125389.fb2 Odnajdziesz si? sam - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 57

Odnajdziesz si? sam - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 57

I dobroduszne zmarszczki jak promyczki otoczyły maleńkie, mądre oczka pułkownika ocienione gęstymi brwiami.

Było południe. Szli przez osiedle. Adam po prawej, Kriwoszein środkiem, Krawiec po lewej. Miękki od upału asfalt uginał się pod nogami.

— A jednak teraz będziemy mogli pracować z sensem — rozprawiał Kriwoszein. — Sporo dowiedzieliśmy się, wielu rzeczy nauczyli.

Teraz krystalizuje się wyraźny kierunek. Wiktor, czy Adam opowiedział ci o swojej koncepcji?

— Opowiedział…

— A co ty jakoś tak… obojętnie?

— Jeszcze jeden sposób. No i co?

Adam nachmurzył się, ale nie powiedział nic.

— Nie, dlaczego? Maszyna-matka wprowadza informację trwale i na długo, na całe życie, a nie na czas trwania seansu. Informacja artystyczna będzie mogła zmienić psychikę człowieka, poprawić ją, no, powiedzmy tak, jak została ulepszona twoja powierzchowność w porównaniu z moją! Oczywiście, to poważna sprawa, nie to, co pójść do kina. Będziemy uczciwie uprzedzać: człowieku, po naszym zabiegu raz na zawsze przestaniesz kłamać, gnębić słabszych, robić podłości, i to nie tylko aktywnie, ale również biernie — powstrzymując się od uczciwego postępowania. Nie gwarantujemy, że po zabiegu będziesz szczęśliwy w sensie zaspokojenia swoich potrzeb i zmysłów. Życie stanie się jaśniejsze, ale i trudniejsze. Ale za to będziesz Człowiekiem!

— Dobre! — ze smakiem powiedział Krawiec. — Sposób na odzyskanie utraconej niewinności!

— A to niby dlaczego? — jednocześnie zawołali Adam i Kriwoszein.

— Dlatego że w istocie macie zamiar za pomocą informacji artystycznej uprościć i sztywno zaprogramować ludzi! Choćbyście programowali dobro: uczciwość, ofiarność, piękne drgnienia duszy, to i tak nie będzie to człowiek, ale robot! Jeśli człowiek nie kłamie i nie podgryza drugich dlatego, że nie potrafi tego zrobić, to żadnej jego zasługi w tym nie ma. Pożyje, przyswoi dodatkową informację, nauczy się i zacznie kłamać i świnić. To żadna sztuka. Ale jeśli umie kłamać, wycwaniać się i robić świństwa (a wszyscy to umiemy, tylko nie przyznajemy się) i wie, że zastosowanie tych życiowych działań spowoduje, że będzie mu „lepiej i wygodniej, ale nie robi tego… i nie robi nie ze strachu, ale dlatego, że rozumie, że i jego, i cudze życie od tego staje się gorsze — to dopiero wtedy jest Człowiekiem.

— Bardzo to zawikłane — zauważył Kriwoszein.

— Ludzie też nie są prości, robią się coraz bardziej skomplikowani, a uprościć ich w żaden sposób się nie da. Jak możecie tego nie rozumieć? Nic na to się nie poradzi. Ludzie wiedzą, że podłość istnieje na świecie, i biorą to pod uwagę w swych myślach, słowach i postępkach. Żebyś wprowadzał nie wiem jak szlachetnie ukierunkowaną informację i obojętnie, w jaki sposób, ona i tak jeszcze bardziej ich skomplikuje. I to wszystko!

— Poczekaj — powiedział ponuro Adam. — Wcale nie trzeba koniecznie upraszczać ludzi, żeby byli lepsi. Masz rację, człowiek to nie robot i ograniczyć go przy pomocy sztywnego „programu szlachetności” nie można. Nawet więcej: nie należy. Ale można przy pomocy informacji artystycznej wprowadzić ostre rozróżnienie tego, co jest dobre na większą skalę, a nie tylko wygodne, a co złe.

— Ale cele, zamierzenia nie zmienią się i wszystko będzie im podporządkowane. A narzucać celu (nawet szlachetnego) człowiekowi nie wolno, przecież to jest droga do szlachetnego robota. — Krawiec spojrzał na dubli i uśmiechnął się. — Obawiam się, że samą techniką tu się nic nie zrobi… Czy nie przychodzi wam do głowy, że nasze poszukiwania „absolutnej” metody pochodzą nie z rozumu, ale z głębokiej „inżynierskiej” wiary, że nauka i technika mogą wszystko? A tymczasem one wcale wszystkiego nie mogą i idąc tą drogą nigdzie nie dojdziemy. Ja widzę inny kierunek: z naszych badań z czasem powstanie nowa nauka — Doświadczalne i Teoretyczne Człowiekoznawstwo. Nauka wielka i potrzebna, ale tylko nauka. Dziedzina wiedzy, która powie: oto czym jesteś, człowieku. Powstanie Człowiekotechnika… W tej chwili to na pewno brzmi przerażająco: technika syntezy i wprowadzania informacji do organizmu ludzkiego. Obejmie ona wszystko: od medycyny po matematykę, od elektroniki do sztuki, ale mimo to będzie to tylko technika. Technika, która powie: człowieku, w ten sposób możesz zmieniać samego siebie. A wtedy niech każdy myśli i decyduje: czego chcę? Czego żądam od siebie samego?

Słowa Wiktora zrobiły wrażenie. Przez jakiś czas wszyscy trzej szli w milczeniu, zagłębieni w myślach. Osiedle pozostało za nimi. Z daleka widniał park i budynki Instytutu, a za nimi — ogromna stalowo-szklana hala doświadczalna Biura Konstrukcyjnego.

— Chłopcy, a jak teraz będzie z Leną? — zapytał Adam i spojrzał na Kriwoszeina. Spojrzał na niego i Krawiec.

— Będzie, jak było — zdecydowanym tonem powiedział tamten. — Dla niej nic się nie zmieniło, jasne?

Adam i Krawiec nic nie odpowiedzieli. Weszli w kasztanową aleję, bardziej ocienioną i chłodniejszą.

— „Oto czym jesteś, człowieku. Oto ile możesz, człowieku. Czegóż chcesz od siebie samego, człowieku?” — powtarzał Kriwoszein.

— Efektownie powiedziane! Bardzo efektownie! Gdybym miał dużo pieniędzy, postawiłbym w każdym mieście obelisk z napisem: „Ludzie! Unikajcie płytkich pewników życiowych, które zawierają tylko półprawdy! Nie ma nic bardziej kłamliwego i niebezpiecznego od płyciutkich pewników życiowych, albowiem są one przystosowane nie do życia, ale do naszych mózgów!”

Krawiec spojrzał na niego z ukosa.

— Do czego pijesz?

— Do tego, że twoje wady, Wiciuniu, są właściwie przedłużeniem twoich zalet. Wydaje mi się, że Krtwoszein-pierwowzór trochę z tobą przedobrzył. Ja osobiście nie mogłem nigdy zrozumieć, dlaczego ludzie o dobrze rozwiniętej umiejętności logicznego myślenia są zwykle utożsamiani z mądrymi…

— A może byś trochę konkretniej!

— Mogę konkretniej, Witeczku. Zacząłeś dobrze: człowiek jest skomplikowany i wolny, nie należy go upraszczać i programować, powstanie Człowiekoznawstwo i Człowiekotechnika — i doszedłeś do wniosku, że do nas należy posuwanie naprzód tej nauki i techniki, a od reszty powinniśmy się odizolować. Niech ludzie decydują sami.

Wniosek dla nas bardzo wygodny, nie do odparcia. Ale zastosujmy twoją teorię do innej sytuacji. Istnieje na przykład nauka o jądrze atomowym i technika jądrowa. Istniejesz ty. przepełniony najlepszymi zamiarami przeciwnik broni jądrowej. Dano ci całkowitą swobodę rozwiązania tego problemu: dostałeś klucze od wszystkich magazynów z bronią jądrową, wszystkie kody i szyfry, otrzymałeś prawo wstępu do wszystkich zakładów atomowych i działaj!

Adam roześmiał się cicho.

— No i jakże wykorzystasz te wspaniałe możliwości ratowania świata? Wiem jak: będziesz stał na środku magazynu nuklearnego i ryczał z przerażenia.

— Dlaczego mam akurat ryczeć?

— Dlatego, mój drogi, że ni cholery się na tych sprawach nie znasz tak samo jak inni na naszych sprawach… Tak, będzie taka nauka i taka technika. Ale tutaj pierwszymi specjalistami jesteśmy my. A specjalista oprócz obowiązków ogólnoludzkich ma jeszcze dodatkowe: odpowiada za swoją naukę i wszelkie jej zastosowania!

Dlatego że w ostatecznym rozrachunku on wszystko to robi za pomocą swoich koncepcji, swojej wiedzy, swoich decyzji. On i nikt inny! A więc czy chcesz, czy nie chcesz, ale kierować rozwojem nauki o syntezie informacji musimy m y.

— No, powiedzmy… — Krawiec nie poddawał się. — Ale jak nią kierować? Przecież absolutnie niezawodny sposób zastosowania odkrycia z korzyścią dla człowieka, na który przysięgaliśmy rok temu — nie istnieje!

— Patrzcie, chłopcy — powiedział cicho Adam.

Wszyscy trzej spojrzeli w lewo. Na ławce pod drzewem siedziała dziewczynka. Koło niej leżał tornister, a obok stały kule. Cienkie nogi w czarnych pończochach były nienaturalnie powykręcane.

Promyki słońca, przenikające między liśćmi, iskrzyły się na jej ciemnych włosach.

— Idźcie, dopędzę was — Kriwoszein podszedł do niej i usiadł obok na brzegu ławki. — Dzień dobry, mała!

Ze zdziwieniem spojrzała na niego dużymi, jasnymi, ale wcale nie dziecinnymi oczami.

— Dzień dobry…

— Powiedz mi… — Kriwoszein uśmiechnął się tak dobrodusznie i mądrze, jak tylko potrafił, żeby nie wzięła go za pijanego i nie przelękła się — tylko nie zdziw się, dobrze? — czy w twojej szkole plują do ucha człowiekowi, który nie dotrzymał słowa?

— Nie-e-e — bojaźliwie odpowiedziała dziewczynka.

— A za moich czasów pluli, był taki barbarzyński zwyczaj… I wiesz co? Słowo ci daję: nie minie rok, a będziesz zdrowa i piękna.

Będziesz biegać i skakać, jeździć na rowerze, kąpać się w Dnieprze… Wszystko będzie! Obiecuję. Jeśli skłamię, możesz mi napluć do ucha!

Dziewczynka patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Na jej ustach pojawił się niepewny uśmiech.

— Ale… u nas przecież nie plują. Nasza szkoła to taka…

— Rozumiem! Takich szkół też nie będzie, będziesz biegała do zwykłej. Zobaczysz! Naprawdę Nie miał nic więcej do powiedzenia, ale dziewczynka patrzyła na niego tak sympatycznie, że trudno mu było odejść.

— Ja się nazywam Sasza. A pan?

— Wala… Walentin Wasiliewicz.

— A ja wiem, pan mieszka pod trzydziestym trzecim. A ja pod trzydziestym dziewiątym, o dwa domy dalej.