125389.fb2
— Tak jest, towarzyszu kapitanie! Doprowadzono o pół do dziesiątej zgodnie z waszym rozkazem. Znajduje się w areszcie.
— Wprowadźcie.
Wiktor Krawiec siedział w ciasnym, wysokim pomieszczeniu na ławce z oparciem, palił papierosa i dmuchał dymem w promień słońca biegnący od zakratowanego okna. Policzki jego pokrywał trzy-dniowy zarost. Spojrzał w stronę przybyłych, ale nie odwrócił się.
— Wstać powinniście, jak się należy — z naganą w głosie zauważył Hajewoj.
— A ja nie uważam się za aresztanta!
— Bo i nie jesteście aresztantem, obywatelu Wiktorze Krawiec — spokojnie powiedział Onisimow. — Byliście zatrzymani do wyjaśnienia. Obecnie sytuacja skrystalizowała się i nie uważam, aby wasze dalsze przebywanie w areszcie było konieczne. Będziecie potrzebni, to was wezwiemy. Jesteście wolni.
Krawiec wstał, niedowierzająco spoglądając na Onisimowa. Kapitan obrzucił go sceptycznym spojrzeniem. Wąskie wargi drgnęły w przelotnym uśmiechu.
— Wysokie czoło, wydatny podbródek, nos o regularnych kształtach… jednym słowem; jego piękną, krągłą, dyniowatą głowę otaczały ciemne loki. Kriwoszein-pierwowzór miał dość prowincjonalne wyobrażenie o męskiej urodzie. Zresztą, nic dziwnego. (Krawiec spojrzał szeroko otwartymi oczyma.) A gdzie motocykl?
— Ja-jaki motocykl?
— „Jawa”, numer rejestracyjny 21–11 DNA. W remoncie?
— W… w komórce.
— Jasne. A mówiąc nawiasem, depeszę — oczy Onisimowa zmrużyły się ze złością — depeszę trzeba było wysyłać przed doświadczeniem! Przed doświadczeniem, a nie po!
Krawiec stał osłupiały.
— No, dobrze. Dokumenty zwrócimy wam nieco później — ciągnął oficer urzędowym tonem. — Życzę powodzenia, obywatelu Krawiec. Nie zapominajcie o nas. Wyprowadźcie, towarzyszu Hajewoj..
Onisimow po źle przespanej nocy przyszedł do pracy z bólem głowy. Teraz siedział za biurkiem w swoim pokoju i układał plan działania na bieżący dzień. „1. Przesłać płyn na dodatkową ekspertyzę na okoliczność stwierdzenia nie rozpuszczonych resztek tkanek ludzkich. 2. Skontaktować się z organami bezpieczeństwa (przez pułkownika). 3…
— Czy można? — odezwał się miękko głos, od którego Onisimowowi przeszły ciarki po skórze. — Dzień dobry.
W drzwiach stał Kriwoszein:
— Czy właściwie mnie skierowano? Czy mam przyjemność z kapitanem Onisimowem, który prowadzi dochodzenie w sprawie zajścia w mojej pracowni? Bardzo mi miło, czy można? — Usiadł na krześle, wyjął chusteczkę i otarł błyszczące od potu czoło. — Ranek, a już taki upał, trudno uwierzyć!
Onisimow siedział osłupiały.
— Otóż moje nazwisko Walentin Wasiliewicz Kriwoszein. Jestem kierownikiem pracowni nowych systemów w Instytucie Systemologii — z absolutnym spokojem oświadczył przybyły. — Dopiero dzisiaj zawiadomiono mnie, że pan… że organa milicji interesują się tym nieprzyjemnym zajściem i natychmiast pośpieszyłem tutaj.
Oczywiście przybyłbym jeszcze wczoraj albo przedwczoraj, aby przedstawić wyczerpujące wyjaśnienia, ale… (wzruszenie ramion) do głowy mi nie przyszło, że dookoła jednego nieudanego doświadczenia zrobi się tyle hałasu, i to jeszcze z udziałem milicji! Odleżałem się w mieszkaniu, jako że po doświadczeniu nie bardzo dobrze się czułem. Widzi pan, panie… przepraszam, jak mam się zwracać?
— Kapitan Onisimow, Apollon Matwie… przepraszam, Matwiej Apollonowicz — wykrztusił ochrypłym głosem Onisimow i odchrząknął.
— Widzi pan, panie kapitanie, było tak: w trakcie eksperymentu musiałem zanurzyć się w zbiorniku z biologicznym środowiskiem informacyjnym. Niestety, zbiornik był niestabilnie zamocowany i przewrócił się. Upadłem razem z nim, uderzyłem głową o podłogę i straciłem przytomność. Obawiam się, że zbiornik przy upadku potrącił także i mojego laboranta, przypominam sobie, że w ostatniej chwili próbował powstrzymać, upadek… Oprzytomniałem pod ceratą na podłodze. Usłyszałem, że w pracowni ktoś rozmawia… — Kriwoszein uśmiechnął się czarująco. — Zgodzi się pan, panie kapitanie, że byłoby mi bardzo niezręcznie stanąć we własnej pracowni przed obcymi ludźmi w takim, delikatnie mówiąc, szokującym stanie: nago, z rozbitą głową. Do tego ten płyn… wie pan, szczypie gorzej niż mydło! Dlatego cichutko wygramoliłem się spod ceraty i wymknąłem się, przepraszam bardzo, pod prysznic, żeby się umyć i przebrać… Muszę przyznać, że w głowie mi huczało, myśli się plątały. Sądzę, że nie zdawałem sobie w pełni sprawy ze swoich czynów.
Nie pamiętam, jak długo przebywałem w łazience, pamiętam tylko, że kiedy wyszedłem, nikogo w pracowni nie było. Poszedłem więc do domu poleżeć… I to byłoby chyba tyle. Jeśli pan sobie życzy, mogę złożyć wyjaśnienie na piśmie i skończmy z tą historią.
— Tak. Jasne… — Onisimow stopniowo opanowywał się. — A jakimi doświadczeniami zajmowaliście się w pracowni?
— A więc… prowadzę badania nad biochemią połączeń wyższych w aspekcie systemologicznym z zastosowaniem polimorfizmu antropologicznego lub, jeśli pan woli, nad systemologią wyższych układów w aspekcie biochemicznym z zastosowaniem antropologizmu polimorficznego.
— Jasne… A szkielet skąd się wziął? — Onisimow zerknął na skrzynkę stojącą na brzegu biurka. „No, poczekaj tylko!”
— Szkielet? Ach, szkielet! — Kriwoszein uśmiechnął się. — Widzi pan, my ten szkielet trzymamy w pracowni w charakterze, jak by to powiedzieć, pomocy naukowej. Zawsze leży w tym kącie, w którym położono mnie, kiedy byłem nieprzytomny…
— A co powiecie na to? — I Onisimow szybkim ruchem zdjął skrzynkę, pod którą stał model głowy Kriwoszeina. Jasnozielone plastelinowe gałki oczu patrzyły wprost na gościa, którego twarz momentalnie poszarzała i stężała. — Poznajecie?
Doktorant Kriwoszein opuścił głowę. Dopiero teraz ostatecznie przekonał się o tym, czego się domyślał, ale z czym do ostatniej chwili nie chciał się pogodzić: Walka zginął w trakcie eksperymentu…
— Nie trzyma się to u was kupy, obywatelu… nie wiem, jak się nazywacie i kim jesteście! — Onisimow starannie ukrywając triumf odchylił się w fotelu. — Wczoraj mnie, tego… mistyfikowaliście, ale dziś się wam nie uda! Zaraz wam tu zorganizujemy konfrontację z waszym wspólnikiem Krawcem. Ciekawe, co wtedy zeznacie?!
Sięgnął do telefonu. Ale Kriwoszein ciężko położył rękę na słuchawce.
— No co wy, chwi… — wojowniczo zadarł głowę Onisimow — i urwał: naprzeciwko siedział… on sam. Twarz z szerokimi kośćmi policzkowymi, z wąskimi wargami, wąski nos, zmarszczki dokoła ust i małych, blisko osadzonych oczu. Dopiero w tej chwili Onisimow zwrócił uwagę na granatowy, jak u niego samego garnitur rozmówcy, na koszulę z wyhaftowanym ukraińskim wzorem.
— Nie wygłupiajcie się, Onisimow! Nic z tej konfrontacji nie wyjdzie, po prostu sami postawicie się w głupiej sytuacji. Nie dalej jak dwadzieścia minut temu kapitan Onisimow wypuścił na wolność zatrzymanego Krawca z braku dowodów przestępstwa.
— To znaczy… — Onisimow jak zaczarowany patrzył na twarz Kriwoszeina, która rozluźniała się stopniowo i przybierała poprzednie rysy, z policzków odpływała krew. Zaparło mu dech. W wielu trudnych sytuacjach bywał Onisimow w ciągu swej milicyjnej służby — i on strzelał, i do niego strzelano — ale nigdy nie bał się tak, jak w tej chwili. — Więc wy… to wy?!
— Otóż to: ja to właśnie ja. — Kriwoszein uniósł się, podszedł do samego biurka. Onisimow skulił się pod jego gniewnym spojrzeniem. — Posłuchajcie, kończcie wreszcie tę awanturę! Wszyscy żyją, wszyscy są na miejscu, czego jeszcze chcecie? Żadne modele, żadne szkielety nie udowodnią, że Kriwoszein umarł. Oto jest Kriwoszein, stoi przed wami! Nic się nie stało, rozumiecie? Po prostu taka, praca.
— Ale… jakże to tak? — wyszeptał Onisimow. — Może jednak wyjaśnicie?
Kriwoszein skrzywił się z niezadowoleniem.
— Ach, panie kapitanie, i cóż ja panu mogę wyjaśnić? Pan stosował całą technikę śledczą: wideotelefony, daktyloskopię, analizy chemiczne, rekonstrukcję twarzy według Gierasimowa — i nic: nawet takiego typa jak Chiłobok nie potrafił pan rozgryźć. A tam przecież, jak to się mówi, wszystko jest jasne. Przestępstwa nie było, o to może pan być spokojny.
— Ale przecież… mnie rozliczać będą! Raport muszę złożyć, sprawozdanie… I co teraz będzie?
— O, to jest konkretna rozmowa. — Kriwoszein znowu usiadł na krześle. — Zaraz wyjaśnię, jak było. Proszę zapamiętać odnośnie podobieństwa szkieletu do mnie. Szkielet ten to relikwia rodzinna.
Mój dziad ze strony matki, Andriej Kotlar, znany w swym czasie biolog, w swej ostatniej woli życzył sobie, aby go nie grzebano, lecz spreparowano i szkielet przekazano tym potomkom, którzy pójdą drogą naukową. Dziwactwo starego uczonego, rozumie pan? Poza tym na szkielecie, jak mi wiadomo, stwierdziliście złamania żeber po stronie prawej, co, rzecz jasna, budzi wątpliwości… A więc: dziad zginął w wypadku drogowym. Staruszek uwielbiał jeździć na motocyklu z niedozwoloną szybkością. Teraz jasne?
— Jasne — skinął szybko głową Onisimow.
— No i dobrze. Mam nadzieję, że ta… relikwia rodzinna po zamknięciu sprawy zostanie zwrócona właścicielowi. Podobnie jak i inne „dowody rzeczowe”, wzięte z pracowni. Przyjdzie czas, panie kapitanie — Kriwoszein zawiesił głos — przyjdzie czas, kiedy głowa ta znajdzie się nie u pana na stole, a na pomniku… No, na mnie czas, Mam nadzieję, że wszystko wyjaśniłem. Niech pan zwróci mi, z łaski swojej, dokumenty Krawca. Dziękuję bardzo. Aha, jeszcze jedno: sierżant, którego był pan uprzejmy postawić na warcie przed pracownią, prosi, aby go zmienić. Niech pan będzie łaskaw zwolnić go sam… Powodzenia!
Kriwoszein wsunął dokumenty do kieszeni i skierował się ku drzwiom. Ale po drodze olśniła go myśl.
— Niech pan posłucha — powiedział wracając do biurka — proszę nie obrazić się za to, co zaproponuję, ale czy nie zechciałby pan zmądrzeć? Będzie pan szybko kojarzył, myślał szeroko i głęboko.
Będzie pan widział nie tylko dowody, ale nauczy się pan wnikać w istotę rzeczy i zjawisk, zrozumie pan samą duszę ludzką! I zaczną panu przychodzić do głowy wielkie idee, takie, od których aż dech zapiera… Widzi pan, życie już jest skomplikowane, a będzie się komplikować coraz bardziej. Jedynym sposobem na to, aby stanąć na wysokości zadania, to rozumieć wszystko. I to jest możliwe! Chce pan? Mogę to zrobić.
Twarz Onisimowa drgnęła z oburzenia i spurpurowiała.
— Kpicie sobie… — powiedział ciężko. — Mało wam tego, że… to jeszcze kpicie sobie. Idźcie już, obywatelu!