125389.fb2
Mogę to uzasadnić jeszcze inaczej: powinniśmy myśleć nie tylko o badaniach, ale i o tym, że kiedyś przyjdzie nam walczyć, aby odkrycie znalazło właściwe zastosowanie. Tego właśnie nie umiemy, a musimy się nauczyć.
Zresztą dość tych asekuranckich uzasadnień. W końcu mam ochotę żyć, a nie tylko udawać, że żyję!”
„22 maja. Zaczęło się zupełnie zwyczajnie. W małej sali Biura Konstrukcyjnego zebrało się niewielkie, lecz doborowe towarzystwo. Chiłobok przypiął do tablicy arkusze brystolu z kolorowymi wykresami i schematami, malowniczo ustawił się obok nich i wygłosił przepisowe dwudziestominutowe przemówienie. Obecni słuchali ze zwykłym w takich okolicznościach zażenowaniem. Jedni zupełnie nie wiedzieli, o czym mowa, inni trochę wiedzieli, trochę nie. A pozostali wiedzieli wszystko: i kto to jest Chiłobok, i co to za praca, i dlaczego była tajna… Ale wszyscy z biernym przygnębieniem myśleli, że nie ma co się pchać do cudzego ogródka, a także, że może sami nie są na tyle doskonali, aby krytykować innych. Zwykłe senne rozmyślania, dzięki którym do nauki przemycił się niejeden tysiąc niedołęgów i kanciarzy.
Chiłobok skończył. Przewodniczący odczytał opinie o pracy. Pozytywne, trudno zaprzeczyć (zresztą, kto na obronie przedstawiałby negatywne?). Poważnym zaskoczeniem było dla mnie tylko to, że i Azarow wypowiedział się przychylnie. Następnie wystąpili recenzenci. Wiadomo, co to jest recenzent — z obowiązku wytyka jakieś niedopracowane drobiazgi, małe niedociągnięcia, ale „w całości praca odpowiada warunkom… autor zasługuje…” Gwoli jednak sprawiedliwości trzeba przyznać, że recenzent z Moskwy w sposób bardzo subtelny wykpił wszystkie założenia pracy i wyraźnie dał do zrozumienia, że łatwo można by ją rozłożyć, ale zrobił to tak delikatnie i ostrożnie, że chyba sam Chiłobok nie zrozumiał jego intencji. Potem nastąpiło: „praca w całości odpowiada” itd.
I wreszcie: „Kto chciałby zabrać głos?” Zwykle do tej chwili wszystkim tak brzydnie całe to widowisko” że nikt już nie chciałby niczego, broniący pracy składa podziękowanie i po wszystkim.
Kierownik pracowni W. Kriwoszein odetchnął głęboko (już wtedy uświadomiłem sobie, że rozróba będzie poważna) i podniósł rękę.
Chiłobok doznał niemiłego wstrząsu. Tak jak i on, mówiłem dwadzieścia minut, a na poparcie swoich dowodów przekazywałem członkom Rady czasopisma, monografie, broszury, w których opisywano bez powoływania się na Chiłoboka przedstawione przez niego wyniki. Następnie odtworzyłem na tablicy jego układ… (nieważne, co to za układ, tym bardziej że jedyną jego zaletą była „oryginalność”) i udowodniłem, że jeżeli… to układ w wymaganym zakresie częstotliwości nie będzie pracował. Na sali zrobił się hałas.
Następnie wystąpił doktor W. Iwanow, który przyleciał(nie obyło się bez mojego telefonu) z Leningradu. On także uściślił „priorytetowe” dane i przeanalizował „oryginalną” część pracy.
Mowa Walerki była pełna erudycji i subtelnego humoru. W sali zrobiło się jeszcze głośniej, a dalej wszystko poszło samo!
Mój stary znajomy, Żałbek Pszembakow, zaczął wypytywać Chiłoboka, jak w układzie nr 2 realizuje się… (o tym też lepiej nie pisać). Chiłobok nie wiedział, jak, ale próbował odparować ataki mącącym myśli bełkotem. Po Pszembakowie wzięli udział w interesującej dyskusji także inni pracownicy biura. Na zakończenie wystąpił główny inżynier tego biura, profesor i laureat… (nazwiska nie zaleca się wymieniać). Zaczął swoje przemówienie od słów: „A mnie się od samego początku wydawało, że coś tu jest nie tak”.
Słowem, nie pomogły Chiłobokowi jego zabiegi, rozdziobali mu habilitację jak kruki padlinę! Aż żal było na niego patrzeć. Wszyscy rozchodzili się do swoich zajęć, a on odpinał z tablicy przepiękne wykresy. Sprężyste arkusze zwijając się uderzały go po wąsach.
Podszedłem do niego, żeby mu pomóc.
— Dziękuję, już nie trzeba — burknął Chiłobok. — No jak, zadowolony pan? Sam pan doktoratu nie broni i innym nie daje. Łatwe ma pan życie, inżynierze, natura nie poskąpiła panu zdolności…
— Rzeczywiście, łatwe życie! — aż mnie zatkało. — Pensja dwa razy mniejsza niż pańska, urlop też. A pracy i kłopotów po dziurki w nosie…
— Sam pan sobie robi kłopoty. Po co się było w to mieszać? — zwijając arkusze Chiłobok popatrzył na mnie złym, wiele obiecującym spojrzeniem. — O Instytucie trzeba myśleć, a nie tylko o sobie czy tam o mnie… No, ale to nie miejsce na takie rozmowy.
Jednym słowem, normalnie. A jednak czuję się teraz zadziwiająco dobrze. Mam takie uczucie, jak gdybym zrobił coś jeśli nie większego, to niewątpliwie potrzebniejszego od naszego odkrycia: rozdeptałem pluskwę. Okazuje się, że można. I wcale to nie takie straszne, jak się wydawało.
Teraz i o przyszłość naszej pracy jakoś mniej się obawiam. I takie rzeczy można pokonać.”
— Ale na pracę to jednak wpłynęło… — mruknął Onisimow-Kriwioszein obserwując maszynę-matkę. — Ba, ale cóż nie ma wpływu na pracę?
„29 maja. Dzisiaj zostałem wezwany przed jasne oblicze Azarowa. Dopiero co powrócił z delegacji.
— Czy pan sobie zdaje sprawę, co pan narobił?
— Ależ, panie profesorze, przecież praca…
— Nie mówimy o pracy docenta Chiłoboka, ale o pańskim postępowaniu! Poderwał pan prestiż Instytutu, i to jak!
— Wyraziłem tylko swoją opinię.
— Tak, ale gdzie pan wyraził? I jak pan wyraził? Czyż to tak trudno zrozumieć, że na zewnątrz nie jest pan tylko inżynierem przeprowadzającym swoje… hm… osobiste porachunki naukowe z kimś innym (oho, Chiłobok już go napuścił), ale przedstawicielem Instytutu Systemologii!? Dlaczego nie wyraził pan swojej opinii na wstępnej obronie?
— Nie wiedziałem, że była.
— Wszystko jedno! Nawet później mógł pan swoje zdanie przekazać mojemu zastępcy. On wziąłby je pod uwagę! (Akurat, Woltampernow!)
— Nie wziąłby go pod uwagę.
— Widzę, że się nie dogadamy. Jakie pan ma plany na przyszłość?
— Z Instytutu odchodzić nie mam zamiaru.
— Ja też panu tego nie proponuję. Wydaje mi się jednak, że nie dorósł pan jeszcze do kierowania pracownią. Pracownik naukowy pracujący w zespole winien brać pod uwagę interesy tego zespołu, a w żadnym razie nie może szkodzić mu swoim postępowaniem, przypuszczam, że w następnym konkursie będzie pan miał trudności z uzyskaniem stanowiska kierownika pracowni… To wszystko. Nie zatrzymuję pana.
No więc tak. Teraz po całym Instytucie rozlega się obrażone indycze gulgotanie, „inżynier na doktora. Na docenta!” Dzięki zabiegom Chiłoboka sprawa przedstawiona była tak, że to niby ja załatwiałem z nim swoje porachunki. Zaczęto wyciągać moje stare grzechy: naganę, awarię w pracowni Iwanowa (kierownik gospodarczy Matiuszyn nosi się z myślą ściągnięcia ze mnie pieniędzy za powstałe szkody). Zażądano ode mnie sprawozdania z pracy, mimo że temat 154 kończy się dopiero za pół roku. Chodzą słuchy, że należałoby powołać komisję w celu skontrolowania pracy laboratorium.
Nieżyczliwi pomstują, życzliwi szepczą współczująco, rozglądając się, czy ktoś nie słyszy: „Zdrowo tego Chiłoboka załatwiłeś…
Dobrze mu tak, bałwanowi… No, teraz ciebie załatwią…”, i doradzają, dokąd przejść. „A czemu sami nie zabraliście głosu?” „Hm, widzisz… — rozkłada ręce skądinąd miły chłopak, Fenia Zagrebniak.
A co ja mogę? Przecież to nie moja specjalność…”
Mimo wszystko życie wąskiego specjalisty jest paskudne. Dostatnie, bezpieczne, ale paskudne. Wszystkie jego zainteresowania życiowe skupione są na jakichś elementach pamięciowych, a i to nie na dowolnych, tylko kriotronowych. Kriotrony też nie są dowolne, ale wyłącznie cienkowarstwowe a i warstwa nie może być dowolna, ale wyłącznie cynowo-ołowiowa… Robotnik, chłop, technik, inżynier-praktyk, nauczyciel, a nawet urzędnik, mogą znaleźć zastosowanie dla swoich sił i umiejętności w licznych zawodach, przedsiębiorstwach i pracach, a tymi przeklętymi warstwami zajmują się tylko w paru instytutach w całym kraju. I gdzie w razie czego podziałby się biedny Fenia? Siedź cicho i nie podskakuj… W istocie swej wąska specjalizacja to dobrowolne zaprzedanie się w niewolę.
Dlatego też wśród nas, wąskich specjalistów, prawie nigdy nie zdarza się. żeby „wszyscy za jednego” (z wyjątkiem sytuacji, gdy tym „jednym” jest Azarow). Natomiast „wszyscy na jednego” to zupełnie inna sprawa. Znacznie łatwiej. Dlatego też rozpalają się namiętności przy każdym naruszeniu subordynacji naukowej. „W ten sposób przecież każdą pracę można rozłożyć!…” — wykrzykiwał Woltampernow.
Dobrze, wytrzymamy. Nie damy się. Najważniejsze, że się to zrobiło. Przecież wiedziałem, na co się decyduję. Ale mimo wszystko to mierzi. Aż strach, jak mierzi…”
Onisimow zgasił papierosa i wpatrzył się w maszynę. W układzie węży zaszła jakaś nieuchwytna zmiana, jak gdyby napięły się, po niektórych przebiegł dreszcz skurczów. Potem — Onisimow aż drgnął z wrażenia — z lewego ciemnoszarego węża spadła pierwsza kropla i dźwięczcie uderzyła o dno zbiornika.
Onisimow przystawił do zbiornika drabinkę i wszedł na nią. Podstawił dłoń. W ciągu minuty zebrało się na. niej jeziorko gęstej złocistej cieczy. Poniżej, jak pod szkłem powiększającym, widać było linie skóry. Skupił się: skóra znikła, obnażyły się czerwone włókna mięśni, białe kości paliczków, pasma ścięgien… „Ach, gdyby oni to wiedzieli i umieli — westchnął — całe doświadczenie poszłoby inaczej. Nie wiedzieli… I to było przyczyną.” Zlał ciecz do zbiornika, zszedł na podłogę i umył rękę pod kranem. Dźwięk kropel spadających do zbiornika był szybki i wiosennie wesoły.
— Dobra robota! Twarda jesteś, maszyno — z szacunkiem powiedział Onisimow-Kriwoszein. — Twarda jak życie.
Wyraźnie nie chciało mu się wychodzić z pracowni. Spojrzawszy na zegarek włożył jednak z pośpiechem marynarkę.
— Dzień dobry, kapitanie! — przywitał go radośnie Chiłobok. — Już w pracy? Ja tu na pana czekam, chciałem zawiadomić — zbliżył wąsy do ucha Onisimowa. — Wczoraj do mieszkania Kriwoszeina przychodziła ta jego była przyjaciółka, Helena Kołomyjec. Wzięła coś i wyszła. I jeszcze ktoś tam był, całą noc światło się świeciło.
— Jasne. Dobrze, że zawiadomiliście. Jak to się mówi, sprawiedliwość o was nie zapomni.
— No cóż, ja zawsze… obowiązek!
— Obowiązek obowiązkiem — głos Onisimowa stał się twardy — a czy nie kierują wami przypadkiem, obywatelu Chiłobok, jakieś inne motywy?
— Jakie mianowicie?
— Na przykład takie, że Kriwoszein zerwał waszą habilitację?
Twarz Chiłoboka na moment obwisła, ale natychmiast pojawił się na niej wyraz głębokiego oburzenia.
— Co za ludzie, no! Już ktoś zdążył donieść… No i cóż to za towarzystwo u. nas, naprawdę, aż wstyd pomyśleć! Jak pan może wątpić, kapitanie, przecież ja z czystego serca! I nie tak znowu bardzo wpłynął Kriwoszein na tę obronę, jak wam opowiadano, tam poważniejsi od niego specjaliści byli i wielu akceptowało, a on oczywiście zazdrościł. No i oczywiście zalecili dopracować, nic takiego, wkrótce znowu przedstawię… A jeśli mi nie dowierzacie, to wasza sprawa, mój obowiązek powiadomić, a poza tym… Moje uszanowanie!