125389.fb2
…Złowrogie obce planety o atmosferze nasyconej trującym chlorem, rozpalone przez słońce i żar nie ostygłej jeszcze magmy albo pogrążone w kosmicznym mrozie, zakażone śmiercionośnymi bakteriami. A człowiek będzie mógł na nich żyć tak swobodnie jak na Ziemi, bez skafandra i osłon biologicznych… Wystarczy mu tylko przestroić swój organizm tak, aby wykorzystywał chlor zamiast tlenu, lub zastąpić zwykłe białko swoich tkanek związkami krzemoorganicznymi.
Przecież w człowieku nie to jest najważniejsze, że oddycha tlenem. Nie jest również ważne, że ma ręce i nogi. Można mieć skrzela, skrzydła, płetwy, oddychać fluorem, wymienić węgiel białek na krzem i mimo to pozostać człowiekiem. A można też mieć normalne kończyny, białą skórę, głowę i dokumenty i nie być nim.
— Tak, ale”. — Kriwoszein w zamyśleniu oparł się łokciami o biurko i znowu wrócił do notatek.
„… — Znikną choroby i kalectwa, nie będą groźne rany ani zatrucia. Każdy będzie mógł stać się odważny, silny, piękny, nauczy się mobilizować rezerwy swojego organizmu, aby wykonać pracę, która poprzednio wydawała się ponad siły. Ludzie staną się jak bogowie!
No, co się tak mądrze uśmiechasz? Przecież to jest właśnie t e n sposób nieograniczonego ulepszania człowieka!
— Mądry jestem, więc się mądrze uśmiecham — odpowiedział chłodno Krawiec. — Znów cię poniosło. Mogą z tego wyjść jeszcze i inne rzeczy.
— Daj spokój! Czyż każdy człowiek nie stara się być lepszy, doskonalszy?
— Stara się — w miarę swoich pojęć o tym, co jest dobre i doskonałe. Mogą z tego wyniknąć na przykład „kąpiele kosmetyczne Kriwoszeina”.
— Jakie znowu kąpiele?
— A takie… po pięć rubli za seans. Przychodzi jakaś paniusia, rozbiera się za parawanem, zanurza się w roztworze biologicznym.
Operator, jakiś tam Żora Szerwerpupa, były fryzjer damski, wkłada sobie na głowę „czapkę Monomacha” i kłania się: „Czym możemy służyć?” „Tera mnie pan zrób na Bardotke — zamawia klientka — tylko żeby była ciut-ciut postawniejsza i bruneta. Mój chłop gustuje w brunetach…” Czego się krzywisz? Nawet da Żorce na piwo. A klienci płci męskiej będą się robić na supermężczyznę Jeana Marais albo na piękność Północy — Olega Striżenowa. A w następnym sezonie będzie moda na Lollobrigidę i Witalija Zubkowa, tak jak teraz na ich fotosy…
— Ale można przecież założyć maszynie jakąś tam dolną granicę selekcji informacji… Jakiś filtr odrzucający pospolitość i głupotę.
Albo wprowadzić sztywny program…
— …który jednocześnie z wzorcami narzuciłby masowemu odbiorcy bogatą treść wewnętrzną? A jeśli on nie zechce? Ma przecież prawo za swoje pieniądze! „A cóż to ja nienormalna jestem — wrzaśnie to paniusia — że chcecie mnie poprawiać?! Sami jesteście felerni!” Rozumiesz, tępa nieustępliwość postawy życiowej prostaka i filistra polega właśnie na tym, że dla niego normą jest jego własne zachowanie.
— Ale można tak zrobić, że nie będzie ono normą dla maszyny.
— Hm… Proponuję, żebyśmy wykonali proste doświadczenie.
Bądź tak uprzejmy, włóż palec do zbiornika.
— Który?
— Wszystko jedno. Którego ci nie szkoda.
Zanurzyłem serdeczny palec. Dubel nałożył „czapkę” i zbliżył się do szafki chirurgicznej.
— Uwaga!
— Co ty robisz?! — wyszarpnąłem palec, widniało na nim skaleczenie, z którego sączyła się krew.
Wiktor Krawiec possał swój palec i wytarł krew ze skalpela.
— Teraz zrozumiałeś? Dla maszyny nie ma i nie może być normy zachowania. Jej jest zupełnie wszystko jedno — co rozkażę, to i wykona.
Skaleczenia zagoiliśmy.
Krawiec sprowadził mnie na ziemię. Otrzeźwiałem. My, wynalazcy, jesteśmy marzycielami. Edison też zapewne myślał, że przez telefon ludzie będą przekazywać sobie wyłącznie dobre i potrzebne wieści, a na pewno nie spodziewał się, że będą plotkować, robić anonimowe donosy albo dla kawału wzywać pogotowie do zupełnie zdrowych znajomych… Wszyscy jesteśmy tacy sami — marzy nam się dobro, a gdy życie wywraca na opak ideę wynalazku, załamujemy ręce: „Ludzie, co wy robicie?!”
Przekleństwo nauki polega na tym, że stwarza ona sposoby i nic więcej. Na przykład my: mamy tylko sposób przekształcania informacji w układzie biologicznym. Z jego pomocą można małpę przekształcić w człowieka. Ale można też i odwrotnie.
Ale nie można, nie wolno myśleć, że i po naszym odkryciu wszystko będzie tak jak dawniej! Nie ze względu na naukę, ale na życie. Nasze odkrycie przeznaczone jest właśnie dla niego. Nie niszczy, nie zabija, ale tworzy. Może szukamy nie tam, gdzie trzeba.
Może chodzi nie o właściwości maszyny, lecz człowieka?” Doktorant kończył czytanie dziennika przy akompaniamencie niepokojących myśli. A może nadaremnie wytężali siły, może odkrycie przyszło przedwcześnie i teraz rykoszetem trafi w człowieka? W Moskwie myślał o tym niewiele — odkrycie dotyczyło tylko i wyłącznie jego. Wystarczy tylko wiedzieć, badać dalej i siedzieć cicho… Co prawda, po kąpieli w basenie reaktora miał wielką ochotę powiedzieć o wszystkim profesorowi i kolegom. Wyjawić, że istnieje możliwość opanowania choroby popromiennej! Ale to mogło być przydatne tylko w czasie wojny…
„Wszystko przez te szumowiny! — Kriwoszeina ogarnęła wściekłość. — Przez wyrzutków, których, być może, jest jeden na tysiąc i dla których usłużna prostytutka Nauka przygotowuje sposoby burzenia miast i niszczenia narodów! Tylko sposoby. Do diabła, zacząć ich likwidować czy jak? Nikt mnie nie złapie, niczego nie udowodni… I sam mam pójść drogą wyrzutków? Nie. To także „nie to”.” Doktorant zamknął zeszyt i podniósł oczy. Lampa na stole paliła się, niczego nie oświetlając. Było już jasno. Za oknem, wśród zieleni, żółte, jednakowe gęby bloków osiedla patrzyły w niewidoczne słońce. Wydawało się, że stado budynków ruszy za chwilę w kierunku słońca. Zegarek wskazywał pół do ósmej.
Kriwoszein zapalił i wyszedł na balkon. W dole na przystanku trolejbusowym gromadzili się ludzie. Barczysty mężczyzna w granatowym płaszczu wciąż spacerował pod drzewami. „No, no — zdziwił się jego wytrwałości Kriwoszein. — Dobrze. Trzeba ratować to, co się jeszcze da.”
Wrócił do pokoju, rozebrał się, wziął zimny prysznic. Powróciła rześkość. Potem otworzył szafę, krytycznie przejrzał skromny zasób ubrania. Wybrał ukraińską koszulę z haftowanym kołnierzem i włożył ją na siebie. Z wahaniem obejrzał także znoszoną granatową marynarkę i z westchnieniem narzucił ją na ramiona. Następnie przez piętnaście minut potrenował przed lustrem i wyszedł.
— Stój! Nie bądź osłem!
— Łatwo ci mówić… — mruknął osioł rzucił się do ucieczki.
Mężczyzna w płaszczu zauważył Kriwoszeina, zwrócił się ku niemu i wbił w niego wzrok.
„Boże, co to za prymityw! I to ma być tajniak! — zdenerwował się Kriwoszein. — Zamiast obserwować moje odbicie w wystawie albo choćby zasłonić się gazetą, gapi się na mnie jak neandertalczyk na autobus dalekobieżny! Instrukcji nie mają czy co? Chociaż komiksy mogliby czytać, żeby podnieść kwalifikacje; Tacy to przestępców nałapią, nie ma co!
Ogarnęła go złość. Zbliżył się do prześladowcy.
— Panie, czemu pana nie zmieniają? Czy wam nie przysługuje siedmiogodzinny dzień roboczy?
Nieznajomy ze zdziwieniem podniósł brwi.
— Wala… — usłyszał doktorant miękki baryton. — Walentin… nie poznajesz mnie?
— Hm… — Kriwoszein zmrużył oczy, spojrzał i gwizdnął. — Przecież… To pan jest dubel Adam-Herkules? Ach, więc to tak! A ja myślałem…
— A… pan nie jest Kriwoszein? To znaczy Kriwoszein, ale… z Moskwy?
— Otóż to. No, dzień dobry… cześć, Walka-Adam, duszo zaginiona!
— Cześć.
Uścisnęli sobie ręce. Kriwoszein wpatrywał się w ogorzałą od wiatru twarz Adama o grubych, ale regularnych rysach.
Jednak udało się Walce, patrzcie no! Tylko w jasnych oczach za wypłowiałymi rzęsami czaił się cień lęku.
— No, przybyło teraz Kriwoszeinów na świecie. I każdemu na imię Walentin…
— Możesz mówić na mnie Adam. Zostawię sobie to imię.
— Gdzie byłeś, Adamie?