125389.fb2
— To znaczy… to znaczy, że mnie nie kochasz?
— Nie, Waleczka — patrzyła na mnie jasnymi smutnymi oczyma — i nie pokocham. Nie chcę cię pokochać. Przedtem chciałam…
Przecież, szczerze mówiąc, zbliżyłam się do ciebie z premedytacją.
Myślałam: spokojny, brzydki — będzie kochał i szanował… Nie wyobrażasz sobie, Wala, jak trzeba mi było ciepła! Ale nie ogrzałam się przy tobie. Przecież ty mnie też nie bardzo kochasz… Nie jesteś mój, dobrze to widzę. Twoja prawdziwa miłość to Nauka! — Roześmiała się z goryczą. — Powymyślaliście sobie zabawki: nauka, technika, polityka, wojna, a kobieta — ot tak, między innymi. A ja nie chcę być między innymi. Wiadomo, my, głupie baby, wszystko bierzemy poważnie, w miłości miary nie znamy i nic na to nie poradzimy… — Głos jej zadrżał, odwróciła się. — I tak wcześniej czy później powiedziałabym ci to… I znowu się nacięłaś, Lena!
Zresztą szczegóły nie są ważne. Wyrzuciłem ją. Siedzę teraz, wywnętrzam się. A więc wszystko było zaplanowane. Brzydal jej był potrzebny, żeby się ogrzać… Zachciało mi się stworzyć wzorową rodzinę… „Zimno. Och, jak zimno!…
I za cóż miałaby mnie pokochać? Ani forsy… Nie, nie, daj spokój! Lenka nie jest taka. A jaka? I w ogóle miała rację, przecież sam to wiedziałem! Jeszcze jak! Ale poprzednio taki luźny związek odpowiadał mi… „Odpowiada panu?” — jak pytają w sklepach spożywczych proponując margarynę zamiast masła.
Nic w życiu nie przychodzi za darmo. Oto ja sam zmieniłem się, wiele nauczyłem, a życie wciąż szarpie… Uległem książkowej iluzji, dziwak. Ogrzać mi się zachciało.
I tyle. Nic więcej w moim życiu się nie zdarzy. Takiej jak Lenka już nie znajdę. A na byle co nie mam ochoty.
Nie chciała Lena zostać wdową po mnie.
Zimno…
Utraciliśmy bezpośredniość, nie umiemy iść za głosem uczucia, nie umiemy wierzyć bez reszty, kochać bez miary. Może jest tak dlatego, że każdy z nas nieraz sparzył się na tej bezpośredniości, albo dlatego, że w teatrze czy w kinie widzimy, jak robi się uczucia, albo jeszcze dlatego, że życie jest tak bardzo złożone i że wszystko w nim trzeba przemyśleć i wyliczyć? Nie wiem. „Łagodność charakterów rozłożona w szereg Taylora…” Rozłożyliśmy…
Teraz pozostaje nam od nowa dojść rozumem do tego, jaką wagę mają pełne i silne uczucia w życiu człowieka. Cóż, może i dobrze, że trzeba to udowodnić. Bo udowodnić można. I zostanie udowodnione.
Ludzie osiągną wtedy nową, umocnioną rozumem naturalność uczuć i uczynków, zrozumieją, że bez tego życie nie jest życiem.
A na razie zimno…
Och, Lenka, Lenka, biedna, zastraszona przez życie dziewczynko! Teraz zrozumiałem, że kocham cię naprawdę.” O pół do dziewiątej rano do budynku pracowni nowych systemów podszedł kapitan Onisimow. Dyżurny, sierżant Gołoworiezow, siedział w pełnym słońcu przed wejściem, opierając się o drzwi, z czapką nasuniętą na oczy. Dokoła jego otwartych ust i po policzkach łaziły muchy. Sierżantowi drgały mięśnie twarzy, ale nie budził się.
— Okradną was na służbie, sierżancie — surowo powiedział Onisimow.
Dyżurny natychmiast obudził się, poprawił czapkę i wstał.
— No więc wszystko w porządku, towarzyszu kapitanie, w nocy żadnych zajść nie było.
— Jasne. Klucze macie przy sobie?
— Tak jest. — Sierżant wyciągnął z kieszeni klucze. — Jak przyjąłem, to i mam przy sobie.
— Nie wpuszczajcie nikogo.
Onisimow otworzył kluczem drzwi, wszedł i zatrzasnął je za sobą. Bezbłędnie orientując się w ciemnym korytarzu, zastawionym skrzynkami i aparaturą, z łatwością odnalazł wejście do pracowni.
Wszedł i rozejrzał się uważnie. Na podłodze zastygły galaretowate kałuże z wyschniętymi brzegami. Węże maszyny-matki bezwładnie zwisały wśród butelek i kolb. Lampki na panelach maszyny elektronicznej nie świeciły się. Wyłączniki na tablicy rozdzielczej sterczały w pozycji „wyłączone”. Onisimow podejrzliwie wciągnął nosem stęchłe powietrze i pokręcił głową. Potem zdjął granatową marynarkę, powiesił ją starannie na oparciu krzesła, zawinął rękawy koszuli i zabrał się do roboty.
Najpierw przemył wodą, podniósł i postawił na miejscu teflonowy zbiornik i wrzucił do niego wyrostki węży i końce przewodów.
Potem zbadał kabel energetyczny i znalazł w dole, na styku ściany z podłogą, przeżarte kwasami i opalone miejsce zwarcia. Wyjął z szafki gumowe rękawice, ze stołu ślusarskiego narzędzia i zabrał się do oczyszczania, skręcania i izolowania taśmą obtopionych żył miedzianych.
Po chwili wszystko było gotowe. Onisimow sapiąc wyprostował się i włączył prąd. Cicho zabrzęczały transformatory maszyny, zaszumiały wentylatory, zawył, nabierając obrotów, silnik wyciągu. Na panelach maszyny elektronowej bezładnie zamrugały zielone, czerwone, niebieskie i żółte światełka.
Onisimow, zagryzając ze zdenerwowania wargę, nalał do wielkiej kolby wody z destylarki i zaczął dolewać ją do wszystkich butelek, wyjął z szuflady biurka Kriwoszeina dziennik laboratoryjny i kierując się notatkami zaczął dosypywać odczynniki. Zakończywszy, stanął w oczekiwaniu na środku pokoju.
Drżące światła lampek sygnalizacyjnych przerzucały się po panelach z boku na bok, z góry na dół — rzucały się jak na oszalałej reklamie neonowej. Stopniowo jednak bezładne migotanie zaczęło przechodzić w rysunek, złożony z linii łamanych. Zielone proste otaczały niebieskie i żółte. Mruganie czerwonych lampek było coraz rzadsze, w końcu zgasły wszystkie. Onisimow z napięciem wpatrywał się w pulpit sterowniczy: jeszcze chwila i w górnej jego części zabłyśnie sygnał „Stop!” Minęło pięć minut, dziesięć, piętnaście — sygnał nie pojawiał się.
— Zdaje się, że działa… — Onisimow mocno potarł twarz dłonią.
Teraz trzeba było czekać. Żeby nie tracić czasu, nalał do wiadra wody, przyniósł z korytarza ścierkę i umył podłogę. Potem owinął taśmą izolacyjną zerwane końcówki przewodów „czapki Monomacha”, przejrzał notatki w dzienniku, przygotował jeszcze kilka roztworów i dolał do butli. Nic więcej nie miał już do zrobienia.
W korytarzu rozległy się kroki. Onisimow gwałtownie odwrócił się w stronę drzwi. Wszedł sierżant Gołoworiezow.
— Towarzyszu kapitanie, tam sekretarz naukowy Chiłobok mówi, że ma do was sprawę. Wpuścić?
— Nie. Niech czeka. Ja też mam do niego sprawę.
— Tak jest. — Sierżant wyszedł.
„Cóż, trzeba będzie porozmawiać i z Chiłobokiem — uśmiechnął się Onisimow. — Najwyższy czas przypomnieć mu niedawne wydarzenia.”
„…17 maja. No i okazuje się, że kręcił wtedy Chiłobok mówiąc, że nie ma kiedy pisać pracy! Kręcił. Dowiedziałem się, że wczoraj odbyła się generalna próba jego habilitacji na zamkniętym posiedzeniu naszej Rady Naukowej. W naszym Instytucie, podobnie jak i w wielu innych, istnieje zwyczaj, że zanim ubiegający się o stopień naukowy wystąpi ze swoją pracą na zewnątrz, „przesłuchuje” się go we własnym gronie. W najbliższym czasie odbędzie się oficjalna obrona w Biurze Konstrukcyjnym u Lenki.
Ej, nie bez powodu on kręci! Coś w tym musi być.”
„18 maja. Dzisiaj zapukałem w okienko, obok którego na ścianie jakiś instytutowy poeta, na wszelki wypadek nie ujawniając się, napisał ołówkiem:
Ja właśnie baczyłem. I dlatego Johann Johannowicz wpuścił mnie do zamkniętej czytelni i wydał w celu zapoznania się egzemplarz pracy na stopień doktora habilitowanego nauk technicznych, napisanej przez doktora nauk technicznych H. Chiłoboka pod tytułem… dalej nie można.
No, kochani. Po pierwsze, temat pracy zahacza nieomal o opracowanie bloków pamięci maszynowej, które swego czasu wykonaliśmy z Walerką Iwanowem, i okazuje się, że Chiłobok praktycznie był autorem i kierownikiem tych prac. Nie jest to powiedziane wprost, ale można się domyślić. Po drugie, w interpretacji wyników i dyskusji uległ skłonności do wolnej improwizacji i załgał się kompletnie.
Po trzecie, w jego pracy nawet powszechnie znane fakty, ustalone przez zagranicznych systemologów i elektroników, poprzedzane są zwrotem „badania wykazały, że…” Jak nasza Rada Naukowa mogła puścić coś takiego? Maj, połowa członków na „urlopach albo w delegacjach.
Nie, tak łatwo mu to nie przejdzie.”
„19 maja.
— Uczyli cię arytmetyki? — zapytał mnie Krawiec, gdy przedstawiłem mu całą historię i swoje zamiary.
— Uczyli, bo co?
— No to policz sobie: dwa dni przygotowania do obrony plus jeden dzień na obronę… plus miesiąc nerwów po obronie. Nie jesteś dzieckiem, wiesz, że takie figle nie przechodzą na sucho. Co ma większą wartość — miesiąc naszych badań, których wyniki z czasem będą miały większe znaczenie niż cała współczesna technika, czy habilitacja jednego partacza, która na nic nie wpłynie? Jedna więcej, jedna mniej, i tyle.
— Tak… A teraz posłuchaj ty. Jest jeszcze i inna arytmetyka.
Weźmy ciebie i mnie. Jesteśmy jednakowymi ludźmi i jednakowej klasy specjalistami, pod pewnymi względami jesteś nawet lepszy ode mnie. Ale jeśli ja teraz pójdę do tegoż właśnie sekretarza naukowego Chiłoboka i nie wysilając się specjalnie na uzasadnienie zakomunikuję mu, że praktykant Krawiec jest głupi, że ni w ząb nie zna się na elementarnych zagadnieniach techniki obliczeniowej (nawet arytmetykę zna kiepsko), psuje urządzenia laboratoryjne i po kryjomu pije spirytus… to co się wtedy stanie z praktykantem Krawcem? Wyrzucą go z Instytutu, a także z internatu. I koniec z praktykantem! Nikomu niczego nie udowodni, bo jest tylko studentem.
Właśnie takiej siły nabierze w porównaniu z nami Chiłobok, kiedy zrobi habilitację. Przekonało cię to?