy Browna. Dlatego właśnie w słuchawkach czy głośniku słychać szum, przypominający jednocześnie syczenie igły gramofonowej i odległy ryk morskiego przyboju. W ogóle to cała historia… Był to mój pierwszy wynalazek — i jakąż uroczystą muzyką zabrzmiało dla mnie oficjalne zdanie umieszczone na formularzu, wysłanym do Komitetu do Spraw Wynalazczości ZSRR: Załączając przy niniejszym niżej wymienione dokumenty, prosimy o wydanie nam świadectwa autorskiego na wynalazek pod nazwą…”
No dobrze, ktoś tam przeżywał radość poznania, spalał się w twórczym poszukiwaniu, badał swoje udane rozwiązanie konstrukcyjne, ale co to obchodzi tego biednego szczeniaka? Jemu z tych radości nic się nie dostało. Co zostaje? Wyłożyć forsę, wcisnąć klawisz, pokręcić gałką i chodzić po ulicy pyszniąc się swoim nabytkiem.
Odprowadziliśmy Walerkę do hotelu.
— No więc jak? — zapytał podając mi rękę.
— Muszę jeszcze się zastanowić.
— Zastanowić?! — Lenka spojrzała na mnie gniewnie. — Ty jeszcze chcesz się zastanawiać?
Ależ ona jest nieopanowana. Nie mogła przemilczeć?…
Najciekawsze, że Walerka nawet nie zapytał, czym ja się zajmuję, tak był przekonany, że w Instytucie Systemologii nic ciekawego nie może być i że powinienem przenieść się do niego.
No cóż, trzeba się zastanowić…”
„27 października. Dzwonił Iwanow.
— Namyśliłeś się?
— Jeszcze nie.
— Ach, te kobiety! Ja ciebie, oczywiście, rozumiem… Decyduj się, Walka, będziemy razem pracować. Zadzwonię do ciebie jutro przed odjazdem, fajno?
…Gdybym przerwał doświadczenia wtedy, w marcu, kiedy mój układ dopiero zaczynał projektować i rozbudowywać sam siebie, i gdybym wtedy zaczął analizować możliwe kierunki rozwoju, wszystko poszłoby ku syntezie bloków mikroelektronicznych. To było coś, na czym się znałem. Teraz byłbym daleko przed Walerką.
Praca potoczyłaby się innym torem i nawet nie przyszłoby mi do głowy, że byłem o krok od metody syntezy żywych organizmów.
Stało się jednak inaczej…
Jak przyjemnie było wysiłkiem myśli stwarzać w zbiorniku te płytki z mikroukładami — przerzutnikami, inwertorami, dekoderami.
Gdyby w tym jego „Poemacie” wykorzystać moją maszynę-matkę, to byłaby rewelacja. Właściwie to maszyna-matka jest jego maszyną-fabryką. Tu się sprawdziłem. Nawet i teraz nie jest za późno…
Rzeczywiście, taka praca może doprowadzić do powstania niezależnego od ludzi świata (czy też społeczeństwa) maszyn. Nie robotów, a właśnie uzupełniających się nawzajem różnorodnych maszyn. A może istotnie to naturalny bieg ewolucji? Jeżeli spojrzy się na to z boku, nie ma w tym nic strasznego — no cóż, były na Ziemi układy białkowe (jonowo-chemiczne) i na ich bazie informacyjnej rozwijają się elektronowo-krystaliczne układy. Ewolucja trwa…
Tak, ale jeśli spojrzy się na to z boku, to i światowa katastrofa termojądrowa nie jest straszna. Coś tam wybuchło, wzrosło tło radioaktywne atmosfery. Ziemia się kręci? Kręci. Krąży dookoła Słońca? Krąży. Czyli że stałość układu słonecznego nie została zachwiana. Wszystko w porządku, nie ma o czym mówić.
„Nie lubi pan ludzi!” — powiedziała Lena do Iwanowa. Co prawda, to prawda: chiłobokowski smrodek, opuszczenie Instytutu, wczorajsze spotkanie z naszym wzmacniaczem — wszystko to są szczeble drabiny wiodącej ku nienawiści do ludzi. Ileż takich szczebli czyha na każdego człowieka prowadzącego czynne życie? Wystarczy skonfrontować doświadczenie życiowe z zawodowym, aby nabrać przekonania, że rzeczywiście prościej jest pracować nad rozwojem maszyn, w których wszystko jest jasne i racjonalne.
No a ja? Czy ja kocham ludzi? Właśnie od tego zależy, czym powinienem zająć się w przyszłości.
Jakoś nigdy nie zastanawiałem się nad tym… No więc kocham siebie, choć może brzmi to okropnie. Kochałem ojca. Przypuśćmy, że kocham Lenę. Jeżeli kiedykolwiek będę miał dzieci, niewątpliwie będę je kochał. Walerkę nie tyle kocham, ile cenię. Ale żeby wszystkich ludzi, tych na ulicy, w pracy czy w urzędach, tych, o których czyta się w gazetach i o których się mówi… A cóż ja mam z nimi wspólnego? I oni ze mną? Podobają mi się ładne kobiety, mądrzy, weseli mężczyźni, ale nie znoszę durniów i pijaków, nie cierpię inspektorów ruchu drogowego, chłodno traktuję staruszków. A w porannym tłoku niekiedy dostaję ataków STT — szału tramwajowo-trolejbusowego, i wtedy mam chęć walić wszystkich po łbach i jak najszybciej wyrwać się na zewnątrz. Jednym słowem, w stosunku do ludzi odczuwam bardzo mieszane uczucia.
Aha, w tym chyba coś jest. W stosunku do ludzi odczuwamy szacunek, miłość, pogardę, wstyd, lęk, dumę, sympatię, upokorzenie i tak dalej. A w stosunku do maszyn? Nie, one także budzą emocje — z dobrą maszyną przyjemnie jest pracować, jeżeli ktoś ją zepsuje, robi.
się przykro. A ile się czasem człowiek naklnie, zanim wykryje uszkodzenie… To jednak zupełnie inna sprawa. W gruncie rzeczy są to uczucia skierowane nie do maszyn, ale do ludzi, którzy je wytwarzają i korzystają z nich.. Albo mogą korzystać. Nawet lęk przed bombą atomową — to tylko odbicie naszego lęku przed ludźmi, którzy ją zbudowali i zamierzają użyć. I chęć zbudowania maszyn, które mają odsunąć człowieka na dalszy plan, także budzi lęk.
Kocham życie, lubię obfitość wrażeń — to wiem na pewno. No, a co za życie byłoby be? ludzi? Śmieszne… Oczywiście, należy hipotetycznej maszynie-fabryce Iwanowa przeciwstawić maszynę-matkę!
Oczywiście, wybieram ludzi.
Natomiast rozumny i silny Iwanow jest jeszcze słabszy ode mnie.
To nie on wybiera pracę, ale praca wybiera jego…
(No, a tak naprawdę, Kriwoszein? Tak zupełnie, zupełnie szczerze — gdybyś teraz nie miał w ręku metody syntezy człowieka, czy nie byłbyś za maszynami elektronicznymi? Każdy z nas, specjalistów, tworzył sobie własną ideologię, byle się nie przyznać, że zajmuje się swoją pracą tylko dlatego, że nic innego robić nie umie! Dla twórczego pracownika takie przyznanie jest równoznaczne z bankructwem.
(No właśnie, a czy ja umiem robić to, za co się biorę?) Dość! Oczywiście, jëst to bardzo wygodne, a nawet przyjemne — opluć się, płakać nad własną niedoskonałością, dręczyć się przepaścią między marzeniami a czynami… Ale gdzież on jest, ten duchowy arystokrata z wyższym wykształceniem i ze stażem pracy w odpowiedniej specjalności, któremu mógłbym spokojnie przekazać temat? Iwanow? Nie. Azarow? Nie udało mi się dowiedzieć. A praca stoi w miejscu.
I dlatego, kimkolwiek jestem, niech na razie mój palec naciska ten guzik.”
„28 października. Telefon do pracowni.
— No, Wala, zdecydowałeś się? (Cóż za subtelne pytanie!)
— Nie, Walerka.
— Szkoda. Dobrze by się nam razem pracowało. Ale rozumiem cię. Pozdrów ją. Bardzo miła dziewczyna, cieszę się, że ją znalazłeś.
— Dziękuję. Przekażę.
— No, to na razie. Jak będziesz w Leningradzie, wpadnij.
— Oczywiście! Szczęśliwej podróży!