125389.fb2
W tym miejscu zabrnęliśmy w scholastyczną ślepą uliczkę.
Bystry z niego facet. Przecież właściwie w sposób jasny i sensowny załatwił się ze wszystkimi moimi wątpliwościami, które dręczyły mnie od dawna… Nie wiem nawet, czy mam się smucić, czy cieszyć”.
„28 grudnia. Minął już rok od chwili, kiedy siedziałem w nowo utworzonej pracowni na nie rozpakowanym generatorze impulsów i planowałem bliżej nie sprecyzowane doświadczenie. Tylko rok? Nie, jednak czas mierzy się wydarzeniami, a nie obrotami Ziemi. Mam wrażenie, że minęło dziesięć lat. I nie tylko dlatego, że dużo zrobiłem i przeżyłem. Zacząłem więcej myśleć o życiu, lepiej rozumieć siebie i innych, nawet trochę zmieniłem się — oby tylko na lepsze.
A mimo wszystko czuję jakiś niedosyt — chyba z nadmiaru marzeń. Wszystko, co planowałem, udawało się. Ale udawało się nie tak, jak chciałem — z trudnościami, z przerażającymi komplikacjami, z rozczarowaniami… Takie jest życie. Marzenia ludzkie nigdy nie wyznaczają rozczarowań ani upadków. To przychodzi samo. Rozumiem to doskonale, ale nie mogę się z tym pogodzić.
…Kiedy syntetyzowałem dubla numer 3 (dla innych Krawca) mgliście marzyłem, że w maszynie coś szczęknie i… na świecie pojawi się prawdziwy rycerz bez lęku i skazy! Nic nie szczęknęło.
Dobry jest, złego słowa nie można powiedzieć, ale co z niego za rycerz — trzeźwy, rozsądny i ostrożny. A skąd właściwie miał się wziąć rycerz, może ze mnie?
Durniu, romantyczny durniu! Wciąż liczysz na to, że przyroda wyręczy cię i sama da ci absolutnie „pewny sposób”. W niczym cię nie wyręczy i niczego ci nie da. Po prostu nie posiada odpowiedniej informacji.
Do diabła! Czy naprawdę nie można? Czyżby miał rację udoskonalony Kriwoszein-Krawiec?
…Istnieje sposób uratowania świata przez naciśnięcie guzika, można by go zastosować w przypadku wojny termojądrowej. Ukryć w głębokim szybie kilka maszyn-matek, w których zawarta byłaby informacja o ludziach(kobietach i mężczyznach) oraz duży zapas odczynników. I gdyby na spopielonej Ziemi zabrakło ludzi, maszyny scalą i odrodzą ludzkość. W końcu jest to jakieś wyjście z sytuacji.
Ale to też nie będzie dobre. Takie wyjście, oddane do dyspozycji światu, naruszy istniejącą równowagę i w efekcie może pchnąć ludzkość ku wojnie jądrowej. „Ludzkość przeżyje, bomby atomowe jej nie zagrażają, no to im dołożymy! — pomyśli sobie jakiś sprytny politykier. — Problem Bliskiego Wschodu? Nie ma już Bliskiego Wschodu! Problem wietnamski? Nie ma już Wietnamu! Kupujcie osobiste schrony przeciwatomowe dla duszy!”
A więc znowu nie to. Wobec tego co jest t o? I czy t o w ogóle istnieje?”
Sen — najlepszy sposób walki z sennością.
Krótka jest noc czerwcowa: zaledwie zgasł liliowy zachód, a już na południowym wschodzie, za Dnieprem, niebo znowu zaczyna się rozjaśniać. Ale i krótka noc jest nocą: działa na ludzi jak każda inna.
Śpią mieszkańcy nocnej półkuli planety. Śpią obywatele miasta Dnieprowska. Spi wielu spośród uczestników opisywanych wydarzeń.
Niespokojnie śpi Matwiej Onisimow. Długo nie mógł zasnąć: palił, kręcił się w łóżku, niepokoił żonę. Rozmyślał o tym, co zaszło.
Wreszcie, kiedy zmęczony zdrzemnął się, wzburzony umysł zgotował mu skandaliczny sen: w trzech parkach miejskich znaleziono zwłoki trzech osób zastrzelonych z broni palnej. Lekarz sądowy Zubato, któremu nie chciało się przeprowadzać dochodzenia w sprawie każdego z zabójstw oddzielnie, wymyślił wersję, że wszyscy trzej zostali zabici jednym strzałem, który przeszedł na wylot. W celu wykazania słuszności swojej hipotezy posadził zwłoki wszystkich ofiar na marmurowym stole sekcyjnym. Zwłoki obejmowały się nawzajem, a przestrzały ułożyły się w jednej linii.
Onisimow, który zwykle miewał sny tylko czarno-białe, nieostre, jak ze zniszczonej taśmy filmowej, widział ten obraz przestrzennie, w barwach i z wrażeniami węchowymi: trzech Kriwoszeinów — ogromnych, nagich, różowych i pachnących mięsem — patrzy na niego z fotogenicznym uśmiechem. Obudził się z uczuciem protestu… Ale sen spowodował, że zaczęła mu się zarysowywać nowa wersja: Kriwoszein został zamordowany, a w pracowni gotowano jego zwłoki. Przecież zwłoki zawsze są najważniejszym dowodem, a ukryć je lub zakopać — rzecz niepewna i niebezpieczna: mogą zostać odnalezione i rozpoznane. Wobec tego gotowali je czy też próbowali zniszczyć w specjalnym płynie, a ponieważ sprawa nie była łatwa, przeliczyli się, coś im nie wyszło i przewrócili zbiornik. Dlatego zwłoki, znalezione przez technika Prachowa, były ciepłe. Dlatego tak szybko rozłożyły się przesiąknięte odczynnikiem tkanki miękkie i pozostał tylko szkielet. Laboranta przygniótł zbiornik, a drugi sprawca, ten, który wczoraj stroił przed nim miny (mistyfikator, cyrkowiec, jakieś maski gumowe czy trening mimiczny? — wiadomo, spryciarze z nich!) zbiegł. I zorganizował sobie alibi — swoimi maskami i techniką mimiczną mógł i moskiewskiego profesora wprowadzić w błąd. A jego dokumenty to dobrze wykonane fałszerstwo.
Onisimow zapalił jeszcze jednego papierosa. A jednak cała ta sprawa nie pachnie zwykłym przestępstwem kryminalnym, Jeśli przestępcy pracują i tu, i w Moskwie — a przy tym ani chęć zysku, ani porachunki osobiste, ani seks nie wchodzą w grę — to… chyba Kriwoszein istotnie dokonał poważnego odkrycia. Trzeba będzie jednak skłonić jutro pułkownika, żeby zgodził się na przekazanie śledztwa organom bezpieczeństwa! (Chociaż Onisimow nie dowie się nigdy, jak sprawy wyglądały w rzeczywistości, trzeba jednak oddać sprawiedliwość jego zdolnościom śledczym. Bo rzeczywiście, nie każdy potrafi, nie rozumiejąc zupełnie sprawy, tylko na podstawie zewnętrznych, przypadkowych faktów skonstruować logicznie niesprzeczną wersję!)
Pomyślawszy to, Onisimow uspokojony usnął. Teraz przyśniło mu się coś przyjemnego: awansowano go za rozwiązanie t a k i e j sprawy… Ale sny jeszcze trudniej poddają się marzeniom niż realna rzeczywistość. Nagle Onisimow zaczyna wściekle stękać przez sen, a wyrwana ze snu żona niespokojnie pyta: „Matiusza, co ci jest?” Przyśniło mu się, że w Komendzie wybuchł pożar i spłonął nowy plan etatów…
Arkadij Azarow usnął zaledwie przed chwilą, i to dopiero po dwu tabletkach nasennych: rano przebudzi się z fatalnym samopoczuciem. I on nie mógł opędzić się od myśli związanych z zajściem w pracowni nowych systemów… Już dzwonili z Komitetu Miejskiego:
„Znowu awaria u was, profesorze? I ofiary w ludziach?” Skąd oni się tak szybko wszystkiego dowiadują! Teraz się zacznie: wezwania, komisje, wyjaśnienia… Cóż, po to istnieje dyrektor, za to mu płacą, żeby go wszyscy szarpali! I przez takie właśnie sprawy, w których nic nie zawinił, kwestionowana jest jego, uczciwa, twórcza praca; Azarow poczuł się samotny i nieszczęśliwy.
„…Nie trzeba było organizować tej pracowni poszukiwań losowych. Postąpił wbrew sobie. Przecież myśl, że drogą prób losowych i dowolnych kombinacji można poznać prawdę, dojść do prawidłowych decyzji w nauce, była głęboko sprzeczna z całą jego naturą. I w dalszym ciągu jest sprzeczna. Metoda Monte Carlo… Już nazwa mówi sama za siebie! Cóż może być gorszego dla eksperymentatora niż wiara w przypadek? Badać — choćby nawet za pomocą przyrządów i maszyn — swoje szczęście w grze, zamiast logicznie analizować problem i w sposób pewny i niespieszny zbliżać się do rozwiązania! Oczywiście, można w ten sposób konstruować nibynaukowe systemy i algorytmy, ale czy nie przypominają one tych systemów, którymi posługują się hazardziści w nadziei wygranej i tracą całe majątki? No dobrze, zmienił nazwę pracowni. I co z tego? Sens pozostał ten sam. Puścił wszystko na żywioł, sądząc, że skoro istnieje taki kierunek w światowej systemologii, to niech i u nas się rozwija… No, i rozwinął się!…”
Wtedy Azarow nie podzielił się z Kriwoszeinem swymi wątpliwościami, aby nie zgasić jego entuzjazmu, zapytał tylko: „I jakich to osiągnięć spodziewa się pan. po… ee… poszukiwaniach losowych?” Kriwoszein odpowiedział: „Przede wszystkim chcę opanować metodykę” — i to spodobało się Azarowowi bardziej, niż gdyby inżynier próbował go oszołomić swymi koncepcjami.
„Nie, on nie ograniczał się do opanowywania metodyki — Azarow przypomniał sobie pracownię, urządzenie podobne do ośmiornicy, obfitość przyrządów i szkła laboratoryjnego. — Rozkręcił jakąś dużą pracę eksperymentalną… Czyżby wyszło mu to, co referował na Radzie Naukowej? Ale wszystko zakończyło się zwłokami. Zwłokami, które przemieniły się w szkielet! — Azarow poczuł obrzydzenie i wściekłość. — Trzeba kończyć z tymi pracami doświadczalnymi, wiecznie z nimi jakieś kłopoty! Absolutnie! Systemologia w istocie swojej jest nauką teoretyczną; analizę i syntezę dowolnych układów należy przeprowadzać metodami matematycznymi i tyle… Trzeba rozwijać teorię… A jeśli chce się wam pracować z maszynami — bardzo proszę, programujcie swoje zadania i idźcie do ośrodka obliczeniowego… Zresztą z tymi eksperymentami — profesor uśmiechnął się odzyskując spokój — nigdy nie wiadomo, co wyjdzie: głupstwo czy odkrycie!”
…Azarow miał zadawnione porachunki z naukami eksperymentalnymi, a jego sądy na ten temat były zdecydowane i niepodważalne. Ponad trzydzieści lat temu młody fizyk Azarow badał proces skraplania helu. Pewnego razu włożył do naczynia Dewara kilka kapilar szklanych i płyn ochłodzony do temperatury dwu stopni w skali Kelvina niezwykle szybko wyparował. Dwa litry drogocennego w tamtych czasach helu przepadły, eksperyment diabli wzięli! Azarow w złości oskarżył szklarza, że ten podsunął mu uszkodzonego Dewara; szklarz został ukarany… A dwa lata później kolega Azarowa z tego samego roku studiów, Piotr Kapica, w analogicznym doświadczeniu (wprowadzenie kapilar szklanych do naczynia Dewara) odkrył zjawisko nadciekłości helu!
Od tego czasu Azarow rozczarował się do fizyki eksperymentalnej, pokochał pewny, surowy świat matematyki i nigdy tego nie żałował. Właśnie matematyka dała mu sławę: matematyczne podejście do problemów niematematycznyeh. W latach trzydziestych zastosował swoje metody do problemów ogólnej teorii względności, która królowała wówczas w umysłach uczonych; później jego osiągnięcia pomogły w rozwiązaniu ważnych zadań wynikających z teorii reakcji łańcuchowych w uranie i plutonie. Potem zastosował swoje metody do problemów katalizy chemicznej polimerów, a obecnie stał na czele badań nad układami dyskretnymi w systemologii.
„E, to ciągle nie o to chodzi! — rozzłościł się na siebie Azarow. — Cóż tam właściwie zdarzyło się w pracowni Kriwoszeina? Pamiętam, ubiegłej jesieni przychodził do mnie, chciał porozmawiać… O czym? Oczywiście, o pracy. Spławiłem go, nie miałem czasu… Zawsze to, co pilne, uważa się za najważniejsze… A trzeba było porozmawiać, teraz wiedziałbym, o co chodzi. Później już do mnie się nie zwracał. Oczywiście, tacy ludzie są ambitni i nieśmiali… Zaraz, jacy ludzie? Jaki Kriwoszein? A cóż ty o nim wiesz? Kilka referatów na seminariach, wystąpienie na Radzie Naukowej, kilka odpowiedzi i zapytań pod adresem innych referentów, a poza tym kłanialiśmy się sobie przy spotkaniach. Czy można na takiej podstawie cokolwiek o nim sądzić? Można, w końcu nie najgorzej znasz się na ludziach, Azarow… To był aktywny i twórczy człowiek, ot co. Takich ludzi można od razu poznać po zachowaniu. Widać u nich ciągłą pracę myśli — nie każdy to widzi, ale przecież jesteś taki sam, więc łatwo ci poznać… Człowiek je, chodzi do pracy, wita się ze znajomymi, chodzi do kina, kłóci się ze współpracownikami, pożycza pieniądze, opala się — wszystko to robi autentycznie, a nie aby zbyć — i myśli, myśli wciąż nad jednym. Nad koncepcją, która nie jest związana ani z jego zachowaniem, ani z kłopotami życia, codziennego, ale nic go od tej koncepcji nie oderwie. Ta koncepcja jest dla niego czymś najważniejszym: z niej rodzi się nowe…
I Kriwoszein był właśnie taki. Szkoda, że był — ze śmiercią każdego takiego człowieka znika z życia coś bardzo ważnego. I każdy czuje się potem jeszcze bardziej samotny… No, dość tego, co mi znowu po głowie chodzi?! — zreflektował się Azarow. — Spać, spać!” Harry Chiłobok też nie mógł długo zasnąć: spoglądał wciąż w oświetlone w domu naprzeciw okna mieszkania Kriwoszeina i próbował odgadnąć: kto też tam może być? O godzinie jedenastej z bramy szybkim krokiem wyszła Lena Kołomyjec (Chiłobok poznał ją po sylwetce i ruchach. Pomyślał mimochodem: „Trzeba by się z nią teraz bliżej poznać, jest się czym zająć”), ale światło paliło się nadal. Chiłobok zgasił lampę i usadowił się na parapecie z lornetką teatralną, ale widoczność była marna: zobaczył tylko część szafy z książkami i wzór z kół olimpijskich na ścianie. „Zapomniała światło zgasić czy co? A może tam jeszcze ktoś jest? Może zadzwonić na milicję? A, niech ich tam, sami niech sobie radzą. — Chiłobok ziewnął rozkosznie. — Może to właśnie ktoś od nich tam czegoś szuka…”
Wrócił do pokoju i zapalił nocną lampkę — figurkę nagiej kobiety ze sztucznego marmuru z żarówką w środku. Łagodne światło padało na niedźwiedzią skórę na podłodze, błękitne ściany ze złocistymi bocianami na tapetach, błyszczące powierzchnie biurka na wysoki połysk, szafę biblioteczną, szafę z ubraniem, stolik pod telewizor, pikowaną różową sofę, ciemnoczerwony dywan ze sceną antycznej uczty — wszystko wokół sprzyjało nastrojowi całkowitego zadowolenia. Chiłobok rozebrał się, podszedł do lustra w drzwiach szafy i zaczął się sobie przyglądać. Lubił swoją twarz: prosty, duży nos, gładkie, ale nie tłuste policzki, ciemny wąs — miał w sobie coś z Maupassanta… Niedawno właśnie tak stojąc przed lustrem przemierzał wyraz twarzy doktora habilitowanego nauk technicznych.
„Czego on chciał ode mnie, ten Kriwoszein? — Chiłobok poczuł, jak trzęsie nim przypływ gwałtownej nienawiści. — Co ja mu zrobiłem?
Jego temat poparłem, krewnego pomogłem wsadzić do pracowni…
Sam doktoratu nie broni, a innym zazdrości! A może mścił się za to, że nie wykonałem zamówienia na ZCE-2? No, zresztą wszystko jedno: Kriwoszeina już nie ma. Wykończył się. Tak właśnie bywa.
W życiu w ostatecznym rozrachunku wygrywa ten, kto przeżyje przeciwnika.”
Chiłobok ucieszył się z niezamierzonej głębi tej myśli. „Hm…
Trzeba zapamiętać i puścić dalej.” W ogóle należy stwierdzić, że Chiłobok nie był taki głupi, jak można by sądzić na podstawie jego zachowania. Po prostu za gwarancję sukcesu życiowego przyjął regułę, że od durnia mniej się wymaga. Nikt nigdy nie spodziewał się po nim ani sensownych myśli, ani wiedzy. Dlatego też, kiedy demonstrował jakiekolwiek wiadomości lub wygłaszał, choćby marniutkie, ale jednak myśli, wydawało się to tak miłą niespodzianką, że współpracownicy myśleli: „Nie docenialiśmy jednak Chiłoboka…”, i starali się życzliwością naprawić krzywdę. W ten sposób trafiały do „Zagadnień systemologii” jego prace, po których redaktorzy z góry niczego nie oczekiwali, a w których niespodziewanie znajdowali okruszyny sensu. W ten sam sposób Chiłobok oddawał prace zleceniodawcom, którzy nie oczekiwali po nim niczego dobrego. I tylko na habilitacji się pośliznął… Ale nic, i tak będzie górą!
Przyjemne myśli i barwne nadzieje ukołysały Chiłoboka. Zasnął mocno i bez marzeń sennych, tak jak spali chyba ludzie w epoce kamiennej.
Szczęśliwie uśmiechając się spał wróciwszy ze służby nocnej w mieście milicjant Hajewoj.
Popłakawszy z żalu do Kriwoszeina i do siebie usnęła Lena.
Ale nie wszyscy śpią… Zwycięsko walczy z sennością starszy sierżant milicji Gołoworiezow, pilnujący pracowni nowych systemów. Siedzi na ganeczku, pali, patrzy na gwiazdy nad drzewami. W trawie nie opodal coś zaszeleściło. Poświecił latarką — z łopianów patrzył na niego czerwonooki królik albinos. Starszy sierżant psyknął, królik skrył się w ciemności, Gołoworiezow nie wiedział, c o to z a królik.
Wiktor Krawiec kręcił się na twardej pryczy w jednoosobowej celi aresztu śledczego; pod wełnianym kocem cuchnącym środkami dezynfekcyjnymi. Był w tym stanie pobudzenia nerwowego, który nie pozwala zasnąć.
„I co teraz będzie? Jak będzie? Wykręci się doktorant Kriwoszein czy pracownia i praca przepadną? I co jeszcze mogę zrobić ja sam?
Wypierać się? Przyznać się? Do czego? Obywatelu kapitanie, zawiniłem dobrymi chęciami; dobrymi chęciami, które na nic się nie przydały… Oczywiście, to musi być ciężkie przewinienie, skoro tak wyszło. Ciągle pędziliśmy: prędzej, prędzej! — opanować w pełni odkrycie, dojść do „całkowicie niezawodnej” metody. Ja też, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy — spodziewałem się, że ją znajdziemy… Ewolucją dostarczała człowiekowi każdą nową informację stopniowo, metodą ostrożnych prób i niewielkich odchyleń, sprawdzała jej przydatność w niezliczonej ilości doświadczeń. A my chcieliśmy wszystko w jednym eksperymencie!
Trzeba było od samego początku wyrzucić z myśli rozważania o możliwych skutkach społecznych, pracować otwarcie i spokojnie, jak wszyscy. Koniec końców ludzie nie są dziećmi, sami powinni wiedzieć. Do wszystkiego doszliśmy: że człowiek to niezwykle złożony białkowy system kwantowo-molekularny, że jest naturalnym produktem ewolucji i stanowi informację zapisaną w roztworze.
Jedno tylko przeoczyliśmy: że człowiek jest człowiekiem. Wolną istotą. Panem swego życia i czynów. I że wolność ta zrodziła się dawno przed wszystkimi buntami i rewolucjami, tego odległego dnia, kiedy człekokształtna małpa zamyśliła się: można wleźć na drzewo i zerwać owoc, ale można też spróbować strącić go kijem trzymanym w łapie. Jak lepiej? Myśl miała uzasadnienie: małpa widziała, jak w czasie burzy ułamana gałąź strącała owoce… Wolność to swoboda wyboru wariantów własnego zachowania, jej źródłem jest wiedza. Od tego czasu każde odkrycie, każdy wynalazek dawał ludziom nowe możliwości, czynił ich coraz bardziej wolnymi.
Co prawda, były odkrycia (nieliczne), które mówiły ludziom: nie można! Nie można zbudować perpetuum mobile pierwszego ani drugiego rodzaju, nie można przekroczyć prędkości światła, nie można jednocześnie dokładnie określić prędkości i położenia elektronu… Ale nasze odkrycie niczego nie zakazuje i niczego nie likwiduje, nasze odkrycie mówi: można!
Wolność… To nie takie proste: uświadomić sobie własną wolność w świecie współczesnym, mądrze i trzeźwo wybierać warianty swego zachowania. Nad człowiekiem ciążą miliony lat, kiedy prawa biologiczne jednoznacznie określały zachowanie jego zwierzęcych przodków i wszystko było proste. Teraz też chciałby zwalić winę za własne błędy i głupotę na okoliczności, pech, chciałby pokładać nadzieje w Bogu, w silnej indywidualności, w szczęściu, byle samemu nie czuć się winnym. A kiedy nadzieje runą, chodzi i szuka kozła ofiarnego — on sam, który je budował, niczemu nie jest winien! Tak, ludzie idący po linii najmniejszego oporu nie znają wolności…” Otwór w drzwiach celi odsłonięto i do wnętrza wpadł promyk światła; zasłoniła go twarz wartownika. Sprawdza pewnie, czy niespokojny aresztant nie planuje nowej ucieczki. Wiktor Krawiec roześmiał się bezgłośnie: rzeczywiście, areszt to najlepsze miejsce do rozważań o wolności! Z zadowoleniem uświadomił sobie, że pomimo wszystko poczucie humoru jeszcze go nie opuściło.
Dubel Adam-Herkules siedział na ławce koło przystanku trolejbusowego na opustoszałej ulicy i wspominał. Wczoraj, kiedy szedł z dworca, rozmyślał o oddziaływaniu trzech potoków informacji (nauki, życia i sztuki) na człowieka i przyszła mu do głowy nie sprecyzowana, ale bardzo ważna koncepcja. Przerwało mu tych trzech ze swoim bzdurnym sprawdzaniem dokumentów, żeby ich… Pozostało wrażenie, że był już o krok od niezwykle ważnego sformułowania.
Szkoda.
„Spróbujmy jeszcze raz. Zastanawiałem się: jaką informacją i w jaki sposób można uszlachetnić człowieka? Kriwoszein miał pomysł zsyntetyzowania „rycerza bez lęku i skazy” — pomysł przejąłem od niego, nie wolno mi go porzucić… Odrzuciłem informację pochodzącą ze środowiska, a także z nauki, ponieważ ich oddziaływanie na człowieka równie dobrze może być pozytywne, jak i negatywne… Pozostało „lirą uczuć szlachetnych budzenie” — sztuka.