125389.fb2
…Ciało Kriwoszeina „wywoływało się” w cieczy jak kolorowy negatyw. Spod purpurowych pożyłkowanych tłuszczem mięśni ukazywały się białe kontury kości i ścięgien. Rytmicznie unosiły się i opuszczały żebra, jak fałdy w miechu kowalskim. Na dwu żebrach Krawiec dostrzegł białe zgrubienia w miejscu złamań. Liliowo-czerwone serce na przemian kurczyło się i rozluźniało przetłaczając (dokąd — tego już nie było widać) szkarłatne strumienie krwi.
Kriwoszein nie odrywał wzroku od swego odbicia w lustrze.
Twarz miał bladą i skupioną.
Wkrótce mięśnie stały się złocistożółte, można je było rozpoznać tylko po tym, że załamywały światło inaczej niż ciecz.
— I wtedy… — Krawiec potarł mocno skronie, zaciągnął się papierosem — wtedy zaczęły się oscylacje. No, tak jak wtedy, na samym początku z królikami: wszystko w nim zaczęło synchronicznie zmieniać rozmiary i odcienie… Skoczyłem ku niemu: „Walka, co ty robisz?!” Patrzył na mnie, ale nic nie odpowiedział. „Oscylacje!
Wyłączaj się!” Próbował coś odpowiedzieć, otworzył usta i nagle wpadł z głową w ciecz! Natychmiast jakoś tak zatrząsł się, zakręcił, kości mu zadrgały… tańczący szkielet z głową w niklowym kołpaku!
Znowu gwałtownie zaciągnął się dymem.
— Jedyne, co można było zrobić, żeby go uratować, to za pomocą „czapki Monomacha” poleceniami „To” i „Nie to” zsynchronizować się z rytmem własnych oscylacji jego ciała, wygasić je i stopniowo doprowadzić do nieprzezroczystości. No, wiecie, zewnętrzne sterowanie, metoda, którą zrealizował ciebie — Krawiec kiwnął w stronę Adama — i mnie…
Zamilkł, zacisnął szczęki.
— Wszystko przez tę świnię Chiłoboka! Właśnie wtedy przydałaby się rezerwowa „czapka” ZCE-2. Ale o jakim tam ZCE-2 mogła być mowa po obaleniu jego habilitacji! Do więzienia łobuza posadzić, a i to jeszcze mało!…
— Za niewykonanie w terminie zamówienia prawdopodobnie nie dostanie nawet nagany. Co innego, gdyby profesorowi napyskował — uśmiechnął się chłodno Kriwoszein. — A innego zarzutu postawić mu nie możesz.
— Pozostawała tylko jedna możliwość: zdjąć „czapkę Monomacha” z Walki — ciągnął Wiktor. — Wskoczyłem na drabinkę, zanurzyłem ręce w cieczy — rąbnęło mnie prądem. Sądząc po wrażeniach — czterysta-pięćset woltów, takich napięć w cieczy przedtem nigdy nie było. Wiecie sami: w takich przypadkach ręce odskakują mimowolnie. Rzuciłem się do szafy, nałożyłem rękawice gumowe, znowu do zbiornika, ale Walka był już głęboko, rękawice były za krótkie. Tym razem dostałem tak mocno, że poleciałem na podłogę. Pozostało mi tylko wywrócić zbiornik… nie mogłem przecież pozwolić, żeby w moich oczach rozpuścił się w cieczy, jak…. jak ty — Krawiec spojrzał na Adama. — Przecież ja byłem nim; Kriwoszeinem, kiedy tworzył i rozpuszczał ciebie… (Twarz Adama napięła się.) Poza tym on jeszcze żył… Twarz też się rozpuściła, tylko czapka została na czaszce, ale drgała, więc mięśnie pracowały… Chwyciłem za brzeg zbiornika, zacząłem go rozhuśtywać. Brzegi elastyczne, śliskie, poddawały się… w końcu zwaliłem go prawie na siebie, zdążyłem się usunąć, tylko twarz i szyję zalał mi strumień cieczy… Przez ten strumień dostałem prądem po raz trzeci… Potem już nic nie pamiętam, ocknąłem się na noszach…
Zamilkł. Milczeli i tamci. Kriwoszein wstał, w zamyśleniu przeszedł się po pokoju.
— Doświadczenie było ustawione solidnie, trudno cokolwiek zarzucić. W każdym razie wszystko było przemyślane. Przestępstwa nie było, nieszczęśliwego wypadku także nie było, nawet poważnego błędu nie było… Można powiedzieć, że załatwiliście człowieka zgodnie z przepisami! Gdybyś nie wywrócił zbiornika, rozpuściłby się. Poza zbiornikiem też się rozpuścił, ponieważ przenikająca go ciecz przestała już być organizującym środowiskiem płynnym…
Niepotrzebnie pozostał w „czapce Monomacha”, ot co! Po wejściu w kontakt z cieczą mógł sterować sobą i bez niej…
— Jak to! — uniósł gwałtownie głowę Krawiec.
— Tak. Ten głupi kołpak był potrzebny tylko do włączenia się do maszyny-matki i tyle. Potem mózg steruje nerwami bezpośrednio, a nie poprzez przewody i układy… I kiedy zaczęły się spontaniczne oscylacje, „czapka” zgubiła go. Obce ciało w żywej cieczy — to tak jakby niedźwiedzia dźgnąć włócznią!
— Dobrze, ale skąd wzięły się oscylacje? — wtrącił Adam. Zwrócił się do Krawca. — Powiedz, po królikach i… po mnie nie badaliście już tego procesu?
— Nie. W ostatnich doświadczeniach nie dochodziliśmy w ogóle do tego. Mówiłem już, że wszystkie przekształcenia świetnie dawały Się sterować percepcją. Pojęcia nie mam, jak on mógł utracić samokontrolę! Stracił głowę? Sam proces przypomina utratę orientacji…
Ale dlaczego stracił głową?
— Przejście ilości w jakość — powiedział Adam. — Póki zanurzaliście do cieczy rękę czy nogę, niewiele było „ognisk zaburzeń” służących jako narzędzie sterowania i kontroli przenikania układu ciekłego z tkankami… Było tak, jak gdyby rozmawiało się z jednym czy dwoma rozmówcami. A kiedy zanurzył całe ciało… tych ognisk oczywiście było znacznie więcej niż w części ciała i…
— Zamiast rozmowy powstał niezrozumiały gwar — dodał doktorant. — Wtedy stracił głowę. Bardzo możliwe.
— Posłuchajcie no, wy, eksperci-samouki! — ze złością spojrzał na nich Krawiec. — Zawsze, kiedy coś dzieje się nie tak, jak powinno, znajduje się mnóstwo ludzi, którzy lubią sobie pogadać, dlaczego tak się stało, i w ten sposób potwierdzić samych siebie. „Przewidywałem! Mówiłem!” Jeśli wybuchnie wojna atomowa, też na pewno znajdą się tacy, którzy, zanim się spalą, zdążą radośnie zawołać: „A nie mówiłem, że będzie wojna atomowa?!” Tacy jesteście pewni, że doświadczenie nie udało się właśnie przez te niedopatrzenia? Wleziecie do zbiornika, jeśli zostaną usunięte?
— Nie, Wiktorze — powiedział Kriwoszein — na tyle nie jesteśmy pewni. I nikt z nas już nie wejdzie do zbiornika tylko po to, żeby wykazać swoją rację czy choćby brak słuszności kogokolwiek innego. Nie o to chodzi. Wchodzić, oczywiście, będziemy musieli, i to nie raz: koncepcja jest słuszna. Ale będziemy to robili z minimalnym ryzykiem i maksymalną korzyścią… I całkiem niepotrzebnie się gorączkujesz: skopaliście eksperyment. Taki eksperyment! W dodatku niewiele brakowało, a zmarnowalibyście i pracę, i pracownię.
Wszystko było: wielkie koncepcje, heroiczne porywy, odkrycia, rozmyślania, kwalifikacje… Jednego tylko zabrakło: rozumnej ostrożności! Oczywiście, może nie mam prawa was ganić — sam też nie jestem bez winy, też robiłem poważne doświadczenie na „jakoś to będzie” i o mało się nie wykończyłem… Ale powiedz, co stało na przeszkodzie, żeby wezwać mnie z Moskwy do tego eksperymentu?
Krawiec spojrzał na niego ironicznie.
— A w czym byś ty nam pomógł? Odszedłeś przecież daleko od tej pracy.
Doktorantowi zaparło dech: po wszystkich wysiłkach usłyszeć coś takiego!
— Drań jesteś, Witia — powiedział niezwykle łagodnym tonem. — Przykro jest mówić takie rzeczy informacyjnie bliskiemu człowiekowi, ale, niestety, jesteś zwykły sukinsyn. To znaczy, że podsuwać mnie milicji jako „osobnika zastępczego”, żeby samemu uniknąć odpowiedzialności karnej… to było w porządku? Do tego się nadawałem, a na współpracownika nie? — Odwrócił się do okna.
— A co tu ma do rzeczy odpowiedzialność karna? — bąknął zmieszany Krawiec. — Musiałem przecież jakoś ratować pracę…
Nagle zerwał się, jakby go coś ugryzło: od okna podchodził ku niemu Onisimow! Adam także drgnął i w oszołomieniu uniósł głowę.
— Niczego nie uratowalibyście, zatrzymany Krawiec — odezwał się nieprzyjemnym głosem Onisimow — gdyby wasz kierownik pracowni nie nauczył się tego i owego w Moskwie. Raczej siedzielibyście na ławie oskarżonych, obywatelu pseudo-Krawiec. Zdarzało mi się wsadzać za kratki mniej od was obciążonych. Jasne?
Tym razem doktorant Kriwoszein odtworzył własny wygląd w ciągu dziesięciu sekund — wyraźny skutek wprawy.
— To znaczy… że to byłeś ty? Ty mnie zwolniłeś? Czekaj… jak ty to robisz?
— Czyżby biologia?! — poderwał się Adam.
— I biologia, i systemologia… — Kriwoszein spokojnie masował policzki. — Sprawa polega na tym, że w odróżnieniu od was pamiętam, jak byłem maszyną-matką.
— Opowiedz, jak to robisz! — nie rezygnował Krawiec.
— Opowiem, nie denerwuj się, na wszystko będzie czas. Zrobimy seminarium. Teraz będziemy te informacje wykorzystywać w pracy z maszyną-matką. A z wdrażaniem ich w życie trzeba będzie bardzo ostrożnie… — Doktorant spojrzał na zegarek, zwrócił się do Adama i Krawca. — Czas na nas. Idziemy do pracowni. Zanalizujemy doświadczenie na miejscu.
— To dopiero… och, ci uczeni! — śmiał się i kiwał głową komendant oddziału miejskiego milicji, kiedy Onisimow złożył mu ostateczne sprawozdanie dotyczące okoliczności zajścia w Instytucie Systemologii. — To znaczy, że podczas gdy pobieraliście próbki i rozmawialiście z profesorem, „trup” wylazł spod ceraty i poszedł się umyć?
— Tak jest… On był nie całkiem przytomny po uderzeniu w głowę, towarzyszu pułkowniku.
— Jasne! Mógł jeszcze więcej narozrabiać. A obok szkielet… to dopiero! Teraz widzicie, co to znaczy źle zbadać miejsce zajścia, towarzyszu Onisimow — pułkownik pouczająco uniósł palec. — Nie wzięliście pod uwagę specyfiki. To nie wyjazd do wypadku drogowego czy do topielca, to jest pracownia naukowa! Tam u nich zawsze pokręcone. Nauka! Nie popisaliście się, kapitanie!
„Opowiedzieć mu całą prawdę? — ponuro pomyślał Onisimow. — Nie. Nie uwierzy…”
— A co tam lekarz pogotowia nachrzaniła? Żywego człowieka uznać za nieboszczyka! — rozmyślał głośno pułkownik. — Czuję, że u nich z procentem wyleczeń też chyba nie najlepiej. Spojrzała — pacjent marny, tak czy owak umrze na oddziale, to niech chociaż statystyki nie psuje.
— Może po prostu omyliła się, towarzyszu pułkowniku — wielkodusznie ujął się za lekarką Onisimow. — Wstrząs, głęboka nieprzytomność, uszkodzenia ciała. No i…
— Być może. Szkoda, że naszego Zubato tam nie było: ten przynajmniej zawsze po plamach opadowych bezbłędnie rozpoznaje.
Tak… No, trudno, dobrze byłoby tą sprawą podciągnąć sobie trochę procent wykrywalności, bardzo by się nam to przydało na koniec półrocza, ale niech go diabli… Najważniejsze, że wszyscy żywi, zdrowi, wszystko w porządku. Co prawda — podniósł wzrok na Onisimowa — były tam jakieś niejasności z dokumentami tego Krawca.
No i co?
— Biegły ani wymazań, ani podklejeń, ani poprawek w dokumentach nie stwierdził, towarzyszu pułkowniku. Dokumenty jak dokumenty. Może to charkowska milicja coś tam pokręciła?
— E, niech się o to Biuro Dowodów Osobistych martwi, a nie my — machnął ręką pułkownik. — Przestępstwa człowiek nie popełnił, i w porządku. No, ale wy, kapitanie, wy! — Pułkownik odchylił się w fotelu. — Organom chcieliście przekazywać… ładnie byśmy teraz przed nimi wyglądali! A nie mówiłem, że najtrudniejsze sprawy okazują się najprostsze!