125389.fb2 Odnajdziesz si? sam - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 45

Odnajdziesz si? sam - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 45

Istotnie, sztuka je budzi. Tylko lira jest bardzo niedoskonałym narzędziem: póki brzdąka, człowiek szlachetnieje, ale niech tylko przestanie — wszystko mija. Coś pozostaje oczywiście, ale mało, powierzchowna pamięć o obejrzanym przedstawieniu czy też przeczytanej książce… No, dobrze, a gdyby wprowadzić do maszyny-matki tę informację przy syntezie jakiegoś człowieka: powiedzmy, zapisać w niej zawartość wielu książek, pokazać doskonałe filmy? Będzie to samo: treść zapisze się powierzchownie w pamięci i tyle. Przecież książka jest o kimś innym!

Aha, o tym też myślałem: między źródłem informacji artystycznej i jej odbiornikiem — konkretnym człowiekiem — istnieje jakaś przezroczysta ściana. Co to za ściana? Niech to diabli! Czy doświadczenie życiowe zawsze musi być głównym czynnikiem w kształtowaniu osobowości człowieka? Czy koniecznie trzeba samemu cierpieć, aby pojąć cierpienia innych? Popełniać błędy, aby nauczyć się właściwie postępować? Jak dziecko, które musi się oparzyć, aby nie wsadzało palców w ogień… Ale przecież doświadczenie życiowe jest bardzo trudną nauką, nie każdy da sobie z nią radę. Życie może uszlachetnić, ale może też zepsuć, spodlić; może uczynić człowieka mądrym, ale może go i ogłupić…”

Adam zapalił, zaczął chodzić dookoła ławki.

„Informacja artystyczna nie jest opracowywana przez człowieka do końca, aż do takiego stopnia, aby rozwiązywać na jej podstawie własne zadania życiowe. Zaraz! Informacja nie jest opracowywana do końca… To już było. Kiedy? No, przecież na samym początku eksperymentu. Pierwotny układ: czujniki — blok krystaliczny — maszyna, nie przyswajał informacji ode mnie… od Kriwoszeina — wszystko jedno! I wtedy zastosowałem sprzężenie zwrotne!” Teraz Adam już nie chodził, ale biegał po zaplutym chodniku od kosza na odpadki do latarni i z powrotem.

„Sprzężenie zwrotne, niech to diabli! Sprzężenie zwrotne, które tysiąckrotnie zwiększa efektywność systemów informacyjnych…

Stąd „ściana”, stąd mała efektywność sztuki — brak sprzężenia zwrotnego między źródłem i odbiornikiem informacji. Pewnie, coś tam jest: listy, spotkania z czytelnikami, krytyka, ale to za mało.

Powinno być bezpośrednie techniczne sprzężenie zwrotne, które modyfikowałoby dostarczoną człowiekowi informację artystyczną odpowiednio do jego osobowości, charakteru, zdolności, pamięci, nawet wyglądu zewnętrznego i danych personalnych. W ten sposób można byłoby symulować w procesie syntezy krytyczne sytuacje (niech się sam myli, niech uczy na błędach, szuka prawidłowych decyzji!), otworzyć przed nim jego własny — a nie wymyślonego bohatera — świat wewnętrzny, zdolności, zalety i wady, pomóc, aby s a m zrozumiał i odnalazł siebie… I wtedy ta wielka informacja stanie się jego doświadczeniem życiowym na równi z informacją życia codziennego, uogólnioną prawdą, na równi z prawdami naukowymi. To będzie już jakaś inna sztuka: nie „pisarska, nie aktorska, nie muzyczna — wszystko połączone, wyrażone potencjałami bioelektrycznymi i reakcjami chemicznymi. Sztuka Syntezy Człowieka!”

Nagle przystanął. „Dobrze, ale jak to zrealizować w maszynie-matce? Jak zrealizować w niej takie sprzężenie zwrotne? Niełatwo… No, tak: doświadczenia, doświadczenia i jeszcze raz doświadczenia — zrobimy! Potrafiliśmy w końcu zbudować sprzężenie zwrotne między blokami układu. Najważniejsze, że jest koncepcja!…”

Wano Androsjaszwili również nie mógł usnąć w swym podmoskiewskim domku. Stał na werandzie i słuchał szelestu nocnego deszczyku… Dziś na posiedzeniu katedry oceniano postępy doktorantów. Najgorzej wypadł Kriwoszein: w ciągu roku nie zdał ani jednego egzaminu, na wykłady i zajęcia laboratoryjne uczęszczał ostatnio bardzo rzadko, a w dodatku nie przedstawił jeszcze tematu pracy doktorskiej. Profesor Władimir Walerno sądził, że Kriwoszein tylko niepotrzebnie zajmuje miejsce na studiach doktoranckich, biorąc niezasłużenie stypendium, i że nieźle byłoby zwolnić to miejsce dla bardziej perspektywicznego doktoranta. Androsjaszwili chciał przemilczeć, ale nie wytrzymał i nagadał mu mnóstwo ostrych, gwałtownych słów o bezduszności w ocenie młodych pracowników naukowych, o lekceważeniu… Walerno był oszołomiony, a sam Androsjaszwili czuł się w tej chwili głupio; ściśle mówiąc, Walerno na takie zarzuty nie zasłużył.

Profesor Androsjaszwili niejeden wieczór przemyślał nad „cudownym” ozdrowieniem doktoranta po uderzeniu soplem, wspominał rozmowę o sterowaniu przemianą materii w ustroju i doszedł do wniosku, że Kriwoszein odkrył i opanował zdolność szybkiej regeneracji tkanek, występującą w przyrodzie tylko u niższych zwierząt.

Męczyło go, że nie był w stanie pojąć, w jaki sposób Kriwoszein do tego doszedł. Czekał, że doktorant mimo wszystko przyjdzie do niego i opowie: Androsjaszwili gotów był zapomnieć urazę, nawet zobowiązać się do milczenia, jeśli to będzie konieczne, byle się tylko dowiedzieć! Ale Kriwoszein milczał.

Teraz Androsjaszwili miał do siebie pretensję, że wczoraj, kiedy wezwano go do wideotelefonu milicyjnego, nie próbował nawet się dowiedzieć, dlaczego i za co zatrzymano doktoranta. „Narozrabiał?

Ale kiedy: rano jeszcze wpadł do Zakładu, żeby zawiadomić, że na kilka dni jedzie do Dnieprowska. Druga tajemnica Kriwoszeina…” — uśmiechnął się profesor. Ale niepokój nie mijał. Dobrze, jeśli to nieporozumienie, ale jeżeli coś poważnego… Mimo wszystko Kriwoszein jest jednak autorem i posiadaczem ważnego odkrycia. Ważnego dla Człowieka. To odkrycie nie może zaginąć.

Nieoczekiwanie pojawiła się myśl: „Trzeba lecieć do Dnieprowska”. Dumna krew górala i członka-korespondenta zawrzała: on, Wano Androsjaszwili, pędzi, aby wyciągnąć z kłopotów, doktoranta, który zaplątał się w jakieś ciemne i wątpliwe sprawki! Doktoranta, którego z litości przyjął do Zakładu i który obraził go ciężko brakiem zaufania!

„Eche, zaraz: pędzi! — profesor potrząsnął głową uspokajając samego siebie. — Po pierwsze, sam nie wierzysz, że Kriwoszein popełnił jakieś przestępstwo; to do niego niepodobne. Musiało się tam zdarzyć albo nieszczęście, albo nieporozumienie. Trzeba pomóc. Po drugie, marzyłeś o sytuacji, która pozwoliłaby ci zdobyć jego zaufanie, zbliżyć się do niego. To właśnie jest taka sytuacja. Może on ma poważne podstawy, żeby się kryć. Ale niech nie myśli, że Androsjaszwili jest człowiekiem, na którego nie można liczyć, który z niskich pobudek umywa ręce. Nie! Oczywiście i w Dnieprowsku nie będę go wypytywał. Jeśli będzie chciał, sam opowie. Ale odkrycia należy strzec. Ono jest ważniejsze od mojej miłości własnej.” Androsjaszwili poczuł się lekko i spokojnie. Pokonał siebie samego i podjął mądrą decyzję…

Doktorant Kriwoszein też nie spał. W dalszym ciągu czytał dziennik.

Rozdział drugi

Zgodnie z nauką Buddy, aby uwolnić się od cierpień, należy wyrzec się dóbr doczesnych.

Niech mi ktoś powie, jakich dóbr mam się wyrzec, żeby przestał mnie boleć ząb. I to szybko!

K. Prutkow — inżynier, myśl bez numeru

„5 stycznia. No i znalazłem się w sytuacji człowieka-brulionu, wzorca dla coraz doskonalszych kopii. I chociaż sam jestem ich twórcą, niezbyt to przyjemne.

— Przystojny jest ten twój krewny — powiedziała mi Lena, kiedy poznałem ich ze sobą podczas wieczoru sylwestrowego. — I sympatyczny.

Po powrocie do domu wpatrywałem się w swoje odbicie w lustrze: ponury obraz… I w rozmowie jest błyskotliwy, gdzie mi do niego.

Nie, nie. Wiktor Krawiec zachowuje się w stosunku do Lenki po dżentelmeńsku. Albo działają stare wspomnienia (kłótnia z dublem nr 1), albo zdaje sobie sprawę ze swego powodzenia u kobiet, w każdym razie na zewnątrz zachowuje się obojętnie. Ale gdyby tylko chciał, tyle bym ją widział…

…Kiedy idziemy razem przez osiedle lub park, dziewczęta, które dawniej ledwie mnie zauważały, teraz głośno i wesoło wołają:

— …Dzień dobry, panie inżynierze! — a jednocześnie przenikliwie wpatrują się w idącego obok nieznajomego.

A jak on jeździ na nartach! Wczoraj we troje wyjechaliśmy za miasto, no i razem z Leną pozostawili mnie daleko z tyłu. A jak tańczył na balu sylwestrowym!

Nawet sekretarka Ninoczka, która dawniej nawet drogi nie znała do pawilonu, teraz co chwila przynosi mi jakieś papierki z sekretariatu.

— Dzień dobry, panie inżynierze. Dzień dobry, Witia… Ach, jakie tu, u was ciekawe rzeczy… Tyle rurek…

Słowem, codziennie obserwuję siebie nie tylko takiego, jaki jestem, lecz także takiego, jakim mógłbym być, gdyby nie… Gdyby nie co? Gdyby nie głód podczas wojny i później, gdyby nie rodzinne podobieństwo do niezbyt pięknego, niestety, rodzica, („Wykapany tata, patrzcie, jaki pyzaty” — rozczulali się, bywało, krewni), gdyby nie wyboje na drodze życiowej, gdyby nie szkodliwy tryb życia — pracownia, biblioteka, mieszkanie, rozmowy, rozmyślania, opary odczynników i całkowity brak wysiłku fizycznego. A przecież naprawdę nie chciałem stać się nieładnym, otyłym, przygarbionym przeciętniakiem. Samo tak wyszło.

W zasadzie powinienem być z siebie dumny — przeskoczyłem przyrodę! Coś mi jednak przeszkadza…

Nie, nie, mimo wszystko cała ta historia to poroniony pomysł.

Przypuśćmy, że doprowadzimy metodę sterowanej syntezy do doskonałości. Będą powstawać wspaniali ludzie. Silny, zdrowi, piękni, uzdolnieni, energiczni, wykształceni. No, wprost tacy królowie życia, jak ci z plakatu: „Na książeczkę odłożyłem, piękny garnitur nabyłem”. A ci, na podstawie których ich stworzono, to jakby bruliony naszkicowane przez życie? Za co mają być poniżani? Piękna nagroda za życie: ubolewanie nad własną niedoskonałością, myśl, że się nigdy nie zostanie doskonałym dlatego, że zamiast sprawnej maszyny wydała cię na świat zwykła mama! Mimo wszystko nasz sposób syntezy jest skierowany przeciwko ludziom. I nie tylko przeciwko złym, ale wszystkim, gdyż każdy z nas jest w jakiś sposób niedoskonały. Wygląda na to, że także i dobrzy, ale zwykli (nie sztuczni) ludzie będą musieli ustąpić miejsca w życiu?

O! Właśnie taki jesteś, Kriwoszein — gruboskórny nosorożec…

Dopóki tobie samemu coś do żywego nie dopiecze, nic do ciebie nie dociera. „Zakuta pała” — jak zwykł mawiać ojciec. No dobra, nieważne, jak, ale ważne, że dotarło.

Jest się nad czym zastanowić… Ostatecznie wszystkie ludzkie wady mają podobne pochodzenie — wszystkie są „przegięciami”.

Weźmy choćby tak dobrą i cenną we współżyciu cechę charakteru — prostoduszność. Zaprogramowana jest w nas od dzieciństwa. Ale niech tylko przyroda zawiedzie, wychowanie nawali, sytuacja życiowa ułoży się nie tak — i zamiast prostoduszności pojawia się senna głupota. W taki sam sposób zamiast rozumnej ostrożności powstaje tchórzliwość, zamiast niezbędnej w życiu wiary w siebie — fałszywa zarozumiałość, zamiast prostoty i zdrowego sceptycyzmu — cynizm, zamiast trzeźwej pewności siebie — bezczelność, nieuleczalne chamstwo, zamiast mądrości — spryt.

Wiele wyrażeń potwierdza naszą” bezsilność wobec ludzkiej niedoskonałości: żartobliwe („słoń nadepnął na ucho”, „upuściła niańka”), naukowe („degradacja osobowości”, „kompleks niższości”), pobłażliwe („nie dane mu to”, „brak mu tego daru”)… Dawniej mówiono „dar boży”, w naszym materialistycznym wieku „zdolności wrodzone”, a w istocie jeden diabeł — od człowieka i tak to nie zależy. Albo się to ma, albo nie.

A właściwie można odgadnąć, czemu tyle jest „nie dane”. Człowiekowi pierwotnemu i ludziom w dotychczasowych formacjach społecznych doskonałość nie była niezbędna. Wystarczyło żyć, pracować, rozmnażać się, przejawiać spryt życiowy — i wszystko w porządku! Dopiero teraz, gdy wśród naszych pojęć znalazła się nie utopijna, lecz realna idea komunizmu, powstają prawdziwe wymagania w stosunku do człowieka. Przymierzamy ludzi do tej przepięknej idei i aż boli, gdy widzi się to, na co wcześniej nie zwracało się uwagi…”

„8 stycznia. Przedstawiłem w zarysie plon swoich przemyśleń Krawcowi.

— Chcesz zastosować metodę syntezy w stosunku do zwykłych ludzi? — podsumował natychmiast bystry dubel numer 3.

— Owszem. Ale jak? — popatrzyłem na niego z nadzieją. A może on i to wie?

Zrozumiał moje spojrzenie i roześmiał się.

— Nie zapominaj, że ja jestem tobą. W każdym razie, pod względem zasobu wiadomości.

— Ale może ty lepiej wiesz, co to za ciecz? — wskazałem na zbiornik. — Przecież wyszedłeś z niej jak… jak Afrodyta z piany morskiej. Skład i tak dalej?

— W dwu słowach?

— Możesz nawet w trzech.

— Proszę bardzo. Ta ciecz — to człowiek. Jej skład — to skład ciała ludzkiego. Ponadto ta ciecz — to samoucząca się kwantowo-molekularna biochemiczna maszyna matematyczna o ogromnej pojemności pamięci i w każdej cząsteczce tej cieczy zawarta jest jakaś swoista informacja… To znaczy, jakkolwiek by na to spojrzeć, ciecz maszyny-matki — to po prostu człowiek w fazie ciekłej. I z tego możesz sobie wyciągnąć wnioski naukowe, praktyczne i organizacyjne.

Można było wyczuć, że nowy problem nie frapuje go tak mocno, jak mnie. Próbowałem rozgrzać jego wyobraźnię.

— Witek, a co będzie, jeżeli ten sposób to właśnie „to”? Przecież on jest przeznaczony dla zwykłych ludzi, a nie…

— A idźże ty do… (Oj, oj! Sztuczny człowiek, a tak się wyraża…) Zdecydowanie nie zgadzam się rozpatrywać naszej pracy z pozycji „to — nie to”, a także nie mam nic wspólnego z przysięgą, której nie składałem! W naszych czasach należy mieć spokojniejszy stosunek do przysiąg! (Hm, jeżeli to ma się nazywać spokojny stosunek…) Chcesz zastosować odkrycie do przekształcania ludzi?

— W aniołów… — dolałem oliwy do ognia.