125389.fb2
— Tak? Fajno! — Kriwoszein popatrzył na niego z zazdrością. — Montowałeś urządzenia w portach?
— Niezupełnie. Wysadzałem skały podwodne. No i… wróciłem do pracy.
— A nie boisz się?
— Boję się, ale… widzisz, mam koncepcję. Spróbować — zamiast syntezy nowego człowieka — przekształcenia zwyczajnych ludzi w maszynie-matce. No… po prostu, zanurzyć się w płynie, oddziaływać informacją zewnętrzną… można chyba, co?
Adam był jednak speszony, czuł to sam i zły był na siebie, że wypieszczoną koncepcję wyraził tak nieskładnie.
— Dobra myśl — powiedział doktorant i spojrzał na Adama z nowym zainteresowaniem. W gruncie rzeczy nie różnimy się tak bardzo.
A może to wewnętrzna logika odkrycia? — Tylko że to było, Wal.
Byli już tacy, co zanurzali do naszego rodzimego żywiołu różne części ciała. I w całości chyba też się zanurzali.
— I wychodzi?
— Wychodzi… tylko z ostatnim doświadczeniem jeszcze nie bardzo wiadomo.
— No to wspaniale! Widzisz… Przecież to… wobec tego można zrealizować wprowadzenie informacji artystycznej do wnętrza człowieka z selekcją na zasadzie sprzężenia zwrotnego… — Adam, nadal jąkając się i pesząc, wyłożył Kriwoszeinowi swoje myśli o uszlachetnieniu człowieka poprzez sztukę.
Ale doktorant zrozumiał go dobrze.
— „…Powinniśmy w naszej pracy wychodzić z założenia, że człowiek dąży ku lepszemu — zacytował z uśmiechem zapis z dziennika Kriwoszeina — że nikt albo prawie nikt nie chce świadomie dokonywać czynów podłych i głupich, a jeśli ich dokonuje, to przez nieświadomość. W życiu wszystko jest skomplikowane, nieraz trudno określić, czy postępuje się źle, czy dobrze: wiem to z własnego doświadczenia. I jeśliby dać człowiekowi jasną i odpowiednią do jego psychiki i czynów informację — co jest dobre, a co złe — a także pełne zrozumienie tego, że każdy podły czy głupi postępek zgodnie z prawami rachunku prawdopodobieństwa obróci się przeciw niemu, to wtedy można się nie bać ani jego, ani o niego. Taką informację można wprowadzić do maszyny-matki…”
— Jak to, i to też było? — zdziwił się Adam.
— Nie. Było tylko niejasne przeczucie, że to jest konieczne. Że bez takiej informacji cała reszta nie ma sensu… Tak więc twoja koncepcja jest bardzo na czasie. Jak to się mówi w środowisku naukowym — wypełnia lukę… Słuchaj! — rozzłościł się nagle Kriwoszein. — I ty z tą koncepcją chodziłeś za mną jak detektyw, łaziłeś pod oknami! Nie mogłeś mnie zawołać albo wejść do mieszkania?
— Widzisz… — zająknął się Adam. — Przecież ja myślałem, że ty jesteś nim. Przechodzisz obok, nie zauważasz, nie poznajesz. Pomyślałem, że nie chcesz mnie widzieć. Wtedy między nami wytworzyła się taka sytuacja… — Opuścił głowę.
— Tak… W pracowni nie byłeś?
— W pracowni? Przecież nie mam przepustki. A dokumenty mam Kriwoszeina, poznaliby.
— A przez płot?
— Przez płot… — Adam niepewnie wzruszył ramionami: nie przyszło mu to do głowy.
— Człowiek wypracowuje pomysły i koncepcje niebywałej śmiałości, a w życiu… o, Boże! — Kriwoszein z dezaprobatą pokręcił głową. — Trzeba wyplenić w sobie ten obrzydliwy lęk przed życiem i ludźmi, inaczej zginiemy. I praca przepadnie… No, dobrze — podał mu klucze. — Idź, rozgość się, odpoczywaj. Całą noc łazi tam i z powrotem, do czego to podobne!
— A gdzie… on?
— Sam chciałbym wiedzieć, gdzie on jest i co się z nim dzieje. — Doktorant spoważniał. — Spróbuję wszystko wyjaśnić. Zobaczymy się później. No, na razie — uśmiechnął się. — Dobrze, że przyjechałeś.
„Nie, jednak człowieka nie tak łatwo zepchnąć z wytkniętej drogi! — myślał Kriwoszein kierując się w stronę Instytutu. — Wielka sprawa, wielka idea może podporządkować sobie wszystko, usunąć w cień pamięć o krzywdach, własne aspiracje, niedoskonałość…
Człowiek dąży ku lepszemu, to prawda!”
Obok pędziły przepełnione poranne trolejbusy i autobusy. W jednym z nich doktorant zauważył Lenę: siedziała przy oknie i w zamyśleniu patrzyła przed siebie. Zatrzymał się na chwilę i odprowadził ją wzrokiem. „Ach, Lenka, Lenka! Jak mogłaś?” Lektura dziennika wywarła na nim tak silne wrażenie, jakiego nie doświadczyłby nikt inny; czuł się tak, jak gdyby sam przeżył ten rok w Dnieprowsku.
Teraz był po prostu Kriwoszeinem i serce go zabolało na myśl o krzywdzie, którą wyrządziła mu (właśnie jemu!) ta kobieta.
Wiem, do czego prowadzą nasze badania. Nie ma się co oszukiwać — będę musiał wejść do zbiornika. Przeprowadzamy teraz z Krawcem drobne, pouczające doświadczenia ze swoimi kończynami.
Niedawno zregenerowałem sobie za pomocą układu zerwane przed laty więzadło w kolanie i już nie utykam. Wszystko to są oczywiście cuda medycyny, ale my chcemy znacznie więcej: przekształcać całego człowieka! Tutaj nie ma co się rozdrabniać, bo w ten sposób jeszcze ze dwadzieścia lat przedrepczemy w kółko. A wejść do zbiornika muszę ja, zwykły, naturalny człowiek. Krawiec nie ma tam już co robić.
Właściwie wypróbować trzeba nie maszynę-matkę, ale samego siebie. Cała nasza wiedza i wszystkie sposoby złamanego grosza nie są warte, jeżeli człowiekowi zabraknie siły woli i zdecydowania na poddanie się informacyjnym przekształceniom w płynie zbiornika.
Oczywiście nie wyjdę z tej kąpieli przekształcony. Przede wszystkim brak nam niezbędnej informacji, aby w zasadniczy sposób przekształcać organizm i intelekt człowieka. Poza tym na początek nie jest to nawet potrzebne. Wystarczy zbadać skutki całkowitego włączenia się do maszyny, udowodnić, że jest to możliwe i bezpieczne, no i coś tam przy okazji w sobie zmienić. Wykonać, że tak powiem, pierwsze okrążenie na orbicie.
Ale czy to jest możliwe? Czy bezpieczne? Czy wrócę z tej kąpieli, z orbity, z próby? Skomplikowana jest ta nasza maszyna-matka, tak wiele o niej dowiedzieliśmy się, a wciąż nie znamy jej do końca… I jakoś przytłacza mnie świetlana przyszłość naszego odkrycia.
Chyba już najwyższy czas, żebym się ożenił. Do diabła z tym tchórzliwym związkiem z Leną! Potrzebna mi jest. Chcę, żeby była ze mną, żeby się troszczyła o mnie, żeby się niepokoiła, a nawet wymyślała, gdy późno wrócę, tylko żeby przedtem dała kolację. I — jako że z syntezą dubli wszystko jest już jasne — żeby nowi Kriwoszeinowie przychodzili na świat nie z maszyny, ale dzięki dobrym, wysoce moralnym stosunkom między rodzicami. I niech komplikują nam życie — ja jestem za! Żenię się! Że też nie przyszło mi to wcześniej do głowy.
Co prawda, żenić się teraz, kiedy przygotowujemy ten eksperyment… Cóż, w najgorszym razie pozostanie po mnie najtrwalsza pamiątka — syn albo córka. Niegdyś ludzie szli na front, pozostawiając w domu żony i dzieci. Dlaczego nie miałbym i ja tak postąpić?
Bardzo możliwe, że to niezbyt uczciwe — żenić się, gdy istnieje takie ryzyko. Ale niech mnie sądzą ci, którzy zdecydowali się lub muszą zdecydować na taką rzecz. Ich wyrok przyjmę.” „12 maja.
— Wyjdź za mnie, Lenka. Będziemy razem. I będziemy mieli dzieci — piękne jak ty i mądre jak ja. Dobrze?
— Ty rzeczywiście uważasz się za mądrego?
— A co?
— To, że gdybyś był mądry, nie proponowałbyś mi tego.
— Nie rozumiem…
— No widzisz. A liczysz na mądre dzieci.
— Nie, powiedz, o co chodzi? Dlaczego nie chcesz za mnie wyjść?
Wsunęła we włosy ostatnią szpilkę i odwróciła się od lustra w moją stronę.
— Uwielbiam, kiedy tak wydymasz wargi. Ach, ty mój Walka!
Mój rudzielcze! Więc wykluły się w tobie poważne zamiary? O, mój słodki!
— Poczekaj! — uwolniłem się z jej ramion. — Czy zgadzasz się wyjść za mnie?
— Nie, najmilszy.
— Dlaczego?
— Dlatego, że na życiu rodzinnym znam się trochę lepiej niż ty.